czwartek, 8 sierpnia 2019

Miłość po japońsku

      Społeczeństwo powoli przyzwyczaja się do myśli, że są takie pary co to pani z panią albo pan z panem. Lobby gejowskie robi wszystko by z tym "tematem" oswoić tych, którzy jeszcze się bulwersują.
       Kiedyś światem rządziły proste reguły, a było to jeszcze niedawno. Owszem, zawsze "to" było, ale nie nazywano tego normą lub alternatywą dla związków hetero w sensie równości. Homoseksualizm określało się jako zboczenie lub wypaczenie. Koniec, kropka.  To z pewnością nie była norma.
      W Starożytności na przykład (i nie tylko) było wszystko, co można sobie wyobrazić. Wystarczy przeanalizować czasy Nerona, a jeszcze lepiej życiorys takiego np. Kaliguli. Fuj! Obrzydliwe.
Było tam i kazirodztwo i homoseksualizm i pedofilia i zoofilia i....wiele innych opcji.
       Homoseksualiści te fakty historyczne podają jako dowód, że było "to" zawsze , więc jest to normalne.
Cóż...Więc niebawem na tej zasadzie także zoofilia czy pedofilia stanie się normą jako, że zawsze istniały...
Ale ja nie o tym.
        Ostatnio, którejś nocy, obejrzałam sobie w tv taki program, który mnie zszokował.
Rzecz działa się w Japonii. Pan w wieku trochę więcej niż średnim, żonaty i dzieciaty, pewnego dnia zakochał się w lalce. Zobaczył ją na wystawie sklepowej i serce zabiło mu mocniej.
Laleczka była z serii takich bardziej erotycznych, miała wszystko to, co ma prawdziwa kobieta. No i oczywiście była wzrostu kobiety.
       Japończyk zapragnął laleczki i kupił ją za kwotę, w przeliczeniu na złotówki - ok. 30 tysięcy.
I tak się zaczęła jego "pasja".
       Wkrótce odszedł od żony (nieco już podstarzałej) i poświęcił całego siebie swojej nowej miłości.
Kupił lalce (która miała jakieś tam imię nawet) mnóstwo pięknych ubrań, seksowną bieliznę i wszystko, co byłoby potrzebne normalnej kobiecie.
Ale to nie wszystko.
Mężczyzna czesze ją, myje, ubiera. Przemawia do niej najczulszymi słowami. Wita się z nią i żegna. Wozi ją na wycieczki, daje "popatrzeć" przez lornetkę, pokazuje mapę....
        No kurcze, krótko mówiąc: kierunek Tworki, jak powiedziała moja koleżanka :)
Facio spotyka się ze swoją żoną i opowiada jej, jak spędzili czas (z lalą), pokazuje jej zdjęcia w plenerze, a żona stwierdza: no pięknie, wycieczka była udana, mieliście ładną pogodę.
Po prostu dom wariatów.
         Aha, zapomniałam jeszcze nadmienić, że Japończyk nie poprzestał na jednej "miłości". Potem doszła jeszcze jedna i jeszcze...Ma chyba trzy lub cztery. Taki jakby harem sobie urządził, erotoman zboczony.
       Najciekawsze jest to, że nie jest on jedyny w Japonii z tak dziwnymi preferencjami.
Laleczki idą jak woda, jest na nie popyt.
      Młodzi biznesmeni i podstarzali lowelasi nie chcą już związków z kobietami, ale często poprzestają na "związku" z silikonową lalunią.
Sodoma i Gomora. Albo gorzej.
Świat się kończy.
       I nie jest to kwestia tylko erotyczna, to nie są lale jak ze sklepu z tego typu "zabawkami".
Te lalki są "kochane" przez właścicieli. Są pięknie wykonane, mają często prawdziwe włosy i "skórę" w dotyku podobną do ludzkiej. Są idealne. Piękne, posłuszne i nad wyraz....małomówne :)
Zdrowa, hoża dziewoja odpada w przedbiegach w konkurencji z taką "damą".
        No bo co. Gada bez przerwy, wiecznie marudzi i ma pretensje. Krzyczy o obsikaną deskę, porzucone skarpetki czy rozwalone gazety. Nie przepada za transmisjami sportowymi i zapachem piwa w domu. Gdera i krzyczy, że wszystko na jej głowie. Przypala pieczeń, chodzi z kremem na twarzy i gada, gada, gada...Gada przez telefon, gada z koleżankami, sąsiadkami, gada w sklepie....
       Co prawda Japonki bardziej powściągliwe od Polek, ale...i tak szans nie mają.
A więc panowie, szable w dłoń i do laleczek!
      Jak się żona nie podoba (hihi) to uzbierajcie sobie te 30 patoli i zafundujcie niemowę.
I w końcu będzie można w spokoju zasiąść w galotach przed telewizorem, z piwkiem w garści.
Zobaczymy, jak długo wytrzymacie :)

środa, 10 lipca 2019

Pan Władek - z cyklu "Fachowcy"

