poniedziałek, 30 września 2013

Odchudzam się!


Muszę koniecznie schudnąć! KONIECZNIE!
Jak zobaczyłam na spotkaniu koleżanek netowych, jak wygląda taka jedna szprycha to....
Nie, no po prostu zazdrość mnie zżera! Zero tłuszczu, same mięśnie! Wygimnastykowana, sprawna fizycznie, człowiek guma! A ja co? Nawet sobie nóg na głowie nie potarfię zapleść! 
Założyłam szpilki tej koleżanki, tak przymierzyć sobie chciałam i...od razu się "wygły"!
Ja się nie dziwię, pod takim ciężarem! Co innego jak ktoś waży 55 kg, a co innego dwa razy tyle!
A w ogóle to o zdrowie chodzi!
Żeby kolanicha nie bolały. Żeby stąpało się lekko i z gracją na paluszkach, a nie łup, łup, jak dragon!
Żeby serduszko i wąróbka nie były otłuszczone!
No i wygląd! Gruba baba na rusałkę nie wygląda!
Trudno o romantyzm duszy w futerale gruszkowatego fasonu z kalafiorowatymi udkami i pupą jak dwa arbuzy!
Dziś widziałam młodą dziewczynę. Buzia jak lalka, makijażyk, a podwozie... Uhuhu! Stąpała ciężko jak słoń, była "nisko skanalizowana", ale...całkiem przystojnego chłopca targała za rękę...
Cóż, widać miłość jest ślepa!
No to postanowiłam się odchudzić od rana!
Dostałam w prezencie od koleżanki taki pyszne i ekskluzywne czekoladki. Pięknie opakowane, złote pudełeczko. Wstążeczką przewiążane złocisto-ecru...
Takie, łooo!




Ciekawam, jakie one...Choć jedną spróbuję!
Otworzyłam pudełeczko, 9 czekoladek, każda inna...Takie duże pudełeczko, a tak ich mało - myślę..Ale nie, dwa poziomy były, 18 szt. znaczy, przeliczyłam fachowo...To sporo...



Jedną zjem, ale którą? Która dobra? Przeanalizowałam fotkę z opisami co w której...Literki maleńkie, nie chce mi się czytać! E, spróbuję sobie na ząbek. Spróbowałam. Cztery zjadłam. Jakoś tak...same mi się do ust korali wślizgły! No to limit kalorii wyczerpany! Nie jem śniadania! Trudno!
Tak też zrobiłam.
Poszłam na zakupy na bazarek. Kupiłam wiejską kiełbaskę...Głód mnie ściskał. Jednak.
Zjem kawałeczek, sprawdzę czy mocno naczosnkowana. Nie była za mocno, miała sporo pieprzu za to...
Pewnie tak doprawili, bo mięso nieświeże - pomyślałam w popłochu.
No to spróbowałam raz jeszcze, czy rzeczywiście jest tak, jak myślę. Dyskretnie, dla zabicia głodu...
Zjadłam spory kawałek...
No to nie jem obiadu! - postanowiłam.
Przyszłam, poczęstowałam domowników czekoladkami i pomyślałam, że ciekawa jestem z czym ta w kształcie piramidki...Była z jakimś kremem alkoholowym...Białej i tak nie lubię...Ale ta następna chyba z orzeszkiem? Trzeba sprawdzić! Przecież nie prześwietle. Nie była z orzeszkiem. Ta następna taka malutka....Dobra była. Nie zjem obiadu przecież - pomyślałam. Najlepsza była z drobnymi orzeszkami...Jeszcze jedna taka była w drugim rzędzie. Zjem ją, bo mnie ktoś inny uprzedzi - przemknęła mi przez mądrą i zapobiegliwą główkę, przezorna myśl. Tak też zrobiłam...
Na obiad sobie naszykowałam maleńkiego kotlecika i stertę kwaszonej kapusty. Kotlet jak kotlet, a kapucha kwaśna!
Kiedyś, za czasów mojego dzieciństwa, kupowałam kapustę w zielonej budce u Zimnej. Tam to była kapusta! Szło się z michą , a w drodze powrotnej jadło prosto z miski! Zanim się doszło do domu, połowę nie było. Teraz chyba ocet dolewają. Co to jest, by wczesną jesienią taka kwaśna kapucha była!
Popiłam maślanką. Zrobiło mi się na żołądku jakoś tak...nieprzyjemnie.
Potem poszłam "podziwiać zachód słońca". 
Znaczy do W.C.
W Japonii nie mówi się: idę do toalety, tylko jakoś tak...poetycko...że zachód słońca, albo coś w tym rodzaju...Panie idą "poprawiać makijaż", panowie "myć ręce", albo "odświeżają się z drogi".
Ja poszłam po prostu...w innym celu.
Olej, kapusta i maślanka zrobiły swoje!

piątek, 27 września 2013

Bajeczka nie tylko dla dzieci...

