piątek, 28 lutego 2014

Ona - cz. V (ostatnia) - Nowela Gruszki

Pani Irena wracała z zakupami. Była tylko w pobliskim sklepie. Upalny lipiec...
Nie ma czym oddychać - pomyślała...
Czuła się dziś niespecjalnie, ot wiek...Siły już nie te. No i nerwy..Wnuczka, owszem miła, miała już skończone trzy latka, od września ma iść do przedszkola, może będzie trochę lżej...- pomyślała. No, ale z kolei ona do pracy..W końcu! Dość tego siedzenia w domu! Musi trochę wspomagać Marcinka, sam chłopak się zaharowuje by starczało im na wszystko co potrzeba, bierze zlecone, ciągle niewyspany...Sam jeden na trzy osoby...Nie tak wyobrażałam sobie los mojego syna - pomyślała z rozczarowaniem...Ona tylko wymagania, to "Marcin , idź do sklepu, Kasi kaszka się skończyła, ta co ją lubi" a to "zrób to, zrób tamto" niezaradna taka i tylko rozkazuje!...Chłopak powinien wyspać się, wypocząć! Nie ma sześcioro dzieci tylko jedno! Co prawda, dba o małą - pani Irena przyznała to niechętnie...Kasia mało choruje, chodzi z nią na spacery,  dziewczynka jest czysta, zadbana, nawet chodzą do dentysty...Wzrok też miała badany, nie wiadomo po co, przecież to małe dziecko...Czyta jej bajki...No, ale, kręci Marcinkiem jak chce! Owinęła go sobie w okół palca! Marcin już nawet nie chce jeść moich gołąbków, bo mówi: Magdzia zrobiła pyszne kotlety mielone z buraczkami! Nigdy nie lubił mielonych, teraz chyba tylko dlatego je, żeby jej się przypodobać! Je jej jak "z ręki"! Nie podoba mi się to wszystko, wcale mi się nie podoba - myślała dalej coraz bardziej rozżalona - Marcin się zmienił, jest bardziej za nią jak za nami, za mną...Kiedyś taki nie był...
Tak to sobie rozmyślała niewesoło mama Marcina. Czuła się naprawdę źle...Odech miała krótki, przyspieszony, jakiś ciężar w piesiach jej dokuczał..Pewnie z tego gorąca...Na czoło wystąpiły zimne poty. Była już na podwórku przed domem gdy zrobiło jej się ciemno przed oczami. Potem poczęły wirować kolorowe płaty...Ostatkiem sił doczłapała się do ławki..Usiadła. A potem już nic nie pamiętała...
- Proszę pani, proszę pani! - usłyszała czyjś głos koło siebie.
Czy mi się to śni? - pomyślała. 
- Proszę pani, zemdlała pani. Czy pani tutaj mieszka? - pochylała się nad nią jakaś kobieta - zawołaliśmy pogotowie, zaraz powinni przyjechać...O, ten pan już zadzwonił, już jadą... - kobieta wskazała na młodego mężczyznę.
- Co się stało? Nie trzeba, nie trzeba...- wykrztusiła pani Irena. Czuła ból w mostku...
Przyjechało pogotowie. Na sygnale. Wyskoczyli sanitariusze. Lekarz. 
- Jak się czujemy? - spytał łapiąc ją za przegub. Zbadał puls.. - coś mi się tu nie podoba - mruknął pod nosem. 
- Zabieramy? - tęgi pielęgniarz w białym kitlu zatarł ręce. 
- Trzeba będzie..
- Ale...mój mąż, syn, proszę..- wykrztusiła chora słabym głosem.
- Dobrze, dobrze, powiadomimy, pani się nie martwi, teraz pani ważniejsza, badania musimy zrobić!
Zapakowali, pojechali. 
Oddział kardiologiczny. Badania niedobre. Serce. 
- Trzeba będzie zostać, przynajmniej tydzień..Rodzina powiadomiona. Mają zaraz przyjechać...Pani się nie martwi, to może pani zaszkodzić...- powiedział kardiolog.
Łóżko szpitalne w pokoju czteroosobowym. Jedna młoda dziewczyna, dwie starsze panie...
W drzwiach stanął Marcin. Wystraszony, za nim Magda.
- Gdzie Kasia? - spytała matka syna. Synową omijała wzrokiem , starając się nie patrzeć na jej bladą twarz.
- Została z dziadkiem. Są na dole. Tata powinien dać sobie radę...
- Mamo, tu są mamy rzeczy, lekarz powiedział, że musi mama zostać na obserwacji. Tu jest koszula nocna, ręcznik, kapcie, książka, okulary do czytania, picie, coś do zjedzenia...Wiadomo, to szpitalne...
Pani Irena spojrzała zdziwiona. Pomyślała o wszystkim...Ona.
Przychodzili codziennie. Okazało się, że matka będzie musiała zostać aż dwa tygodnie..Lekarze nie chceili ryzykować...
Czasem byli razem z ojcem, gdy Marcin pracował tylko ona. 
Zawsze troskliwa i zawsze odczytywała życzenia teściowej. Rozmawiała z lekarzami, z pielęgniarkami...Wiedziała wszystko o jej chorobie...Czujnie popatrywała na każdy grymas jej twarzy, każde skrzywienie ust..
- Czy boli mamę? - pytała zatroskana.
- Eeee, na coś trzeba umrzeć - kwaśno odpowiadała teściowa.
_ Mam nawet tak nie żartuje! Teraz musimy na mamę bardzo uważać. Koniec z dźwiganiem i wysiłkiem. Musi mama się oszczędzać - Magda miała już cały plan działania.
- Jak to teraz będzie? - pani Irena była zaniepokojona.
- Niech mama się nie martwi. Wszystko zorganizujemy. Nie będzie mama tyle pracować. Mała idzie do przedszkola, ja może do pracy, ale...damy radę - uśmiechnęła się Magda miło.
Pani Irena poczuła falę ciepła napływającą do serca. Pierwszy raz od czterech, a może nawet prawie pięciu lat...Zobaczyła Magdę w zupełnie innym świetle...Troszczy się o mnie..Może trochę jej na mnie zależy? pomyślała.
- A tata jak? -spytała z niepokojem.
- Dobrze. Spokojny. Musi mama szybko zdrowieć bo nie bardzo może znaleźć sobie miejsce - odpowiedziała dziewczyna.
- To dobrze, to dobrze, postaram się - chora uśmiechnęła się bladym uśmiechem, ale twarz jej jaśniała dziwnym blaskiem... Dziękuję wam...Dziękuję ci za wszystko...moja kochana Madziu....