      Zlew się popsuł. Elegancki, dwukomorowy, dobrej, niemieckiej firmy, której nie trzeba reklamować. Ale taka śrubka, która trzymała sitko się wzięła i rozpękła. Skorodowała na amen.
      Napisałam do producenta, zlew na gwarancji bezterminowej prawie, ja już będę wąchać kwiatki od spodu, a zlew ma w planie trwać, trwać i trwać...Na wieki wieków.
Producent przysłał 4 śrubki. Chwała mu za to. Szybko i konkretnie.
- UUUurrrraaaa - zakrzyknęłam ja, jak radziecki żołnierz idący w bój przeciwko czołgom.
      Wkręcam tę śrubkę ile sił. A tu nic.
Okazało się, że kawałek utknął w takiej tulejce nagwintowanej z PCV (chyba). Hydraulicy to wiedzą, ale nie ja. Co robić?
Grzebię i grzebię jak kura, w tej dziurze, bez efektów.
Hydraulika trzeba.
     Polecono mi pana Władka. Nie wiem, czy dobry, ale zawsze hydraulik - powiedział polecający pan Lesio, z pobliskiego sklepu z rzeczami z metalu (i nie tylko) z cyklu "urżnąć, pomalować, zaklajstrować, zapaćkać, przybić".
No dobra. Jak się nie ma co się lubi....
       Pan Władek, świetny fachura, trzy dni się umawiał. A to miał zadzwonić i nie zadzwonił. A to czasu nie miał. A to zarobiony był. A to, że "ma część poszukać".
       Po trzech dniach,  w końcu przyszedł. Części nie znalazł w swoich szpargałach, ale kupił. Za małe 30 zł. Wszystko więc , wydawałoby się, było na dobrej drodze.
      Okazało się, że część bez wlewu. A miało być z wlewem (cokolwiek by to nie było). Cóż...
Pan Władzio z zakłopotaniem podrapał się po głowie.
- O cholera, a miałem tą z wlewem w ręku, miałem! - zapewniał.
Spojrzałam na niego wymownie, a w tym spojrzeniu musiał pan Władzio dostrzec niedowierzanie albo  i co inne.
- Naprawdę miałem! - upierał się - I po co mi to? Może przyjmą..Ale opakowanie rozerwałem - zmartwił się.
- Może panu przyjmą - pocieszałam - jak nie, to na pewno się przyda.
- Ale 30 zł - jęczał jak Piekarski na mękach - A pani jest potrzebna ta druga KOMORA? Będzie pani korzystać?
Spojrzałam na niego wzrokiem Bazyliszka, więc już się nie odezwał, tylko uśmiechnął niemrawo.
Po chwili dodał - I farba mi się w samochodzie wylała. Już drugi raz!
Bardzo go pożałowałam.
- Olejna? - spytałam ze współczuciem.
- Nieeee. Emulsyjna. Ale cały dekiel wyleciał. Aż się ABS włączył!
- To może pan spróbuje TO naprawić - przypomniałam nieśmiało wskazując "pacjenta" czyli zlew.
- A co tam, w środku jest? - spytał ciekawie.
- Kawałek tej śruby utknął, przecież mówiłam - naprowadziłam go na trop.
- A ma pani taką śrubę? - spytał z nadzieją w głosie.
- Mam 4! Przysłali mi od producenta! - zakrzyknęłam z tryumfem.
Teraz pan Władzio był już "w domu". Sprawnie rozłączył szare rurki. Wyciągnął kawałek nieszczęsnej śrubki, potem skręcił to całe ustrojstwo. Trwało to ca 4 minuty.
- Gotowe! - zakrzyknął chwacko.
Ale może pan by sprawdził szczelność na wypełnionych komorach - zaproponowałam fachowo.
- Eeeeee, jakby miało kapać, to by kapało, a tu łooo - pokazał mi brudny palec.
- 30 zł się należy chociaż - przypomniało mu się - bo i w sklepie byłem po tę część!
Pomyślałam, że to w zasadzie on mi powinien zapłacić z pięć dych. Raz - za cierpliwość. Dwa - za fachowe porady. Trzy - za stratę czasu i nerwów. Cztery - że jego "bycie w sklepie" NIC, absolutnie nic nie wniosło do sprawy gdyż część była nie taka jak być powinna.
Ale zapłaciłam. W końcu klient nasz pan!

niedziela, 13 listopada 2016

Kumpel się żeni!

      Bobek był bardzo przejęty...
Dlaczego? Oooo...to była POWAŻNA sprawa.
Miał stracić kumpla. Na wieki wieków amen...Wszyscy jego koledzy mieli stracić tego kumpla, który miał być niebawem "pogrzebany" towarzysko.
Dobrze, że tylko towarzysko!
        Cóż więc się stało?
Sprawa w zasadzie prosta i stara jak świat. Kolega miał się ożenić. Koniec, kropka.
Stąd to przejęcie Bobka.
        Najpierw - zaskoczenie (gdy się dowiedział pocztą "adidasową" - pantoflowa to u "bab").
Potem - pogodzenie z sytuacją. Tym bardziej, że ślub miał być cokolwiek szybki, bo narzeczona się "zbrzusiła".  Znaczy się - była w ciąży, krótko mówiąc. Nic nadzwyczajnego - zwłaszcza w dzisiejszych czasach.
        A potem zaproszenie na ślub i weselicho!
Ślub - oczywiście w kościele o "wysokiej randze" , a weselicho - niewielkie co prawda - tylko na 100 osób - w restauracji hotelu Sobieski.
        Garnitur...Tiaaaa...Bobek dysponował takowym, jeszcze z matury...To jakieś 8 lat z okładem...
Fason przestarzały, spodnie - jak szarawary, marynara dłuuuuga...Bobek się krzywił. Nie może dać plamy! Fason być musi!
         Teraz garnitury inne! Popatrzcie sobie np. na współczesne seriale o młodych, gniewnych i kreatywnych ludziach sukcesu - prawnikach ("O mnie się nie martw") czy pracownikach agencji, redakcji lub banków.
Garnitur MUSI być rozmiar mniejszy. I we wzroście i w wymiarach. Klapy rozwalają się na boki i odsłaniają, przy wszelkich ruchach, umięśnioną klatę. Umięśnioną, oczywiście, nie od ciężkiej fizycznej pracy, lecz od "siłki"czy innych treningów rozwijających muskulaturę. Spodnie - mają być za krótkie deczko, wąskie i opięte. Takie trochę "metro":)
Garnitur musi być oczywiście kupiony w galerii, a nie na jakimś bazarku czy u prywaciarza. Do tego elegancka koszula - co najmniej Wólczanka!
Krawat - firmówka - jakiś tam Kevin Klein...Skarpety - długie do butów - w kolorze garnituru lub obuwia. Mogą być Tommy'ego Hilfigera czy jakoś...
        To wszystko Bobek "odptaszkował". Garnitur nabył z kolegą w promocji dwa w cenie jednego - Vistuli od Lewandowskiego:) Za "jedyne" i "okazyjne" tysiąc piŃcset:) Ciasny i krótki. Marynara za pępek, spodnie ledwo, ledwo...
       Kłopocik był zasznurować trzewiczki...Oj, kłopocik. Trzeba było stanąć w przykucu na jednej nodze, drugą wyciągnąć i dopiero. Spodnie z lekka trzeszczały.
Nooo, a już po zakąski sięgnąć będzie niemożliwie dwoma rękami. Plecy "trzasną".
Ale trzeba się pomęczyć by być trendy!
           Kwestia butów była dość drażliwa...Nie pomyślał! Czasu nie było!
Miał jakieś czarne, sznurowane, "garniturówki" - jeszcze od matury. Niemodne, ale cóż...Odczyściło się, wypolerowało jak lustro...Jeszcze tylko srebrna kopertka z "prezentem", jakiś wiecheć kwiatowy i...hajda na balety!
          Po kwiaty do galerii. Tam jest elegancka kwiaciarnia - postanowił Bobek. Będzie po drodze.
Wysiadł z impetem ze środka komunikacji miejskiej prosto na mokry przystanek i poczuł, że...w lewym bucie robi mu się cokolwiek wilgotno. Podejrzanie wilgotno. Ki diabeł!
Okazało się, że "leciwy" but w swojej niewątpliwej złośliwości rzeczy martwych, wziął i się "rozdupcył"!
Podeszwa pękła i tyle!
          I cały efekt wizualny postaci Bobka trafiłby szlag gdyby nie jego refleks i dysponowanie kartą płatniczą.
           W centrach handlowych butów pod dostatkiem więc Bobek ciepłą rączką wybulił te kilka stówek na eleganckie, czarne buciki, w których, już szczęśliwie i bez przygód dotarł na uroczystości.
A po zakąski starał się sięgać jedną ręką!!!!! 