czwartek, 27 lutego 2014

Ona - cz. IV - Nowela Gruszki

Srebrzysty Nissan ustrojony balonami zajechał przed kościół parafialny przy Puławskiej...
Był mroźny dzień marcowy. Już nieco widać było pierwsze zwiastuny wiosny, ale mróz dalej nie chciał odpuścić. W końcu w marcu jak w garncu. 
Z samochodu wysiedli ona i on. Magda wyglądała jak królewna - biała suknia z halką na kole z angielskimi koronkami i wyszywanym perełkami gorsecikiem, bufiaste rękawki i długi welon. Wiązanka z różyczek "Sonia" ułożonych w bombkę. Marcin - elegancki stalowy garnitur...
Zgromadzeni goście, zagrzmiały organy...Już złote obrączki na palcach, znak nierozerwalności małżeństwa...
Pięknie było...Ciocia Marysia miała łzy w oczach, że doczekała...Matka Marcina pociągała nosem, ale trzeba się było jakoś trzymać...Przyjęcie w restauracji, a potem...
To już było ustalone od dawna. Będą mieszkać u rodziców Marcina...Przynajmniej na razie, póki sobie czegoś nie "ogarną". 
Zamieszkali w kawalerskim pokoju Marcina...Ważne, że razem...
I pierwszy raz byli ze sobą bardzo blisko...Jakie to dziwne, tyle czasu czekali....To takie staroświeckie, niedzisiejsze. Ale warto było.
- Chyba na razie nie będziemy mieli dzieci? - zaśmiała się rano Magda.
- Jak to nie? Od razu! Na co będziemy czekać? - odpowiedział Marcin - Jestem szczęśliwy...I chcę mieć...naprawdę...Wiesz, zawsze chciałem mieć kogoś dla siebie, by ktoś na mnie czekał...
- Teraz już masz! I co? - nigdy nie była poważna, nawet teraz.
A potem, po miesiącu nic...Potem minął drugi miesiąc...Czy to już? Tak szybko?
Rankiem zrobiła test. Pokazała się błękitna linijka...
Czwarta nad ranem.
- Wiesz, chyba jestem w ciąży... - obudziła męża.
- Tak? To dobrze...- wyglądał jak zaspany chomik z tymi oczkami jak szparki.. Przytuliła się do niego mocno...Poczuła, że jest tam, na tej lekko wysłużonej wersalce kawalerskiej Marcina, ich troje...
Po południu postanowili powiedzieć jego rodzicom...Nie mieli jeszcze wnuków, Hanka i Zbyszek mieli jedną córkę z pierwszego małżeństwa Hani, wspólnych dzieci już nie mieli..Hanka zawsze znajdowała jakąś wymówkę, może bała się konkurencji dla swojego dziecka..
- Mamo, będziemy mieli dziecko - powiedział spokojnie Marcin do matki stojącej przy kuchni i mieszającej coś w dużym garnku emaliowanym...
Matka ze strachem spojrzała na niego...
- Już? Dlaczego tak szybko? Nic nie mów, różnie może być...
Chłopakowi zrobiło się przykro..Nie takiej spodziewał się reakcji. Magda stała z boku, nieśmiało, minę miała niewyraźną. Musiało też być jej smutno...Co za nietakt!
Za dziewięć miesięcy, w zimowy poranek przyszła na świat Kasia...Kasieńka, malutka jak okruszek, kwiląca w beciku, bez przerwy domagająca się opieki. 
A potem były zwyczajne dni, dyktowane rytmem życia maleństwa.
- Koło dziecka trzeba chodzić powoli - pouczała teściowa - a pieluszkę, jak trochę obsiusiana, można podsuszyć na kaloryferku!
- Mamo! - Magda nie kryła oburzenia.
Płacząca mała, nieprzespane noce..Kasieńka miała kolkę.
Ojciec Marcina był zły. Kiedyś Magda usłyszała przypadkiem ich rozmowę.
- Mamy swoje lata, chcemy mieć spokój - mówił mężczyzna podniesionym głosem - chodzi, kręci się , wiatr robi, nie pilnuje dziecka, płacze i płacze! Co za matka! Nawet jej nakarmić nie potrafi!
- Ciiii, daj spokój, daj spokój - uciszała go żona.
- Co daj spokój? Nawet własnym dzieckiem się nie potrafi zająć!
Magda połykała łzy...Nie chciała się denerwować..Jeszcze starci pokarm i co będzie?
Mąż wspierał ją jak tylko potrafił, ale i on musiał w kółko wysłuchiwać wyrzutów.
- Czy ona nie mogła tego wczoraj zrobić? Miała czas wieczorem, przecież nie pracuje! - matka nie ukrywała już swojej irytacji.
- Mamo, przecież wiesz, że Kasia miała kolkę. Trzeba było ją uspokajać...
- Nie bądź taki wyrozumiały, jesteś zbyt mało wymagający, Marcinku. Ty pracujesz, musisz się wysypiać, ona jest w domu, nie pracuje!
- Mamo, nie mów tak o Madzi! Stara się, jest bardzo dobrą matką, dba o Kasię! I nie mów o niej "ona", ma imię!
- Tylko jej bronisz. Ona cię całkiem okręciła wokół palca! Opamiętaj się! Ona robi z tobą co chce!
- Mamo, w takim razie nie mamy o czym mówić...
Atmosfera stawała się coraz bardziej przykra. Oliwy do ognia dolewała Hania, żona Zbyszka, która naraz zapałała miłością do teściów i zaczęła składać im wizyty...
- Jesteście starsi, należy wam się spokój, prawda Zbychu? - zwracała się do męża.
Kasia właśnie "podeptała" roczek. Zupki, nocniczek, pranie, szczepienia, wizyty kontrolne, przeziębienia, katarki, kaszelek - to było teraz życiem całym Magdy...Oczywiście Marcina też, ale...Był już bardzo zmęczony...Wychuchany chłopak nie potrafił poświęcić się aż tak bardzo swemu niespodziewanemu ojcostwu, choć maleńką kochał. I kochał żonę...
Upłynęły już trzy lata...Młodzi mieszkali nadal u rodziców Marcina. 
Ojciec ze złością zamykał się w pokoju, matka coraz mocniej się wtrącała...
- Czy ona nie może uspokoić tego dziecka, płacze i płacze..Dlaczego tak płacze? Może jest chora?Znowu wczoraj zabrudziła kuchnię zupą! Powinna sprzątać po sobie! A prać można w sobotę!
- Mamo, przecież wiesz, Kasia się brudzi, ciągle jest fura prania...
- Chyba może przypilnować dziecka, żeby się nie brudziła? Ja miałam was dwóch, zawsze byliście czyści! 
- Kiedyś to było kiedyś, teraz jest teraz - Marcin bronił żony jak umiał - a wiesz, ja zawsze chciałem jak inni, ty mi nie pozwalałaś...Ani na drzewo, ani po kałużach...
- No widzisz, wychowałam cię na człowieka! A jak ona wychowa swoje dziecko? No, nie chcę źle wróżyć!
- To jest także moje dziecko, a twoja wnuczka, wiesz, dziwię ci się...
- Tak, tak, ale ona powinna się nią zająć jak należy! - z irytacją konkludowała pani Irena. Nie dało rady ją przekonać. Marcinowi coraz częściej bywało bardzo przykro.
Aż pewnego dnia stało się coś, co zmieniło świat ich wszystkich...

środa, 26 lutego 2014

Ona - cz. III - Nowela Gruszki

Marcin wstał jak na niego grubo za wcześnie, tym bardziej, że miał dziś wolny dzień. Pracował w zmianach, do czego po ośmiu latach już zdążył się przyzwyczaić. Nawet było mu to na rękę, mógł sobie zawsze wyskoczyć gdzieś na jeden dzień. A czasem nawet na dwa.
To dziś - pomyślał. Miał wiele obaw, co do wizyty Magdy w ich domu. Wiedział jacy czasem dziwni i nieżyciowi są rodzice. Byli zdecydowanymi konserwatystami. Poważni, powściągliwi, zasadniczy i tradycyjni. W takim duchu wychowywali synów. Mało poświęcali im czasu na rozmowy, rozrywki, za to dzieci miały zawsze porządnie odprasowane spodnie, chłopcy byli czyści i zdyscyplinowani. 
Gdy starszy syn dorósł, prędko "urwał się ze smyczy" tego rygorystycznego konwenansu, jaki mu narzucano. Szybko się usamodzielnił, wyprowadził, potem poznał Hankę....
Młodszy Marcin jakoś miał skrupuły, choć i jemu trochę ciążyła nadopiekuńczość matki. Patrzył na to trochę przez palce, wiedział że matka bardzo go kocha i traktuje jak swojego jedynaka, z braku częstego kontaktu ze Zbigniewem. 
Marcin zwlókł się z łóżka i poczłapał do łazienki. Przez ten czas matka zdążyła zabrać mu pościel i "wyrzucić" ją na balkon "dla powietrza" - jak mawiała. Podlała też paprotkę i naszykowała śniadanie dla syna - wczorajszy chleb, grubo pokrojony, tak jak lubił i jajecznicę na maleńkiej patelni. Do tego jak zwykle sałatka warzywna, którą jej syn wprost uwielbiał. Wszystko to już czekało na stole, gdy umyty i ogolony Marcin wszedł do kuchni. Jadł jak zwykle, przy maleńkim stoliczku siedząc w kącie koło lodówki na stołku. Popatrywał z ukosa na matkę.
- Marcinku, na którą godzinę zaprosiłeś tę swoją...koleżankę? Bo wiesz, żebym wiedziała kiedy mam wstawić ziemniaczki...
Pani Irena planowała przygotować ulubione dania syna - rosół z makaronem domowej roboty, kurczaka duszonego, marchewkę z groszkiem. Na deser kompot z jabłek ze skórką z cytryny dla smaku, kisiel z soku z czarnej porzeczki (swojej roboty) i domowy torcik z kremem. 
Marcin w odpowiedzi mruknął coś pod nosem. Nie był zbyt euforycznie nastawiony na tę całą rodzinną imprezkę. Wiedział, że matka nie odmówi sobie przyjemności wypytywania "panienki" o wszystko...Cóż...taka była. Ojciec pewnie będzie sympatyczny, a przynajmniej takie zrobi wrażenie. Rzuci jakąś wojskową dykteryjką, będzie dbał o atmosferę...Znał to wszystko na pamięć. Rodzice żyli trochę obok siebie, ale zawsze dbali o zachowanie pozorów. Nie znosił tego, ale przez tyle lat zdążył się już przyzwyczaić...
O piętnastej miała przyjść ona..
Magda miała tremę przed wizytą. W zasadzie takie uczucie było jej do tej pory obce, w ciągu dwudziestu sześciu lat swego życia już kilkakrotnie "robiła" za narzeczoną. 
Pierwszy chłopak - Jacek traktował ją dość poważnie. To było pięć lat wstecz. Potem był Jan, Kazik, Wiesio, Zbyszek, Tolek (chyba), Maciek...Jeden nawet pierścionek przywiózł...Sławek bardzo chciał się z nią ożenić...Rozwiało się...
Bywała w domach różnych, przyjmowana przez krytycznie na nią patrzące mamuśki i siostrunie. 
Ale teraz...Jakoś tak...zależało jej by zrobić dobre wrażenie. 
Jak się ubrać? W spodnie, w spódnicę? Nie, założy sukienkę, do tego biżuteria...srebrna, tak srebrna...Jego rodzice są tradycjonalistami, więc...żegnajcie wielkie kolczyki z metaloplastyki z frędzlami! Żegnajcie plastikowe bransoletki!
Umówiła się z Marcinem, że przyjedzie po nią. 
- Pięknie wyglądasz - Marcin cmoknął ją w policzek, potem w usta. Wziął ją czule za rękę.
U rodziców byli punktualnie. Matka wyszła do boazeryjnego przedpokoju powitać gościa. Była niziutka, patrzyła na nią z uśmiechem, ale badawczo zza grubych szkieł.
- Proszę, proszę bardzo - poprowadziła do saloniku. Ojciec przywitał się całując dziewczynę w rękę.
- Jak to miło, jak miło...siadajcie - poprosił lakonicznie.
Jedli trochę w milczeniu, atmosfera nie była swobodna.
Potem troszkę się "rozkręciło".
- A pani mieszka na Mokotowie z rodzicami? - spytała matka. Potem już "poszły konie po betonie". Pytań było wiele, niektóre dość kłopotliwe. Ale ogólnie to w porządku. Rodzice Marcina nie "dali plamy", a i Magda sama była zadowolona z tych pierwszych, najtrudniejszych "kotów za płoty".
Potem bywała jeszcze wielokrotnie w tym domu, dość miłym, słonecznym, ale jakimś takim...Nie potrafiła niby niczego zarzucić tym ludziom, ale zawsze czuła ich wzrok na sobie, jednym słowem cały czas była pod obserwacją...I nie czuła się z tym najlepiej...
Kiedyś matka spytała ojca:
- No jak ci się widzi ta...koleżanka Marcinka?
Mężczyzna popatrzył na nią jakby się obudził z letargu.
- Ja z nią żył nie będę, tylko on. Jeśli się zdecyduje - stwierdził krótko po swojemu.
- Ale widać, że ona już nim kręci - westchnęła matka - nie powinni tak późno wracać z kina, on pracuje ciężko...Nic ona o tym nie myśli...I ubiera się tak...Nie jest już taka młodziutka! Te wielkie kolczyki, powinna założyć jakiś złoty wisiorek, złote kolczyki, byłoby porządnie...A nie jakieś piórka, frędzelki...Spódnica długa...Jak u gęsiarki...Ale co mnie to obchodzi? - zakończyła pytaniem w przestrzeń swoje wywody.
- No właśnie - kwaśno skonkludował ojciec.
A im było ze sobą coraz lepiej...
Było im dobrze, choć Magda nie miała lekkiego charakterku, o nie. Lubiła czuć swoją przewagę i stawiać na swoim. Jakakolwiek odmienność zdania wywoływała falę jej irytacji...Marcin ustępował jej dla świętego spokoju. Zresztą..aż tak mu to nie przeszkadzało...
Po pół rocznej znajomości chłopak powiedział:
- Chciałbym żebyś została moją żoną.
Powiedział to tak zwyczajnie i naturalnie. Bez patosu, bez zbędnych emocji...Tak jakby powiedział każde inne wyrażenie swojej woli np. chciałbym zjeść teraz truskawki albo chciałbym byśmy jutro poszli do kina..
Ot i już. 
I były cudne kwiaty kupione w kwiaciarni na Wilczej - najlepszej w Warszawie. Wiązanka dla niej i dla jej matki...I był piękny, skromny pierścionek złoty z cyrkoniami...
Oświadczyny z klęknięciem na kolano i łzy szczęścia w jej oczach...
Potem wszystko zaczęło toczyć się jak z równi pochyłej...Szybko, coraz szybciej...
Razem - nauki przedmałżeńskie. Razem zakupy - garnitur dla niego, dla niej suknia z welonem...I białe, troszkę sztywne pantofelki...