niedziela, 15 marca 2015

Pokorne ciele

       Grażyna miała 25 lat i była całkiem niebrzydką kobietą.
Pracowała od pięciu lat w biurze na Jasnej i właśnie zmieniła dział.
      Dostała propozycję pracy w innej komórce i zdecydowała się na zmianę swojej ścieżki "kariery zawodowej.
Zresztą...nowa pracownia dawała jej lepsze perspektywy rozwoju. Więc....szybko podjęła decyzję.
- Pani Grażynko, będzie nam pani brak, ale rozumiemy, że tak będzie lepiej dla pani - wyrozumiały szef - Leszek Krupski, patrzył na nią z sympatią, gdy wszyscy obecni współpracownicy ją żegnali.
Co prawda nie odchodziła daleko, wszystko odbywało się w obrębie jednej instytucji, ale to już nie było to samo...
      Tu, zdążyła przyzwyczaić się do ludzi, poznać ich, wymienić poglądy, wysłuchać opowieści o rodzinach, znajomych, smucić się razem z nimi gdy były ku temu powody oraz cieszyć sukcesami ich dzieci, żon czy mężów...Ot, życie...
      Teraz miała to wszystko zostawić i iść na nowe...Jak tam będzie? Tego nie wiedziała...
Nie lubiła zmian, była nieśmiała, troszeczkę zakompleksiona.
Nowych współpracowników znała jedynie z widzenia.
      Kierownik działu - pan Henryk Zatorski był starszym mężczyzną, pewnym siebie, zadbanym, pachnącym zawsze dobrą wodą kolońską, który to zapach wzbijał się na korytarzu jeszcze kilka minut po jego przejściu. Twarz zdobiły spore okulary, był postawny, mocno zbudowany i jak na swój wiek dość atrakcyjny. Miał też opinię niezłego fachowca.
W każdym razie dział premie miał przyzwoite, co dla Grażyny było sprawą niebagatelną ponieważ, jak każda młoda kobieta miała swoje potrzeby - kosmetyki, ubrania, rozrywki...
      W dziale pracował też Zbigniew - stary kawaler koło czterdziestki, Elka, Jadwiga i Ewa. 
Ewa była niską, przysadzistą babeczką przed czterdziestką. Z urody przeciętna. Mąż, dwóch synów. Standard. Z tym, że mąż już od pół roku "siedział" w Niemczech, zarabiał marki...Musiał. Żona miała wymagania.
      Ewa była głucha. Prawie całkowicie. Można było jednak z nią się porozumiewać ponieważ słowa czytała z ruchu warg osoby z którą rozmawiała.
Grażyna trafiła do pokoju  do Ewy. I do kierownika.
        Zatorski miał w biurze opinię lovelasa. Podobno posiadał ileś dzieci w świecie i obecnie czwartą żonę. Mówiono o nim, że kawał łajdusa i "lubi te rzeczy".
       Ale w końcu jakie to miało znaczenie? Każdy jest jakiś...
Nie moja sprawa - myślała Grażynka - zresztą...może to tylko plotki - sama się uspokajała.
        Kierownik "posadził" Grażynę koło siebie. Biurko w biurko.
Troszkę ją to krępowało, ale musiała to przyjąć bo jakie miała inne wyjście?
- Pani Grażyno, mam nadzieję, że będzie się nam dobrze współpracować - powiedział szef na wstępie i mrugnął do niej wyblakłym okiem zza tych swoich wielkich okularów.
         Grażyna troszkę się speszyła. Nie należała do osób zbyt śmiałych i otwartych. Nie miała też takich bardzo istotnych cech jak pewność siebie i śmiałość. Jeśli ktoś zrobił jej przykrość lub wykorzystywał ją zawodowo, nie potrafiła zareagować. Zero asertywności.
        Od pierwszego dnia wykonywała swoją pracę pod badawczym wzrokiem kierownika.
Chyba nie zdecydowałaby się na przejście do tego działu, gdyby wiedziała, że tak będzie....
Teraz to nawet zaczynała żałować.
       Pan Henryk wyraźnie zaczynał ją adorować.
Bez przerwy ją zaczepiał. Coś od niej chciał, robił aluzje. Trącał niby niechcący albo obejmował. Tak po ojcowsku. Niby.
       Świadkiem tych sytuacji była głucha Ewa. Szef wyraźnie ją lubił i faworyzował, a jej osoba wcale niehamowała  go w umizgach.
- Pani Grażynko, my z Ewą się znamy, że hoho! Ewa, jak Zbyszek? - zwrócił się w kierunku podwładnej.
        Ewa sepleniła. Ale nie zbijało ją to z pantałyku, była wręcz nadmiernie gadatliwa. Zbyszek był od 15 lat jej mężem, a przy okazji kolegą Henryka.
- Zbysek dzwonił. Pewnie psyjedzie na swięta. Zadowooolony! - podsumowała przeciągle.
Szef spojrzał na nią z uznaniem.
- Pani Grażynko - zwrócił się do pracownicy tak, by Ewa nie "słyszała", zobaczy pani, jaka ta Ewa seksowna, jaki ma cyc! Zbyszek to chyba na te jej duże piersi poleciał! 
         Młoda kobieta stropiła się. Nie była przyzwyczajona do tak bezceremonialnej otwartości. Uśmiechnęła się blado patrząc krytycznie na Ewę. Trzeba przyznać, że zawsze była elegancka i zadbana. Wypielęgnowane dłonie o wylakierowanych paznokciach, modna fryzura, duże klipsy, zawsze staranny makijaż i obcasiki. Była niziutka i te obcasy dodawały jej i wzrostu i powabu.
        Tak mijały dnie. Grażyna dawała sobie radę w pracy, toteż szef załatwił jej dodatkową fuchę. Musiała zostawać po godzinach, ale bez zbytniego pośpiechu, termin wykonania był odległy...
        Pewnego dnia kobieta przeżyła szok.
Kierownik ni stąd ni zowąd podetknął jej pod nos "świerszczyk". Otworzył akurat na dość drastycznej stronie. 
- Pani popatrzy, te to potrafią! - stwierdził z uznaniem.
Grażyna spiekła raka. Krew uderzyła jej do głowy. Nie chciała patrzeć, a zmieszanie starała się pokryć bladym uśmiechem. Czuła, że Ewa obecna w pokoju badawczo ich obserwuje.
- Wie pani na co skarżą się prostytutki? - kontynuował temat wyraźnie zadowolony szef.
- ?????
- Że klienci przegryzają im brodawki! - wykrzyknął z tryumfem wykrzywiając się lubieżnie.
          Ewa wybuchła perlistym śmiechem i śmieli się teraz oboje.
Grażyna nie wiedziała jak się zachować i gdzie podziać oczy.
Kierownik patrzył na nią z dezaprobatą.
        A potem...Potem to już zaczęło się.
Czepiał się o wszystko. O zbyt wiele przedmiotów na biurku. Podobno bałagan. O zbyt powolną pracę. O zbyt długie wyjście do toalety...
- Co pani ma okres? - bombardował ją intymnymi pytaniami. Że niby tyle czasu spędziła w toalecie...
         Grażyna była bardzo zdenerwowana. Wiedziała, że coś jest na rzeczy.
Skończyła właśnie prace zlecone, za które przy premii miała dostać dodatkowe pieniądze. Całkiem niemałe.
         Przyszedł dzień wypłaty premii. Szef poinformował ile komu.
Okazało się, że dostała tyle samo co Ewa.
- Panie kierowniku - zaczepiła go na osobności - przepraszam, ale obiecał mi pan dodatkowe pieniądze za dodatkową pracę...Zostawałam po godzinach - upominała się nieśmiało
- Już pani otrzymała te pieniądze właśnie w ramach premii! -stwierdził kategorycznie i sucho.
- Ależ....ja dostałam tyle samo co pani Ewa...Ona nie wykonywała prac dodatkowych - wysiliła się na delikatny ton.
- A ile pani czasu tu pracuje? Co się pani porównuje? Ma pani dzieci, męża? Po co pani pieniądze? - ryczał już nie udając wcale ani życzliwego, ani pełnego do niej sympatii.
        Rozbolała ją głowa, w oczach stanęły jej łzy...Taka niesprawiedliwość! Takie upokorzenie!
Poszła do dyrektora.
        Dyrektor razem z panem Henrykiem byli członkami organizacji partyjnej w instytucji. Popierali się wzajemnie z jej ramienia. Chociażby.
      Gdy przedstawiła swoją sprawę - naiwnie licząc na sprawiedliwe potraktowanie - dyrektor natychmiast wezwał Zatorskiego.
Co było dalej, nietrudno się domyśleć...
      Obaj naskoczyli na Grażynę z argumentami typu: po co pani pieniądze, za krótko pani pracuje, nie ma pani męża ani dzieci...Na koniec nastąpiła konkluzja z ust jej szefa: pani Grażyno, niech pani zapamięta, pokorne ciele dwie matki ssie!
To ją całkiem upokorzyło....
Po dwóch miesiącach pracowała już w całkiem innej instytucji.....