 

wtorek, 25 lutego 2014

Ona - cz. II - Nowela Gruszki

Miała na imię Magda. Nie, nie była pięknością, ale...O takich kobietach się mówi: miała w sobie to coś.
Była jak kolorowy ptak. Rozchichotana, rozedrgana, radosna..Pociągająca tą swoją promienną, beztroską, rzucającą się w oczy swobodą okazywania uczuć...
Zachowywała się jak dziecko i jak u dziecka widać było ciągłe zdziwienie w oczach koloru orzecha. Nie była już nastolatką, miała 26 lat. Ale odmładzała ją ta cała energia, ruch, barwa...I ta ciągle uśmiechnięta twarz...
Marcin był oczarowany. Chyba pierwszy raz w życiu, tak naprawdę. Fascynowała go ta jej żywiołowość, ta szczerość, całkowity brak udawania...I zmienność.
Mówi się: kobieta zmienna jest jak pogoda. Magda była zmienna jak pogoda w Tatrach...Może dlatego, że kochała Tatry...Czasem znienacka zapadała w stan melancholii, zadumy jakiejś..Twarz , najczęściej promieniująca, stawała się naraz stężała, smutna, zamyślona...Jak maska. 
Przerażały Marcina te jej stany melancholii, patrzył wtedy na nią z troską i...trochę nawet ze strachem. Ale po jakimś czasie to mijało i znów była jak przedtem. Szarpała go za rękaw, łapała za rękę i chciała z nim biec...nie wiadomo gdzie...
- Gdzie biegniemy? - sapał zdyszany.
- Biegniemy szukać miejsca gdzie jest horyzont! - odpowiadała zanosząc się perlistym śmiechem dzwoniącym w powietrzu jak czarodziejski dzwoneczek wróżki...
Nie wiedział, czy ją kocha...Nigdy nad tym się nie zastanawiał zresztą. 
Wiedział, że jest szczęśliwy, gdy jest przy nim, a tęskni, zaraz po rozstaniu...Chciał na nią patrzeć, chciał słuchać jej głosu...
Gdy wieczorem odprowadzał ją do domu, czuł , odchodząc, jakby tracił coś cennego...Jechał więc do domu, długo nie mógł zasnąć bo myślał, marzył, planował.
Następnego dnia szedł do pracy i zaraz do niej dzwonił, choć na kilka minut chciał być z nią, przynajmniej słysząc jej niskawy , ciepły głos...
Magda pracowała w biurze jako sekretarka, nie można było jej przeszkadzać...
Chodzili do kina, do teatru, do kawiarni, czasem na spacer...
Były między nimi pocałunki, ale nic więcej...Marcin nie ośmieliłby się...Była dla niego bóstwem. 
Co prawda to "bóstwo" robiło wszystko, by go nieco...zachęcić, szczególnie w trakcie romantycznych spacerów przy księżycu, ale....Gdyby mógł, wybudowałby jej ołtarz..
Po dwóch miesiącach chłopak wiedział że to jest właśnie to, o co mu chodziło...Uczucie stawało się coraz głębsze i bardziej drążące duszę.
Na ławeczce w parku, pośród rosnących w tym miejscu tui, po kolejnym tego dnia namiętnym pocałunku, powiedział:
- Chcę, żebyśmy byli razem.
- Ja też - odpowiedziała ona krótko.
I już. Stało się. 
Następnego dnia zaprosił ją do domu...Na sobotę...Chciał jakoś przygotować matkę,  ojciec zawsze był w domu...Zresztą... wizyta nie była aż taka oficjalna...Ot lekki rekonesans. Próba...
Ciekawe, jak zareaguje matka... - Marcin trochę się niepokoił...
Rodziców Magdy zdążył już poznać. Wcześniej odwiedzał kilkakrotnie ją w domu, było spokojnie i miło...
Miała sympatycznych rodziców. Ojciec, pan po pięćdziesiątce, przywitał go miło, matka, niewysoka kobieta o, jak u córki, ciemnych oczach, również wydawała mu się szczerą i prostolinijną...
A teraz u niego...Dziś piątek...Trzeba powiedzieć...W końcu.
To miało być w sobotę...Nie mógł się doczekać...
- Mamo, przyjdzie do mnie...moja dziewczyna..- zagadnął.
- Nie mówiłeś Marcinku, że masz dziewczynę! Chociaż te twoje wyjścia...Myślałam, że z kolegami się umawiasz - powiedziała matka z nutką pretensji w głosie.
- Mam. I zaprosiłem ją na sobotę, na obiad...
- To teraz mi dopiero to mówisz? Trzeba będzie coś...I ojcu trzeba powiedzieć!
- Mamo, spokojnie, to normalna wizyta...
- Może zaprosimy ciotkę Marysię z wujem?
- Mamo, po co? Bez przesady...
- No wiesz, jak mogłeś ukrywać to przede mną? Jak ma na imię? Gdzie ją poznałeś? Gdzie mieszka? - matka zadawała pytania z szybkością karabinu maszynowego.
Tego właśnie Marcin się najbardziej obawiał...Tej jej natarczywej niedelikatności...
- Mamo, ona ma na imię Magda...Ale wiesz...na razie to nic..poważnego - skłamał z ciężkim sercem..
- Jak to?A ja już myślałam...No dobrze, już dobrze...Idę do sklepu, trzeba coś...
 Następnego dnia była właśnie ta sobota....


Ona - cz. I - Nowela Gruszki

- Marcinku, co ty tak w tym domu siedzisz? Wyszedłbyś gdzieś...A co czytasz? - matka nachyliła się nad dwudziestoośmioletnim synem. Marcin spojrzał znad książki z lekką irytacją...Kochał matkę, ale strasznie była wścibska, nie dawała mu chwili oddechu...Wszystko chciała wiedzieć...Nie, żeby miał jakieś wyjątkowe tajemnice, ale lubił mieć tylko swój ogródek, do którego nikt nie miał wstępu, nawet ona. Tym bardziej ona...
- Złościsz się na mnie? No nie złość się...Popatrz, masz znów plamę na koszuli, zdejmij, wypiorę.
- Mama da już spokój, potem! - Marcin był zły.
Matka nie odpuszczała.
- Ktoś dzwonił do ciebie..Jakiś kolega chyba. A może z pracy? Miał taki młody głos. Kto to mógł być?
- Kiedy?
- Jak byłeś w kiosku.
- No i co?
- Pytałam, jakiś chyba Paweł? Znasz takiego? Spytałam co przekazać, ale nic nie chciał powiedzieć..Kto to jest ten Paweł? - matka pytała i pytała...To było wprost nie do zniesienia czasem.
- Kolega - odpowiedział sucho Marcin.
- Jaki kolega? Skąd się znacie? - pani Irena nie chciała zakończyć dochodzenia.
- Z pracy.
- Ciekawe co chciał. Powiedziałam, żeby jeszcze zadzwonił...Zobacz Marcinku, zobacz, ile kurzu na parapecie...Zetrę..
- Po co? Czy mama może później? - chłopak nie chciał jej urazić. Przecież to była jego matka. Z ojcem mu jakoś było nie po drodze...Ojciec był małomówny, szybko wpadał w gniew. Zamykał się w swoim "sanktuarium" - tak Marcin w myślach nazywał jego maleńki pokoiczek w ich M-4 na warszawskim Żoliborzu. Była to mini izba pamięci narodowej. Na ścianie stara mapa Polski, dalej zdjęcia w dębowych ramkach w kolorze sepii. Na centralnym miejscu - "ołtarzyk" z portretem "Dziadka Marszałka" - Piłsudskiego.
Marcin starał się nie wchodzić ojcu w drogę po kilku awanturach o byle co...Jego tatko był pedantem, w przeciwieństwie do syna. Wszystko musiało leżeć na swoim miejscu pod odpowiednim kątem. Były wojskowy, nie ma się co dziwić...
Marcin był jego drugim dzieckiem, urodzonym późno, taki wyskrobek...Ojciec miał ponad 50 lat, gdy na świat przyszło to dziecko...przypadku...Nie był dumny, ot przyjął syna bo musiał...Chciał już spokoju, niczego więcej, a nie pieluch suszących się na sznurku w łazience i ciągłych wrzasków niemowlaka...
- Marcin, zobacz jakie masz brudne okulary. Dlaczego sobie nie wytrzesz? 
Marcin popatrzył na matkę znad zamglonych z lekka szkieł. Był do niej bardzo podobny. Jak to mówią "zdarta skóra" - ten sam kształt głowy, nosa, ciemne oczy, wypukłe czoło...Sam widział podobieństwo...Jego o dziewięć lat starszy brat dawno się wyprowadził. Ożenił się z rozwódką, z córeczką. Nie było to po myśli jego rodziców...Inaczej widzieli życie ich starszego, wybitnie uzdolnionego, wykształconego syna...Ale cóż, dzieci nie zawsze dokonują wyborów , które podobają się ich rodzicielom...W domu został tylko Marcinek. Oczko w głowie mamusi...
Od małego wychowywała go sama. Tylko i wyłącznie. Ojciec nie brał udziału w opiece nad drugim synem, który cały czas był w cieniu pierwszego - wyczekiwanego  Zbyszka...Zbigniew to, Zbigniew tamto...Ojciec zawsze mówił o swoim pierworodnym z największą czcią. Nawet teraz, gdy już tu nie mieszkał, ten niebawem dobiegający czterdziestki, poważny mężczyzna bez cienia uśmiechu, był dla niego bogiem....Skończył studia na Politechnice Warszawskiej, miał autorytet...Ale zawsze w dystansie i do matki i do ojca. Nie dopuszczał by mieszali się w jego sprawy, każdy temat "ścinał" krótkim: ale to nasza sprawa! Nasza - jego i Hani...A rodzicom wara od tego! Zresztą...rzadko bywał, miał swoje sprawy, pracę, rodzinę i...bardzo wymagającą żonę, która nie bardzo lubiła swoich teściów, którzy jej nie akceptowali.
Z zamyślenia wyrwał Marcina głos matki, przeciągły, jękliwy...
- No dobrze, już dobrze, chyba nie bardzo mnie lubisz ostatnio - matka zrobiła żałosną minę.
Nie lubił tej miny. Zaraz nastąpi stek wyrzutów pod jego adresem...Wiedział, że matka harowała ciężko, pracowała w tym swoim biurze, biorąc ponadto prace zlecone, często stukając na wysłużonej maszynie do trzeciej w nocy. Całe gospodarstwo było na jej głowie. Przy mocno okrojonym budżecie rodzinnym, mocno się musiała nagimnastykować, by zaoszczędzić parę groszy. A gospodyni z niej była nie lada! Potrafiła z niczego przyrządzić bardzo smaczne posiłki. Piekła oszczędne ciasta, robiła domowe pierożki, kluski, ponadto sprzątała, prała prasowała...W wolnych chwilach, które przeznaczała na oglądanie ulubionego serialu o niewolnicy Isaurze, dziergała serwetki niciane. Wtedy w rękach szybko migało jej małe srebrne szydełko...
Mieli ładne , słoneczne mieszkanie na Żoliborzu, trzy pokoje, widna kuchnia. Wychuchane, wydmuchane przez matkę, wszędzie widać było ślady jej ręki...Meble były skromne, ale dobrze utrzymane, szafa z lat 60-tych z ułożoną w idealnym porządku na półkach śnieżnobiałą bielizną pościelową. Obrazy na ścianach, fotografia z siostrą pani Ireny - mieszkającą na stałe w Kanadzie. Duży stół na wysoki połysk, a jakże i serwantka w tym samym kolorze orzecha. Za szkłem kryształowe kieliszki, a wszędzie serwetki niciane, przepiękne, misterne jak pajęczyna, wyrób pani domu. Zresztą pani Irena potrafiła wszystko i każda praca nabierała kształtu w jej małych, pracowitych rękach. Marcin lubił patrzeć na matkę, gdy mieszała coś w starych , emaliowanych, idealnie czyściutkich garnkach, stojących na wysłużonej gazowej kuchni...Nigdy nie miało prawa nic wykipieć, jeśli tak się zdarzyło, matka natychmiast chwytała za gałganek, wycierając kuchnię szybkimi, zamaszystymi ruchami, nie wyłączając gazu i nie zdejmując garnka z palnika. Porządek być musiał, w zlewie nigdy nie walały się brudne naczynia, a srebrzyste komory  wycierane były zawsze do sucha, każda kropelka wody była natychmiast wchłaniana zawsze przygotowaną suchutką ściereczką wiszącą w dyskretnym miejscu pod zlewem.
Ten idealny porządek matka czasem przypłacała niewyspaniem i zdrowie już nie było to...Miała grubo po sześdziesiątce...
Brała na siebie wiele, bardzo wiele...I nigdy nie okazywała zmęczenia...
Dlatego Marcin starał się załagodzić sytuację.
- Mamo, a ciocia Marysia przyjdzie na imieniny ojca?
To krótkie pytanie wywołało od razu zmianę nastroju matki. Jakaś fala ciepła odbiła się na jej twarzy, aż kobieta rozpromieniała.
- Przyjdzie, przyjdzie, razem z Romanem, oboje przyjdą. Pytali się o ciebie i o Zbychów...Dawno u nas Zbyszek nie był...To przez nią! Przez Hankę! Zmienił się bardzo przy niej!
Rodzice nie mogli zaakceptować swojej synowej, choć pięć lat już minęło od  ślubu Zbyszka, a Anetka, córka Hanki z pierwszego małżeństwa, była już w drugiej klasie podstawówki...Nigdy nie uważali jej za swoją wnuczkę, choć witali małą zawsze dość serdecznie. Ale do synowej zachowywali dystans. Nie mogli jej darować, że tak omotała ich syna, a teraz ma go pod pantoflem i ich pierworodny musi tak tańczyć jak mu żona zagra.... 
Matka całą miłość teraz przelewała na swoje, "deczko" już wyrośnięte drugie dziecko...
- No to sobie czytaj, czytaj... - kobieta jeszcze tylko podlała wielką paprotkę w pokoju syna - znów ma za sucho - mruknęła pod nosem.
Wyszła z pokoju. Marcin spokojnie wrócił do lektury. Czytał o Piłsudskim. Zawsze pasjonowała go historia.
Nie podzielał jednak uwielbienia ojca dla tej postaci...Odnalazł w jego życiorysie wiele ciemnych stron. Nawet ten stosunek do Marszałka różnił jego i ojca, w zasadzie różniło ich wiele, bardzo wiele...
Marcin lubił czytać, lubił słuchać muzyki...Był trochę samotnikiem. Taki "niedzisiejszy" z niego człowiek, wiedział o tym...Czasem na imprezę jakoś poszedł, jak z musu...
Do kobiet nie miał szczęścia. Co jakąś poznał, to zawsze niewypał. Albo to nie było to albo dziewczyna  z nim zerwała , choć na ogół przyjmował to...z ulgą...Te dziewczyny jakoś mu nie pasowały. Jakieś takie...puste...
Czy był szczęśliwy? W jakiś sposób miał tę swoją małą stabilizację...Poczucie bezpieczeństwa w dużym stopniu zawdzięczał matce. Ona go opierała, prasowała mu spodnie, układała w szafie rzeczy...Wiedział, że go bardzo kocha, nawet chyba za bardzo...Oplatała go tą swoją miłością jak powój, nie dając mu oddechu, samodzielności...W swoim wypytywaniu się o wszystko była czasem wręcz męcząca i natrętna...A on był za słaby by protestować...Charakter miał po niej, łagodny.
Pracę załatwił sobie niezłą, zarabiał wystarczająco, czasem brał zlecone...
Bywało, wsiadał w pociąg i sobie jechał gdzieś w Polskę, to do Kielc, to do Krakowa, to do Wrocławia..tak jakoś go gnało...
Zwiedził też trochę świata, ale tylko kraje naszych sąsiadów. Matka nawet chciała zabrać go do Kanady, mieli tam dużo rodziny, ale jakoś się nie kwapił... 
Czasem sobie myślał, że chciałby kogoś poznać...Kto lubiłby jak on książki, muzykę...Kto by z nim podróżował...Kto czekałby na niego z ciepłą zupą w miłym domu...
Jednym słowem, miał już swoje lata i chciał mieć kogoś tylko dla siebie...Kto by kochał jego i kogo też on by pokochał...
Ale na razie było jak było. Praca, matka, czasem awanturka z ojcem, znów praca, jakiś wyjazd, prace zlecone, imieniny, ciotki...
- Marcin, kiedy ty się w końcu ożenisz? - pytały ciocie, klepiąc go po ramieniu. 
- Marcinku, a masz kogoś? Jak wujo miał twoje lata, to jużeśmy dwoje dzieci mieli! - ciocia Marysia zaśmiała się jak z dobrego żartu.
Matka robiła dobrą minę do złej gry. Jakby miał tak wylądować jak Zbyszek, to lepiej już jak jest tak jak jest - myślała.
Pewnego dnia koledzy zaprosili Marcina na bibkę. Tam poznał ją.
Nie była ani ładna, ani brzydka. Popalała papierosy i trochę za dużo wypiła, tak, że szybko się dogadali. On był nieśmiały, ona dość wyluzowana. Alkohol zrobił swoje.
Ale miło było w sumie...
Umówili się już na drugi dzień. Zadzwonił do niej do pracy. I tak się zaczęło....