czwartek, 19 lutego 2015

Szczęście w jesieni...

       Agnieszka była piękną dziewczyną. Przypominała trochę sienkiewiczowską Helenę Kuncewiczównę, a trochę tołstojowską Annę Kareninę. Z Heleny miała czarne włosy uplecione w gruby warkocz, a z Anny - przepyszną figurę.
Powodzenie u chłopaków miała że uch!
       Chłopcy latali za nią, chcieli na wyścigi się umawiać. Kto pierwszy ten lepszy!
A ona ochoczo korzystała z tego, co dała jej natura. Przebierała w zakochanych jak w przysłowiowych ulęgałkach! 
No i lubiła się całować! A potem to i nie tylko to!
       To znaczy, nie żeby zaraz...Przynajmniej nie z każdym! I nie od razu.
Gdy miała 18 lat poznała Trybiczka. Takie miał dziwne nazwisko.
         Fajny był, męski, podobał się jej...Spotkali się raz, drugi, poszli na dyskotekę, bo zabawić się Agnieszka lubiła, oj lubiła. I alkohol też. A i papieroskiem nie wzgardziła. Ot, takie grzeszki młodości...
Po dwóch miesiącach znajomości z Trybiczkiem (Trybiczek w zasadzie Leon miał na imię) , jakoś tak wyszło, że jej się spóźniało. Spóżniało i spóźniało, a potem to już był czwarty miesiąc.
        Leon był zachwycony, więc w piątym szła do ślubu.
Specjalnie nie było nawet po niej widać, a suknię białą miała jak śnieg w górach i mirt w welonie. Weselisko na 140 osób. Wszyscy się radowali i tylko niektóre ciotki coś tam komentowały. Że niby Leon się spił jak świnia na własnym weselu...Ale co tam!
Wiadomo, stare baby zawsze plotkują!
        Trybiczek nosił swoją żonusię na rękach, póki mógł, znaczy póki nie nabrała bardziej pełnych kształtów.
Był idealnym mężem. Nawet buty Agnisi sznurował. Chodził po zakupy, kupił łóżeczko, wózek...
       Że nie miał stałej pracy to szczegół. Rodzina pomagała. A i z wesela sporo zostało.
Tylko, że...nie starczyło to na długo, bo Trybiczek lubił wydawać pieniądze, a zarabiać...wręcz odwrotnie.
       Fakt faktem, gdzieś w maju, dziecko przyszło na świat. 
Dziewczynka.
Dali jej Joasia na imię. 
          Agnieszka zajęła się dzieckiem, a Leon...kolegami. Podział obowiązków był "sprawiedliwy".
On - dorywcza praca, koledzy, piwko, bary, koczowanie w parku, ona - dom, dziecko, pieluchy, pranie, prasowanie, gotowanie.
          Na szczęście pomagała jej matka, co utwierdziło beztroskiego Leona w przekonaniu, że jego rola w tej rodzinie się skończyła. 
Zresztą...rzadko bywał w domu, bo...płacz małej przeszkadzał mu w wypoczynku po "pracy".
         Zmienił się też nie do poznania. Nie tylko nie nosił swojej Agusi na rękach, ale nawet własną małą córeczkę brał tylko sporadycznie. Był zmęczony. Hałas, krzyk, zapach kupek, mleka...Nie pasowało mu to!
          I ten bałagan! Stale suszące się pieluchy, rozłożone prasowanie, sterty zabawek i kaftaników...
- Nie takiego życia, syneczku chciałam dla ciebie! - płakała jego matka. Wypoczynek ci się należy, chwili spokoju nie masz - żałowała go czule i szczerze.
       Trybiczek bardzo chciał mieć dziecko, ale miał 23 lata i "biedaczek" nie wiedział, że dziecko to płacz, choroby i zmartwienia. Myślał, że będzie wieczna sielanka, że dziecko będzie cały czas spało i obudzi się dopiero na własną osiemnastkę!
        A tu jak nie szczepienia , to bilanse w przychodni, jak nie ortopeda, to okulista...Raz nawet pogotowie przyjechało, mała trafiła do szpitala z podejrzeniem zapalenia płuc...Agnieszka szalała, on się irytował. Na nią.
- Co z  ciebie za matka? Jak ty dbasz o dziecko? Ja ciężko pracuję, ty masz tylko pilnować dziecka i domu! - krzyczał.
- A ty? Od czego ty jesteś? Tatuś się znalazł od siedmiu boleści! - odpaliła mu ona.
- W ogóle się nie nadajesz na żonę ani na matkę. Jesteś do niczego! Nawet kochanka z ciebie poniżej krytyki! - wydzierał się na cały dom Trybiczek.
- A z tobą życie to piekło! Mam cię dosyć!
- Dosyć? Ty kobieto, nie wiesz, z kim masz do czynienia! Nigdy nie potrafiłaś mnie docenić! Ani mnie, ani mojej harówki! Jak ci nie pasuje, poszukaj drugiego takiego jelenia, uważaj jak znajdziesz!
       Awantury były coraz częściej. Dziecko rosło...