sobota, 22 lutego 2014

Rosół

Chciałam ugotować rosół na niedzielę...
Rosół dobry ugotować to jest majstersztik! Nie takie siu bździu!
Bo taki byle jaki to łatwizna. Wrzuca się kawałek kurczaka, listek bobkowy, marchewkę, pietruszkę...
Ale ja chcę taki dobry! Żeby gotowało się na melenieńkim ogniu, ledwo, ledwo, perkocąc, wyciągając najlepsze "soczki" z mięska różnistego! Bo mięs , trzeba wam wiedzieć, najlepiej jak jest kilka różnych!
Zresztą z rosołem jest tak samo jak z bigosem! Dobry bigos to jest sztuka kulinarna, bo takie byle co to jest...kapusta z kiełbasą.
Owoż poszłam ja na bazarek. Tam można kupić mięsko lepsze. 
No, może nie takie całkiem bez hormonów i antybiotyków, ale też nie takie jak w supermarketach, przynajmniej człowiek ma czyste sumienie. 
Najlepszy rosołek jest, rzecz oczywista, z kurki która chodzi w błocie po podwórku, tu se skubnie glistę, tam gospodyni jej podsypie pszenicy, to znów trawy jakiej se pociumka..taka kura...To popatrzy se pod słońce, to pod płot narobi...Jak to kura. 
Nie to co taka fermowa, wszystko na rozkaz, bez oddechu, bez słońca, bez swobody. Tylko przychodzą i zastrzyki jej robią, żeby szybciej masy nabierała! Pieniądz to pieniądz, a pieniądz nie śmierdzi czyli pecunia non olet czy jakoś! Choć czasem to i śmierdzi...kurzymi odchodami!
Ale powracając do rosołku naszego...
Moja znajoma Jadwisia, wielki autorytet kulinarny (pozdrawiam) LUBCZYKU zalecała mi dodać, bo listka bobkowego/laurowego to nie bardzo...Cóż, każdy ma swoje metody i receptury, ale...kupiłam ten lubczyk, a jakże, w doniczce, w Biedronce! Postawiłam na parapecie kuchennym w takim specjalnym stojaczku (też z Biedronki).






Stoję sobie przed "okienkiem" budki na bazarku.
W torbie mam już kawałek wołowinki, w rosołku MUSI być wołowinka, nadaje mu właściwy aromat. Typowym mięskiem rosołowym jest szponderek, ale ja kupiłam tzw. łatę, by ją...zjeść:) Nie ma jak mięsko gotowane z rosołku! Może być to też rozbef, trochę chudawy, ale za to dobry.
Mięso takie można też zmielić na nadzionko do pierożków, tak robiła moja teściowa, już nieżyjąca...Oczywiście nie zmarła dlatego, że to mięso z rosołu mieliła, tylko z powodu wieku i choroby!
Ale co to ja...Aha. O kupowaniu mięska...Mam już porządną włoszczyznę w torbie, z porem i zielone do posypania - natkę.
Stoję przed "okienkiem" do mojej znajomej, tej od drobiu. 
Nie tej, co to zawsze o naszych synach rozmawiamy, tylko innej! No tej, co to jej mąż uwielbia pasjami gęsi smalec, który znika jak się go topi! Znaczy skwarek, że nie ma prawie, taki ten tłuszcz gęsi topisty je!
Ale nie o smalcu miało być, jeno o mięsie.
Za mną jeszcze jedna babcia i jeszcze jedna. 
Nie to, żeby zaraz kolejka, kolejki to za PRL-u były...Teraz to jest grupka towarzyska:)
- Na rosołek potrzebuję, pani kochana!
- No to kura, tu jest taka ładna część - odpowiada znajoma pani od męża co lubi gęsi smalec wskazując porcję przystojną.
- Ale kura to się długo gotuje!
- Jak to kura, ale rosołek dobry za to... - odpowiada pani tonem fachowca.
- To poproszę. Ale ja bym jeszcze coś dodała. Mam wołowe...Może coś z kaczki? 
- No nie...nie mam nic takiego - ze smutkiem odpowiada kobieta (od tego męża i smalcu).
- Bo tam dalej - tu machnęłam ręką w bliżej nieokreślonym kierunku - mają porcje rosołowe z kaczki...Ale ja nie wiem co tam w nich jest, może dzioby i ŁAPY! - mówię z frasunkiem.
- Nieee, tam to na POWIETRZU trzymają, to ja nie radzę... - powiada znajoma.
- No to co dorzucimy? - pytam.
- Może SZYJĘ Z INDYKA? - tu pani ciągnię grubą jak ramię szyję.
- Ło matko! Może pół? Wielka ona...
- No co pani, co pani? Jak pani z rosołu wyciągnie, CHŁOPAKI OBGRYZĄ! - praktycznie przekonuje znajoma (o moich synów chodzi, co to ich zna z opowiadań).
- Taaaa, obgryzą, akurat!
- To wie pani co? Obierze pani ładnie i zaleje rosołkiem, galaretka będzie! A może pani i połowę sobie zamrozić na drugi raz.
Babcia z tyłu świadkowała wymianie zdań, ale wcale nie okazywała zniecierpliwienia. Wręcz jej twarz opatrzona okularkami na świdrujących oczkach, zerkających spod moherowego bereciku, wyrażała wielką CHĘĆ wykazania się także SWOJĄ wiedzą kulinarną.
- Pani wrzuci MĘŻOWI ze dwa żołądki, ze dwie wątróbki!
- Tak? Co pani powie? Mąż byłby zachwycony, uwielbia podroby - odwracam się do kobieciny z zainteresowaniem.
- Pani wrzuci, ale tylko dla smaku, zobaczy pani!
- No to poproszę - to do ekspedientki, która już szykuje odpowiednie porcyjki - tylko nie za dużo! Pani pilnuje - to do moherowej babci.
- Tylko niech pani gotuje na maleńkim ogniu, takim tylko, tylko - odzywa się znienacka ostatnia pani w naszej "grupce towarzyskiej kolejkowej". Wielka torba w kratkę na kółkach napakowana po brzegi, oko fachowca pod filuternym kapelutkiem.
- Tak, tak, wiem, żeby rosołek nie zmętniał...Dziękuję paniom uprzejmie, ja lubię rad słuchać, człowiek od każdego coś się może dowiedzieć ciekawego...
I tak wspólnymi siłami rosołek właśnie prawie już został ugotowany. Właśnie "dochodzi". Najlepszy do takiego domowy makaron, ale mam tylko "Babuni". 
Teraz baby leniwe, makaronu im się robić nie chce!
Co za czasy!
I życzę SOBIE smacznego, a wy się oblizujcie, ŁO!




piątek, 21 lutego 2014

Opowiadania Grusi - Pierwsza miłość.

To była jej pierwsza miłość...Miała lat 16.
Jola miała wiecznie zdziwione oczy koloru landrynki agrestowej i bardzo długie rzęsy. Długie włosy o mysim kolorze sięgały jej do pasa. Na zadartym nosku piegi.
Jola nie była pięknością, ale była w niej jakaś świeżość, niezmącona nawet zapachem papierosów wypalanych na przerwach w toalecie szkolnej. 
Chodziła stawiając stopy do środka, w takim trochę niedbałym stylu. I nigdy nie zakładała spódnic ani sukienek. Spodnie zasłaniały jej zbyt chude, jej zdaniem, łydki. 
Styl miała trochę chłopięcy, ale na chłopaka nie wyglądała , o nie. 
Krótko mówiąc, miała czym oddychać, co czyniło ją dość atrakcyjną dla rówieśników płci odmiennej, którym aż buzowały hormony.
Zobaczyła go na dużej przerwie. Wyjątkowo nie spędziła jej w jedynej, zamykanej na zasuwkę, damskiej toalecie, do której właziła wraz z dwiema koleżankami: kudłatą Elką i drugoroczną Ewą, w celu wiadomym. W kabinie aż szaro było od dymu, a Jola często zapadała na zapalenie oskrzeli.
Zobaczyła go i zakochała się. Koniec, kropka.
Nie był wcale przystojny. Wręcz mało atrakcyjny, niewysoki, tuszy więcej niż pokaźnej. Na imię miał Jacek.
Przeźroczyste tęczówki za szkłami okularów i rybi wyraz twarzy za sprawą nadto grubych i czerwonych warg. Niski bardzo tembr głosu dopełniał wizerunku Jacusia...
Zakochała się na zabój. Dlaczego? Nie zastanawiała się nad tym.
Chodził do klasy równoległej warszawskiego liceum i widziała go często z jakimś chudym dryblasem zaczesanym "w ząbek" z rozbieganymi oczkami.
Wyławiała go zawsze z tłumu, a serce jej dziwnie drżało.
Marzyła o nim. Wyobrażała sobie jak przechadzają się razem po wiosennych Łazienkach. Chciała szaleć z nim na szkolnych dyskotekach, patrzeć w jego oczy, których wcale nie uważała za bezbarwne, wręcz przeciwnie, pełne wyrazu...
No i była szkolna dyskoteka. W karnawale. Wojskowa siatka pod sufitem, ściany udekorowane plakatami pędzla grubej Ani z I B. 
Ubrała się najpiękniej jak tylko była w stanie, nawet wyprasowała spodnie. Bluzeczka biała, z dekoltem, pantofelki na obcasikach...Czekała , szukając w tłumie uczniów tylko jego, tego jedynego...
Ale on tańczył z Ewką. Potem z Grażyną. A potem z Jolką...Przyciskał każdą do siebie. Chyba zbyt mocno nawet je przyciskał....
Nie zatańczyła z Piotrem. 
- Boli mnie głowa, chyba z hałasu - wymówiła się.
Z magnetofonu "poleciały" "Schody do nieba" Zeppelinów. Podszedł do niej. On.
Naprawdę. Poprosił ją do tańca.
Była w tym momencie najszczęśliwszą dziewczyną na ziemi. Przynajmniej tak czuła.
Tańczyli milcząc. On przyciskał ją do siebie z całych sił. Ona odpływała w zachwycie. Ta chwila mogłaby trwać całe życie. 
Ale wszystko ma swój kres, taniec się skończył. Potem tańczyła jeszcze z Andrzejem, z Wojtkiem, z Jaśkiem okularnikiem, ale wzrok jej wodził tylko za tym jednym.
- Czemu jesteś taka...? - Jasio próbował ją rozkręcić.
- Choć na fajkę - odpowiedziała. I wyszli gdzieś pod szkolny płot...
A tam...stał on...W swojej grupce, z chudym Stefanem i innymi. Była tam kudłata Elka i parę znanych jej osób z równoległej...
- Ty palisz? - Jacuś podniósł brwi ze zdziwieniem.
- A tak..trochę...czasem...- w jego obecności czuła się taka onieśmielona.
- Wiesz, matka znów pojechała do Niemiec, robię prywatę w sobotę, może wdepniesz? - zagaił od niechcenia.
- Może...- żeby tylko nie usłyszał jak głośno jej bije serce.
- Przyjdź, co? No, zapraszam cię - ścisnął jej rękę omiatając ją wzrokiem.
Zrobiło jej się gorąco.
Przyszła.
Imprezka była przednia, z magnetofonu szła muzyka Parpli, Pink Floydów, King Crimsona...Lubiła takie klimaty. On też. Tańczyli już tylko ze sobą.
A potem byli razem. W drugiej klasie też...
Nie był to związek łatwy. Czasem Jacuś gdzieś znikał z zasięgu jej wzroku, ot zrywał się z tej "smyczy" i tyle go widziała...Ale znosiła to. Znosiła nawet to , że wodził oczami za Aldoną.
Wiedziała, że z nią się spotyka. Widziała ich raz przypadkiem jak szli razem rozchichotani ulicą i mało nie pękło jej serce...Chwilami miała tego dość. Tej huśtawki, kiedy wracał do niej skruszony, ale nieobecny..Potem znów znikał...
- Czy ty masz mnie za swoją dziewczynę - pytała szukając jego oczu.
- Jasne - kwitował krótko.
- To dlaczego z nią się umawiasz?
- Z kim?
- Wiesz dobrze z kim...
- Z Aldoną? No nie żartuj...Zresztą, ona ma chłopaka. To koleżanka, przestań!
Wierzyła. A może tylko udawała sama przed sobą...Tak było jej łatwiej...
A potem znów to samo...
Znów ich widziała razem objętych...Chciała podejść, ale sił brakowało...Poddawała się powoli...
Miała dość tego wszystkiego..Ta sytuacja była dla niej już nie do wytrzymania. Była z nim, ale obok niego. Czuła, że jego serce już od dawna dla niej nie bije tylko dla tamtej przewrotnej Aldony, która bawiła się nim jak kotek myszką, zaspakajając jedynie swoją próżność...
Czasem Jola widziała jak rywalka patrzy na Jacka, jej Jacka, swoimi kocimi oczami, uśmiechając się zalotnie odkrywając białe ząbki. A on...Wzdychał coraz częściej i coraz mniej miał czasu dla Jolki.
Wyjechała. Nawet specjalnie się z nim nie pożegnała. Wyjechała do Anglii. Była możliwość, miała maturę w kieszeni, cztery lata uczyła się angielskiego i dodatkowo u Metodystów...
I kontakt się urwał. 
Czy żałowała? Nigdy o nim nie zapomniała...Nigdy...
Pamiętała go, gdy brała ślub "na lipę" by dostać obywatelstwo...Pamiętała, gdy zaraz potem się rozwodziła.
Po kilku latach drugi ślub, z Anglikiem. Dobre życie, dwoje dzieci...Dojrzałość, Rozwód. Walka o dzieci....
Praca, praca, praca...On w pamięci. Zawsze. Zapamiętany jak wtedy, na szkolnej dyskotece...Tamten. Szesnastolatek o grubych bardzo czerwonych ustach...W błękitnej koszuli.
Wróciła po prawie 30 latach. Spotkanie klasowe.
Był on. Stary zniszczony alkoholem, po rozwodzie i po przebytej ciężkiej chorobie nowotworowej, która go wyniszczyła...
Jej Jacek.
Tylko, że z jego "legendy" nie zostało już nic...