Po dwóch latach mordęgi rozstali się. Jak należy, w sądzie. 
       On wrócił do mamusi, która przyjęła swojego Leosia z otwartymi ramionami, ona została w mieszkaniu po babci. 
         Mała Joasia rosła jak na drożdżach, z tatusiem widząc się sporadycznie. 
Sąd zasądził widzenia, ale Trybiczek był obrażony na Agniechę, do tego stopnia, że o alimentach też często zapominał. Ale za to przychodził na Wigilię z prezentem - duża lala co zamykała oczka i mówiła "mama" albo wielki miś, potem mebelki, książeczki. Raz na rok był prezent. Wybrany przez Elżbietę, jego obecną "narzeczoną". Albo też Hannę, Luizę, Katarzynę...Zależy od roku...
        Bo narzeczone się zmieniały. Leon wiązać się nie chciał, miał czas.
Ponadto sparzył się i zawiódł bardzo na Agnieszce! Takie są baby! - mawiał do kolegów.
        Gdy Joasia miała szesnaście lat, zaczęła wagarować. Matka pracowała, nie miała jak upilnować...
W domu się nie przelewało, choć babcia pomagała jak mogła...
        Joasia była skryta, obracała się w jakimś nieciekawym towarzystwie, co głośno komentowały sąsiadki. Matka wiecznie nie miała czasu. Pracowała. Musiała dom utrzymać.
         Aśka czasem przychodziła do domu pod wpływem alkoholu, a czasem oczy miała jakieś takie...dziwne.
Okazało się, że bierze. 
         A potem wyszło, że jest w ciąży.
Miała 20 lat jak urodziła Kasię. Tatusia wskazać nie chciała....Może nawet nie wiedziała, który to...
       Agnieszka pomagała chować dziecko, Joanna zaś...szalała.
Coraz częściej nie wracała na noce. 
       W tym czasie zmarła matka Agnieszki, zostawiła maleńkie mieszkanko na Powiślu. Tam przeprowadziła się Joanna. Oczywiście z córeczką.
         Agnieszka  płakała po stracie własnej matki, ale cóż, życie musiało toczyć się dalej...
Cieszyła się, że Aśka w końcu jakoś się "usamodzielni", stanie się bardziej odpowiedzialna, skończy z "balangowaniem".
     Dziecko nieźle sobie radziło w żłobku, do którego oddała je matka, sama pracując i zarabiając nawet znośnie...Co prawda, nie miała specjalnego wykształcenia, ale rekompensowała jego brak urodą i sprytem...
       Zatrudniona była w eleganckim butiku...
Miała bardzo wyrozumiałą szefową, która  przymykała oko na częste absencje dziewczyny. Ano, ma małe dziecko - tłumaczyła sobie.
      Tym czasem Asia "ćpała". Była już uzależniona i traciła kontrolę nad swoim życiem...
Kiedyś dziecko bardzo płakało. Płakało i płakało. Sąsiedzi zadzwonili po policję. Weszli. Zobaczyli zaniedbaną małą i leżącą nieprzytomną prawie, jej matkę...
       Chcieli zabrać prawa rodzicielskie, dziecko miało trafić do domu dziecka...
Agnieszka powiedziała: NIE. 
        Podjęła się opieki nad wnuczką. Sąd uczynił ją prawnym opiekunem. Sprawa się więc jakoś rozwiązała...
         Joanna trochę się leczyła, ale specjalnie do swojej małej się nie garnęła. Cieszyła się z sytuacji, gdy dziecko ma opiekę, a ona...święty spokój. 
       Od czasu do czasu przychodziła, ale mała Kasia już traktowała Agnieszkę jak swoją mamę. Miała osiem lat....
          Nawet nie tęskniła...Ani ona za matką, ani matka za nią. Babcia chyba wypełniła całkowicie miejsce w maleńkim serduszku Kasi...
        Zebrania, zajęcia, lekarze, lekcje...A Agnieszka miała już grubo po czterdziestce...
Nie było jednak innego wyjścia.
        W końcu poznała Witolda. Uśmiechnął się do niej los!
Witek był ustatkowanym, poważnym wdowcem, miał dwie córki, sam był dziadkiem.
        Chętnie zaopiekował się babcią Agnieszką i jej wnuczką. Był dobrym człowiekiem...
Po roku "chodzenia" wziął ślub z Agą i pełnił obowiązki męża, dziadka i gospodarza w sposób odpowiedzialny i przyzwoity...
             Czasem widziało się tę trójkę jak idą z dwunastoletnią już małą, na zakupy albo do kina...
- Jak to dobrze Wiciu, że cię mam - mówiła ciepło żona do swojego męża - jesteś moim prezentem od losu w jesieni życia.
        A on tylko mruczal z zadowoleniem całując dojrzałą, ale nadal urokliwą kobietę.


poniedziałek, 2 lutego 2015

W kościele...