czwartek, 20 lutego 2014

Opowiadana Grusi - Przyjaciółka

Poznały się w liceum. Przyjaciółki.
Aneta, znakomita humanistka, postawna, wysoka, okularnica...Na świat patrzyła jakoś tak...przenikliwie zza grubych szkieł...Często rozmarzona, nieobecna.
Druga ta chuda Gośka. Krótka ruda grzywka, zawsze mocno umalowane rzęsy.
- Muszę malować bo mam rude! - twierdziła kategorycznie.
Ubierała się skromnie, ale ze smakiem. Rzadko nosiła spódniczki, najczęściej "latała" w dźinsach. Jedne nawet miała podobno z Pewexu. 
- Ze zrzutów UNRY - mruczała Anetka z humorem.
No i Marzenka...
Nie pasowała do nich. Do chudej Gośki i do postawnej, niezbyt urodziwej Anety obdarzonej mocno wydłużonym nosem z niewielkim garbkiem.
Marzenka to była piękność. Prawdziwa piękność.
Burza włosów blond jak u aniołka na szkolnej choince. Wielkie, trochę zdziwione oczy koloru chabru. Spory biust na który zerkali wszyscy chłopcy, nie tylko z klasy II B. 
- Ta to ma czym oddychać - usłyszała kiedyś za swoimi plecami zachwycony głos jakiegoś maturzysty. Nie obejrzała się. Przyzwyczajona była do zachwytów.
No i ubierała się ładnie ta Marzenka. Na domiar złego! 
- To wkurzające, że ty Marzka tak wszystko dla siebie! - mawiała Aneta troszkę pół żartem, ale ze skrywaną irytacją.
- O co ci chodzi? - otwierała te swoje szafirowe reflektory Marzenka, niby ze zdziwienia...Dobrze wiedziała.
Była najpiękniejsza. Jak w tej piosence Kasy.
Czasem czesała włosy w dwa grube warkocze. Tak grube jak w opisie Heleny Kuncewiczówny u Sienkiewicza. W "Ogniem i mieczem"...
Kiedyś warkocze ścięła. Przyszła do szkoły jakby nic na poniedziałkowy apel. To dopiero była sensacja!
- Dlaczego to zrobiłaś? - pytały przyjaciółki, chłopaki patrzyli prawie ze...współczuciem...A już na pewni z żalem.
Ale i tak wyglądała zniewalająco, włosy sięgały jej do ramion...
Kochali się w niej wszyscy, ale najbardziej Andrzejek. Czasem nawet spoglądała na niego okiem łaskawszym, też blondyn jak ona.
Pasują do siebie - myślała Aneta bez emocji. 
Mijały dni, tygodnie.
Dziewczyny robiły wypady do kina, do muzeum, na dyskoteki.
Andrzej czasem gdzieś mignął obok...Jakoś nieśmiało...
Zawsze trzy. Dwie były tłem tej jednej, jedynej "królewny". 
Na dyskotekach - sprawa przegrana. Nie pogadasz! Do Marzenki kolejki. Do Anetki i Małgosi - różnie.
W zasadzie już się przyzwyczaiły. Zazdrościły, nie żeby nie, ale...Tak raczej sympatycznie, bardziej podziwiały. Marzenka była koleżeńska, miła, a przy niej i im czasem coś "skapło".
W sumie fajnie było. Szkolne czasy..
Marzence nauka nie szła, oj nie...Cóż, wszystkiego nie można było mieć. Jakaś sprawiedliwoć być musi. 
Nie zdała. Przeniosła się do technikum jakiegoś...
W maturalnej przyszła odwiedzić. Modne obcisłe spodnie khaki. Intensywnie zielona bluza w kolorze świeżej trawy wiosennej. W tych kolorach jej habrowe tęczówki wydawały się szmaragdowe.
Chłopaki obstąpili ją, Andrzej trzymał się z boku. Ale zerkał.
Poszła. I w zasadzie ślad o niej zaginął. Nie miała czasu, daleko mieszkała.
Przyjaźń się rozpadła. Została tylko Gosia i Anetka.
Trzymały się razem, razem przebrnęły przez maturę.
Potem poszły na studia. Jedna na dziennikarstwo, druga na pedagogikę.
Spotykały się jak dawniej. Studenckie czasy...
Kluby, dyskoteki, sesja, nieprzespane noce. Bibki. Prywatki. Wypady na zakupy do centrum...
Gośka poznała Staszka na trzecim roku. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Potem już byli razem.
Anetka też zapoznała chłopaka, potem z nim zerwała, za jakiś czas była już z innym...Jakoś nie miała szczęścia. 
Gośka wyszła za mąż zaraz po studiach. Pracowała w telewizji. Ale niedługo, zaraz na świat przyszły biźniaki. Gosia nareszcie była szczęśliwa. Ze Stasiem i ze swoimi dziećmi. Sprawdziła się w roli matki.
I Anetce w końcu się poszczęściło. Założyła rodzinę z Darkiem, lekarzem internistą...
Niestety, małżeństwo przetrwało tylko cztery lata...
Wyszło jak wyszło. jednemu się udaje, innemu nie.
Gosia była bardzo szczęśliwa ze swoim Stasiem...
Po dwudziestu latach spotkały się znów trzy, jak to się mówi "ryczące czterdziestki". Miały wtedy wszystkie po 44 lata. Tak plus minus. 
Marzenka niewiele się zmieniła. Była nadal piękną, choć już dojrzałą kobietą. Miała dwie córki. Była wiele lat po rozwodzie.
- Marzka, ale ty ładna baba jesteś!- Gosia zawsze była szczera i bezpośrednia. Anetka patrzyła na koleżankę zza grubych szkieł przymrużając oczy.
Marzenka była wypielęgnowaną kobietą, zadbaną, elegancką, pachniała dobrymi perfumami.
- Co ty robisz, że masz po dwójce dzieci taką wspaniałą figurę? - spytała Gośka z nutką zazdrości w głosie.
Marzenka uśmiechnęła się rozbrajająco w odpowiedzi...
- Jestem na diecie. Hollywoodzkiej. A co wy myślicie, nie ma nic za darmo!
Faktycznie, w kawiarence, gdzie się spotkały, one po ciachu, Marzenka tylko kawa. Niesłodka.
- Wiecie co dziewuchy, powiem wam szczerze, co mi z tej mojej urody?!
- Jak to? - wykrzyknęła Aneta ze zdziwieniem.
- Zawsze miss, miss kolonii, klasy, osiedla...I co? Żaden normalny chłopak do mnie nie miał śmiałości. Pamiętacie Andrzeja? On też...- zarumieniła się...Mąż mnie zostawił. Z dziewczynkami ma słaby kontakt. Ze mną - lepiej nie mówić. Pił - podsumowała gorzko. Potem Adam...Niby wielka miłość...Pił i zdradzał...
- No wiesz, chyba ci faceci są ślepi! - Gośka otworzyła szeroko swoje małe oczka.
- Ślepi, nie ślepi, nie wyszło...
- Wpadnijcie do nas kiedyś. Staś jest towarzyski...Poznacie moją rodzinkę - zachęcała Gosia.
Odnowiły kontakt. Raz się spotkały we trzy u Małgosi...Miała ładne , trzypokojowe mieszkanie na Żoliborzu..Wychuchany, ciepły dom, dwóch fajnych synów, już dorosłych.
Potem Marzenka już sam była dość częstym gościem u Małgorzaty...Chyba dobrze się tam czuła, może się grzała w tym cieple rodzinnym...Może przyjemność sprawiało jej patrzenie na normalność, której sama nie miała.
Minął rok...
Przez ten czas Aneta i Gośka czasem spotykały się przypadkowo...
Ale rozmowa się nie kleiła. Gosia była jakaś przygaszona. Uciekała wzrokiem gdzieś w bok...
Aneta żyła sobie spokojnie. Podobno kogoś poznała.
Aż pewnego dnia zadzwonił telefon...
Grażynka, jej koleżanka szkolna..Dawno nie dzwoniła. 
- Fajnie, że pamiętałaś! Co tam u ciebie - ucieszyła się Anetka.
- Wiesz, chciałam ci coś powiedzieć, ale usiądź...
- No dobra, dobra, siedzę..
- Marzena zabrała Staśka Gosi - spokojnie powiedziała Grażyna.
- Jak to? Wygłupiasz się, tak? Dziś nie Prima Aprilis! - Anetka myślała , że to żart...
- Nie wygłupiam się. Przyłaziła do nich, jakoś się zwąchali ze Staśkiem...Zostawił Gośkę, chłopaków...Niby już dorośli, ale...Wszyscy są w szoku...Wzięła go jak swojego! Przyjaciółka!
- Przyjaciółka - bezbarwnym głosem powtórzyła Aneta patrząc gdzieś w dal....







wtorek, 18 lutego 2014

Okiem Grusi - KLEOPATRA

Czasem coś czytam...Nie tylko piszę...
Bo czytanie to źródło wiedzy! czasem warto!
Właśnie wczoraj czytałam sobie o tej całej...jak jej tam? Kleopatrze...
No wiecie, ta co to była podobna do Elizabeth Taylor.




Babka z niej była niebrzydka podobno, miała czym oddychać i na czym usiąść, jak to powiadają.
Typ raczej egipski...Nie, nie, łysa to nie była! Chyba...
No i wszystkie chłopy się w niej kochali.
Ale ona miała taką słabość, że lubiła takich z kasą i władzą...Cóż...
Jak to mówią, nikt nie jest doskonały...
Miała ona konkretne plany co do władzy, dlatego zadawała się tylko z takimi kolo, co coś znaczyli w tym intratnym interesie tzn. z Cezarem i niejakim Markiem Antoniuszem.
Z jednym i drugim miała dzieci, bo kobita mocno romantyczna była. Z Cezarem - niejakiego Ptolemeusza XV  Cezariona, a z Markiem, bliźniaki - Aleksandra Heliosa i Kleopatrę Selenę oraz Ptolemeusza Filadelfiosa - co za imiona, język można połamać.



Babka była bardzo sprytna, za męża miała swoich dwóch braci, a jednego nawet - piętnastoletniego Ptolemeusza XIII - wykończyła bez mrugnięcia okiem..



Ale to było wtedy normalka, że jeden drugiego wykańczał...Tak było trzeba - wykańczać by nie zostać wykończonym, co nam pokazywał nawet znany i popularny kiedyś serial "Ja Klaudiusz". 
Owoż jak już Kleosia załatwiła braciszka, tak wsadziła niby to na tron swojego benjaminka - owoc związku z Cezarem, ale faktycznie to sama rządy sprawowała, że to synek małoletni niby, trzy latka miało pacholę...
Kleopatra była niezmiernie przebiegła, jak tylko jej się koło tyłka zaczynało palić, a w zasadzie bardziej to jej aktualnemu kochasiowi, zaraz miała LeweRacyjnego pomysła na życie, a mNiełość płomienna jakoś naturalnie...wygasała...Ano..
Gdy tylko wojska rzymskie niesympatycznego Oktawiana Augusta weszły do Aleksandrii, pięknotka myk do swojego mauzoleum, które sobie zawczasu na taką okoliczność przygotowała. A było tam wszystko, czego dusza zapragnie, żyć nie umierać, bo miała tam nie tylko szmatki drogie i świecidełka, ale nawet CYNAMON i kadzidła, ło!