        Dziś Święto mamy. Katolicy znaczy.
Matki Boskiej Gromnicznej czyli Ofiarowania Pańskiego. Jakby ktoś nie wiedział.
       Ale nie mam zamiaru tu indoktrynować, raczej chcę opisać ciekawe pewne zjawisko, którego byłam świadkiem, właśnie w świątyni...
        Nie żebym tam zaraz się aż tak rozglądała, ale...samo się w oczy rzuciło. To zjawisko.
Jak wiadomo, w tym dniu zapala się gromnice w kościele, a te z kolei są święcone itede.
No to zapaliłam. 
      Na przeciwko, w ławce siedziała starsza pani. Szary berecik (chyba nie z moheru!), wielkie okularki jak u sowy (choć przecie sowa w okularach nie chodzi), kołnierz futrzany no i znak charakterystyczny w tym dniu - gromnica w dłoni. Świeca posiadała osłonkę i misternie utrefioną wstążeczkę koloru błękitnego (kolor Maryjny).
      Widać, że kobicina się starała.
Świeca paliła się jakoś tak...mizernie.
       Babinka z niepokojem zerkała na płomień. W końcu zaczęła go podsycać, by nie zgasł.
Najpierw próbowała zapałką wyżłobić rowek wokół knotka, zawczasu wyskubanego pieczołowicie paznokciami. Nie pomogło, płomień był dalej mizerny.
       Babcia zaczęła więc "dorzucać drew" - zapałek znaczy. 
Płomień buchnął na kilkanaście centymetrów. Kobieta popatrzyła na niego z uznaniem.
Potem już sukcesywnie "dowalała szczapek". Płomień buchał jak z miotacza ogniowego.
        Ale tego było babince mało. Palcem poczęła ugniatać wosk naokoło knotka.
Potem znów płomień buchnął na piętnaście centymetrów w górę. Babcia uśmiechnęła się do siebie.
       Jej radość jednak nie trwała długo. Chyba zabrakło jej zapałek.
Zaczęła więc szukać "paliwa" gdzie indziej. Paznokciem oskrobała osłonkę o kształcie tulipana. Uzyskany wosk podrzuciła płomieniowi "na pożarcie".
Świeca jakoś się paliła...Ale jednak niezbyt satysfakcjonująco. 
        Babcia w końcu ją zgasiła. Chyba straciła cierpliwość.
"Będzie spokój" - pomyślałam z ulgą. Ale moje nadzieje były płonne.
        Okazało się, że babinka wypaprała stearyną ławkę. Już zamaszyście czyściła ją chusteczką higieniczną, aż cała ławka się trzęsła, a pozostałe trzy staruszki podskakiwały. 
         Kobieta cierpliwie nacierała ławkę, świecę postawiła obok. Zgaszoną.
Czuła wsparcie parafianek siedzących obok.
         Uczynne "sąsiadki"  użyczyły jej nawet kilku chusteczek. Chyba jej współczuły z powodu kłopotu.
       Już cała ławka była zaangażowana. Babcie ze zrozumieniem kiwały główkami odzianymi w berety i kapelusiki.
        Potem okazało się, że wióry stearyny upaprały babci kapotę. Stearyna była nawet w futrzanym kołnierzu.
"Moherowy beret" począł trzepać wszystko po kolei. Zaczęła od kołnierza jadąc w dół: klatka piersiowa, brzuch, kolana. 
          Wtedy była już Ewangelia.
Babcia zaczęła zbierać "obierki" stearyny w chusteczkę ofiarowaną przez życzliwą "sąsiadkę" z ławki, siedzącą najbliżej.
         Okazało się, że ławkę można doskrobać paznokciem. Szło dobrze. Słychać było skrobanie.
Potem gromnica spadła staruszce pod ławkę.
       Babcia zaczęła wiercić się nerwowo. Gromnica potoczyła się pod klęcznik.
Jakoś udało się kobiecie ją wydłubać. Westchnęła z ulgą, po czym odkryła, że na świecy jest sporo stearyny do odskrobania, na "tulipanie" też. Wszystko co uzyskała, skrzętnie ukryła w białej chusteczce jednorazowej.
         Potem się uspokoiła. Chyba była usatysfakcjonowana swoim zbiorem.
A później to był już koniec mszy świętej. 
Wszyscy odeszli w pokoju.

sobota, 31 stycznia 2015

Zygmuś

       Zygmuś urody był, jak to mówią, dość nienachalnej. Twarz pociągła jak u konia i takaż z wyglądu: wielkie zęby (mocno zepsute i pożółkłe od nikotyny), rozdęte nozdrza...
Gdy patrzyło się na niego, na usta cisnęło się, by wydać z siebie głos paszczą: IIIIIIHAAAAAAAHAAAAAAHAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
         Był taki znany aktor francuski, doskonały komik - Fernandel.
No to Zygmuś wyglądał mniej więcej jak on:)



Stylizował się, co prawda, w sposób troszkę uwspółcześniony, ale podobieństwo jednak uderzało.
Rzadkie włoski koloru bylejakiego (chyba ciemny blond) ułożone w niedbałą mandolinkę, jakiś zszarzały podkoszulek i dżinsy z Pewexu dopełniały wizerunku  naszego amanta.
Spodnie, mocno sprane, opinały  dość zgrabną pupę i krzywe nogi.
        Dodam tylko jeszcze, że Zyga palił papierosy jeden za drugim no i...pił hektolitry kawy jak również inne trunki. Procentowe, oczywiście.
        Zygmuś, pomimo swojego nieatrakcyjnego wyglądu, miał wprost szalone powodzenie u kobiet, co było nie lada fenomenem.  Kobiety dosłownie "waliły" do niego drzwiami i oknami. A on skwapliwie z tego korzystał.
Był znanym podrywaczem i "kasownikiem":)
W zasadzie to on podrywać nawet nie musiał, on tylko "kasował".
        Gdzie się nie pokazał, zaraz obok pojawiały się bardzo piękne panie chętne do nawiązania "głębszej" znajomości, najlepiej trwającej "aż po grób".
         Kochały się w Zygmusiu najpiękniejsze dziewczyny stolicy. I okolic. I każda pragnęła go w końcu usidlić...
Jednej się to udało...
        Na imię miała Alinka i była piękna jak marzenie. Subtelna buzia bogini jak z obrazu Sandra Botticiellego Narodziny Venus - tylko włosy miała czarne jak skrzydło kruka.




         Delikatna uroda, wrażliwość, subtelność - to wszystko spowodowało się, że Zygmunt w końcu powiedział sakramentalne "tak".
           Alinka kochała swojego męża nad życie, była w niego zapatrzona do tego stopnia, że ślepa pozostała na te "lekkie" niedociągnięcia, których była świadkiem lub też tylko się ich domyślała.
         A mężuś korzystał z tego jej "zapatrzenia" w sposób nieograniczony.
W dochowaniu "miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej" wytrzymał może ze dwa lata. Akurat do momentu kiedy to przyszła na świat jego śliczna jak mama, córeczka - Gosia.
Zygmuś dopiero wtedy poczuł, że obowiązki męża i ojca są dla niego nie do uniesienia.
         Był człowiekiem szalenie towarzyskim, z wyjątkowym poczuciem humoru, nieudawanym luzem i młodzieńczej beztrosce, toteż dalej, mimo czterdziestki na karku, podobał się płci przeciwnej. I to bardzo.
          Muszę stwierdzić, że miał w sobie to coś...
Był w sposób oryginalny czarujący, a krzywe nóżki pod opiętymi dżinsami dodawały mu męskiego seksapeelu...Babki żyć mu nie dawały wydzwaniając do niego, proponując spotkania, czasem nachodząc w pracy...Wszystkie piękne, młode, zgrabne i...chętne.
        Zygmunt czasem odmawiał, a czasem wręcz przeciwnie.
Bywało, że na parę dni znikał z  domu, a Alinka...czekała.
          Czyniła mu wyrzuty, płakała, błagała, a na końcu on robił te swoje słodkie oczka jak u Johna Belushi'ego w roli Jake Bluesa w filmie Blues Brothers (scena kiedy to ścigająca go, narzeczona, której zwiał sprzed ołtarza, próbuje wymierzyć mu sprawiedliwość przy pomocy broni palnej czy tam miotacza) i wszystko cichło. I byli znów kochającą się parą.
        Do następnego razu, oczywiście.
I sytuacja znów się powtarzała...
I tak w koło Wojciechu...
         Zygmuś w domu był wspaniałym gospodarzem: zaradny, starowny, majsterkował, a nawet gotował.
A że miał wyjątkowo wybujały temperament, wszystko szło mu szybko i sprawnie. Nawet gdy bił schab na kotlety, to się kurzyło:)
      Zygmunt miał też szalone pomysły.
Raz skombinował dla swojej córeczki pieska. Śliczny to był okaz zwierzęcia: mordka sympatyczna, troszkę przypominał spaniela...Wariat jak...jego właścieciel.
         Może zresztą i nie był wariatem, ale przy takim panu jaki mu się trafił, to każdy by zwariował.
Wyjeżdżał wtedy Zygmunt na wczasy z rodziną. Co zrobić z psem?
         Decyzja była natychmiastowa: zostawić go mnie.
Wzbraniałam się, nie chciałam, ale tu nie było żadnej dyskusji, zostałam postawiona pod murem i już.
           Nie będę opisywać, jakie piekło przeszłam z tym Jogim (tak się wabiło to bydle). Pies cały czas mi uciekał i chciał się bawić. Musiałam rzucać mu kapcia (on to lubi! - przykazał mi Zygmunt przed wyjazdem) i w ogóle to...schudłam przez dwa tygodnie 4 kilo...Z nerwów i w wyniku aktywności fizycznej (ganianie psa).
Zygmuś był taki jakiś.. wzbudzający sympatię i...pobłażliwość. Krótko mówiąc, wszyscy go lubili, nikt nie odmawiał mu niczego, a w pracy, choć często zawodził (z powodu nadmiernego nadużywania napojów wyskokowych tudzież pociągu do dam, u których często zostawał na noc i w pracy następnego dnia się nie stawiał z powodu zmęczenia i niedyspozycji) wszyscy go kryli, usprawiedliwiali i patrzyli przez palce na jego niesubordynację.
        Co było potem z Zygą to nie wiem, wiem natomiast , że wyjechał do Stanów, podobno za chlebem...
Raz nawet do mnie dzwonił, był wtedy "na bani" i jawił się jako wyjątkowo szczery...
To znaczy...odradzał mi małżeństwo:)))))
Czyli, że życzył mi dobrze :D
       Taki właśnie był mój kolega Zygmuś....