Kiedy miasto się poddało, Kleopatra będąca wówczas zakochaną w Marku Antoniuszu, natychmiast się w nim odkochała. No cóż, kobieta zmienną jest.


Wysłała nawet do niego sługę z wieścią, że popełniła samobójstwo, taki żarcik to był rubaszny, mający na celu wpuszczenie lubego w maliny, by ten stracił sens życia i sam się pochlastał, a ona wtedy mogłaby spokojnie czarować zwycięskiego wodza Oktawiana.
Ale wyszła sytuacja nieprzyjemna, bo sługa co miał pomóc Markowi dokonać końca żywota swojego, sam się pchnął czym tam miał pod ręką i Marek zmuszony został pchnąć się sam, co nie było przyjemne, o nie!
Nie żeby przyjemniejszym było pchnięcie przez kogoś, ale przynajmniej może skuteczniejsze, czy ja wiem?
W każdym razie to przebicie samego siebie mieczem, Markowi Antoniuszowi nie bardzo wyszło, może krzywo "jechał"..W każdym razie, krwawił, ale żył. 
I wtedy stała się rzecz... nooo....bardzo niekomfortowa dla obu stron!
Ledwo zipiący Marek Antoniusz zażyczył sobie, by go słudzy ponieśli do mauzoleum, a na miejscu czekała go niemiła niespodzianka, jego ukochana żyła!
I po co mu było się śpieszyć tak z tym samobójstwem, jak to były tylko takie z jej strony przekomarzanki i kawały! Jak tylko biedny się o tym przekonał, zrobiło mu się głupio. Kleopatrze też było chyba trochę głupio, że ten jej kawał był trochę...hmmmm..nie zamądry, krótko mówiąc, że "zupa się wylała" i takie tam.
Co było robić, trzeba było pozory zachować i lubego przyjąc, skoro się już pofatygował. 
Rzuciła więc wspaniałomyślnie liny z okna (bo drzwi otworzyć nie chciała, co będzie ryzykować), by wciągnąć dla picu "ukochanego", choć już wtedy miała go gdzieś, bo co się będzie przegranym dziadygą przejmować! No ale, wciągnęła go przy pomocy dwóch wiernych służebnic na górę, choć krwawił mocno i dywany jej na pewno upaprał i takie inne narzuty i fidrygałki. No, ale...
Nawet przed śmiercią (bo skonał w końcu na szczęście, bo gdyby nie chciał, ani chybi by mu pomogła) rozdrapała sobie biust, niby z rozpaczy, ano moda taka była miejscowa...
No, potem jak już Oktawian na dobre się zagospodarował, to wychodziły jednak takie niezbyt praktyczne sytuacje, że ma żonę i rodzinę i w ogóle to raczej na Kleopatrę nie leci i pewnie zgnije ona gdzieś w kiciu...
W świetle takiej perspektywy, co pozostało nieszczęsnej Kleusi? Ano trzeba było uciekać do drugiego świata, tak też uczyniła , w zasadzie nie wiadomo do końca czy sama , czy z pomocą wiernych służebnic...
I tak to nieszczęśliwie zakończyła swój ziemski żywot piękna Kleo, a miało być tak pięknie!
Ślicznotka prócz intryg zajmowała się wymyślaniem trucizn i lekarstw wszelakich, do receptur używając samych świeżych i naturalnych prosduktów EKOLOGICZNYCH jak: spalonej myszy, spalonych końskich zębów, szpiku jelenia, nerki muła, moczu eunucha, ekstrementów krokodyla, mysich odchodów, jaj pająka i wiele innych...
I pomyśleć, że taka zdolna farmaceutka skończyła tak marnie!!!!!!!




poniedziałek, 10 lutego 2014

Co tu tak śmierdzi?

Żeby nie było...
TO NIE DOTYCZY MNIE, info dla licznych fanów z naszego bratniego kraju sąsiedniego pod nazwą Deutschland!
Helmuty kochają mnie strasznie, nie powiem :)
Owoż, rzecz się miała w mieszkaniu mojej sąsiadki, nazwijmy ją panią Zuzią.
Pewnego dnia wszedł do pokoju ukochany mąż pani Zuzi, Pankracy - pierwszy zresztą i jedyny - i marszcząc się niemiłosiernie na swym sympatycznym ryjku, spytał z niesmakiem:
- Co tu tak śmierdzi?
Sąsiadka, osoba dość już leciwa, acz tuszy pokaźnej, spojrzała na niego z zażenowaniem i oburzeniem.
- Nie patrz tak na mnie! Myłam się dopiero co, wczoraj!
Pankracy, człowiek ugodowy i do kłótni nieskory, mrucząc coś z cicha pod sumiastym wąsiskiem, dyskretnie zatykając nochal, by nie prowokować losu w osobie potężnej małżonki, zasiadł za stołem, przybierając dość dziwaczną, ale charakterystyczną dla niego pozę umierającego łabędzia. I wtakiejż to pozie zastygł na czas jakiś....
Sąsiadka nerwowo pociągnęła nosem. Śmierdziało. Faktycznie.
- Może coś się pali? - zagaiła w przestrzeń, ni to pytając, ni to przypuszczając.
- Może...- mąż pociągnął nerwowo nosem - zobacz, może zostawiony toster włączony...Chałupę spalą, psiach mać! - to było o dwóch dorodnych synach w wieku mocno już nastoletnim, którzy pasjami uwielbiali tosty i pozostawiali czasem włączoną wysłużoną maszynę na "pełnych obrotach". Przez zaabsorbowanie myśli, rzecz jasna, Sprawami Wielkiej Wagi zresztą :)
Pani Zuzia poszła do kuchni. Śmierdziało. Chyba gorzej jak w pokoju...
Toster stał grzecznie, wtyczka była wyjęta z kontaktu.
Może coś się...topi - pomyślała kobiecina w popłochu. Waniało jakimś jakby plastikiem, może klejem...
Zajrzała do lodówki. Nie wiadomo po co, ale to chyba włączył się jej tzw.szósty zmysł, który posiada każda kobieta, mówiąc nawiasem.
Smród był. Skąd, nie wiadomo...
Może jakaś część w środku się topi - dumała dalej Zuzia coraz bardziej zaniepokojona.
Tylko jak to sprawdzić? Patrzyła po półkach, zaczynając od góry i patrząc coraz niżej. Co najdziwniejsze, im niżej, tym bardziej capiło. 
Co to może być, u diaska? - pomyślała. 
Teraz już na całego zamieniła się w psa tropiciela, by nie powiedzieć sukę. 
Zauważyła, że najbardziej czuć ten "plastik topiący się" tuż przy podłodze.
Dziwne, dziwne, baaaardzo dziwne - mruknęła pod wydatnym nosem.
- No jak tam, co się pali? - krzyknął z pokoju mąż.
- NIC! Wszystko W PORZĄDKU! - odkrzyknęła, udając spokój.
Źródło zapachu zostało niewykryte.
Ano...trzeba może się przyzwyczaić...Cóż...
Jednak była niespokojna, mąż też jakoś dziwnie wiercił się na krześle...
Nastał wieczór. Zaczęli małżonkowie przygotowania do snu...Tajemniczy smród towarzyszył im przez cały czas, lecz nie mówili już nic na ten temat...Zresztą...rozmowa jakoś się nie kleiła...
Ten wiercący zapach przenikał ich jestestwo, drażnił nozdrza, wwiercał się w ich dusze. 
Ano, spać trzeba, może jutro spojrzą na tę sprawę świeżym okiem.
Położyli się. Ona od brzegu łóżka, on od ściany, jak zwykle. 
Na wysokości 40 cm nad podłogą smród stawał się jakby intensywniejszy...
I NARAZ ona doznała OLŚNIENIA!!!!!!
EUREKA - jak by krzyknął Archimedes!
Urrraaaa! - jakby zawył żołnierz Armii Czerwonej ruszający z karabinem na czołgi.
Nareszcie! JEST! Zagadka rozwiązana!
Podniosła swoje kapciuszki z podłogi...To było źródło tego nieprzyjemnego zapachu!
Wyrób Made in China waniał w promieniu paru metrów! Epatował swoją azjatycką wonią otoczenie i wdzierał się agresywnie swoim, nie bójmy się tego słowa, SMRODEM, w nozdrza delikatnych Europejczyków.
A smród ten był niesamowity. 
I tak kończy się ta historia, tajemnica, godna dochodzenia Sherlock'a Holmesa została rozwikłana.
Sprawa iście sensacyjna, sfinalizowana została szczęśliwie!




A moje kapcie wylądowały w koszu na śmieci...
Kosztowały 10 zł,  na bazarku...
HI HI HI!