Rósł w starym borze Grzyb.
Grzyb miał bardzo gruby trzonek, wielki kapelusz i naturę bardzo złośliwą. Może dlatego, że był notorycznie podgryzany przez ślimaki i toczony przez robaki. Tak jak był robaczywy, taka stała się i jego dusza - zrobaczywiała. Im bardziej szpetny miał wygląd, im bardziej zgrubiały korzeń, tym bardziej gnuśną miał naturę ten Grzyb...
Całymi dniami zastanawiał się podlec jak komuś dopiec, zrobić na złość, oczernić go przed znajomymi leśnymi. Czasem z tego knucia aż bolała go głowa, a intrygant z niego był nie lada! Kłamczuch wyjątkowy, zazdrośnik i fałszywiec.
Potrafił pięknie się ustroić w mech zielony, przyozdobić liściem dębowym albo gałązką choinki sosnowej i zamaskowawszy swój wstrętny kształt i robaczywy, gruby korzeń, silił się na słodkie słówka, by zjednać sobie popleczników. Oj nie raz, nie dwa, dawały się na to nabrać zwierzęta leśne i ptaki!
- Jak pani ślicznie dziś wygląda, pani Zającowo, a dzieci z dnia na dzień coraz piękniejsze! - słodził fałszywie.
- A pan, panie Lisie, coraz młodszy, futro gęste, chyba lat panu ubywa! - obłudnie podchlebiał się Lisowi zaciskając ze złości wąskie usteczka.
- Proszę, proszę, pani Pliszko, możesz zostawić mi pod opieką swoje gniazdko, przypilnuję, przypilnuję, żadna to dla mnie fatyga! - przymilał się Grzyb.
I gdyby jego intencje wypływały z sympatii, życzliwości! O nie! Grzyb był zbyt na to wyrafinowany. W robaczywej duszy zapisywał każdą swoją grzeczność, każde dobre słowo wypowiedziane do innych, by w odpowiednim czasie zarządać wdzięczności. Nic nie robił Grzyb bezinteresownie, potrafił też mnożyć swoje zasługi, innym zaś ujmować dobrych uczynków.
Grzyb udawał przyjaźń by zdobyć informacje o rozmówcy. "Wyciągał" tym sposobem co się dało! A to, gdzie Wiewiórka chowa orzeszki, a to na której polance jagód najwiecej, a to gdzie znajduje się leśny miód...Pytał też Grzyb przymilnie o członkow rodziny, o znajomych, ciekawie nadstawiając ucho na plotki i ploteczki leśne, by potem zrobić z nich ploty, kłamstwa, pomówienia i oszczerstwa!
Miał Grzyb jednego swojego kompana - dziką świnię, z którym łączyły go ciemne interesy i złe intencje. Miał on na imię Rafał, w lesie nazywali go zaś Szują. Szuja naturę miał niecną i podły był niezmiernie, żywił się bowiem cudzymi łzami i zmartwieniami. Tylko on rozumiał złe intencje Grzyba, tylko on pomagał mu knuć, intrygować i robić innym na złość...
I tak działali wspólnie, ramię w ramię, ręka w rękę, udając przyjaźń, choć do takowej nie byli zdolni.
Wiele zwierzątek płakało rzewnie przez nich, wiele musiało nawet las opuścić, bo były one gnębione, szantażowane i prześladowane...
Przychodziły do Grzyba i Rafała zmartwione zwierzątka.
- Dajcie nam spokój! Miejcie litość! Opamiętajcie się! - płakały rzewnie.
Ale dręczyciele pozostawali nieugięci. Mieli przyjemność z tego, że ktoś się denerwuje, martwi, a nawet boi.
Dlaczego? Dlatego, że zdawali sobie sprawę, że są brzydcy, źli, głupi i wiedzieli, że tego zmienić nie są w stanie. Zbyt wiele to dla nich byłoby wysiłku, a byli leniami i gnuśnymi nierobami. Rafał Wieprz wolał nawet coś ukraść jak zapracować, taka była z niego kanalia!
Bardziej więc im się opłacało wzbudzać strach czy wzniecać zdenerwowanie zwierzątek.
I tak trwało wiele , wiele miesięcy..
Aż raz w lesie pojawiła się Gruszeczka. Nie wiadomo skąd, bo przeceż grusza tam nie rosła.
Spadła jak z nieba. A mądra była ona i doświadczenie życiowe miała...
Zobaczyła Grusia co się porobiło, stanęła, podparła się pod boczki i rzekła:
- Ha! Tak dalej być nie może! Trzeba zrobić porządek z tym całym dziadostwem! Stop podłości! Stop intrygom! Stop przesladowaniom!
Zebrała wszystkie zwierzątka i tak prawi:
- Koniec tego! Takie czyny są karalne! To jest szantaż, dręczenie i zniesławianie! Na to są paragrafy!
- Słusznie! - zaryczał Miś, który do tej pory nikomu się nie sprzeciwiał, bo lubił wszystkich, jak mawiał.
- Mąąąąądrzeeeee! - zabeczała Koza.
- Racja ku ku! - zakukała Kukułka.
Przykicała Zającowa z dziećmi, z aprobatą pokiwała głową.
Pan Lis malkontent też nie sprzeciwiał się.
Pliszka ze zdziwienia nad mądrością Gruszki otworzyła swój dziobek.
- Co więc mamy robić, Grusiu? - zatupał Jeżyk.
- Trzeba dać znać na policję, niech drani zapuszkują! - raźno odparła Grusia.
Tak też zrobili.
Pan Bociek - policjant leśny spisał protokół, zwierzątka go podpisały i cała akcja się rozpoczęła.
Jakież było zdziwienie i przerażenie Szui Rafała i Grzyba! Jak nagle stali się pokorni, bojaźliwi gdy zapukała policja do ich drzwi!
- Nie będziemy, już nie będziemy! - darli się wniebogłosy.
Ale policja była nieubłagana.
- Jest oskarżenie, jest wina, jest kara! - stwierdził służbiście policjant Bocian zakładając winowajcom kajdanki.
I tak w lesie zapanował spokój i zgoda.
Nikt już nie prześladował zwierzątek, nikt ich nie straszył, nikt im nie groził...
Tak to, drogie Dzieci, złe uczynki zawsze spotyka finał , a winowajcy zostają ukarani!
Prędzej czy później!

Nasze dorosłe pociechy

Mój syn jest chory. Jestem zdenerwowana.
Stary koń, ale serce mnie boli, gdy patrzę jak zmaga się z zawalonym katarem nosem i kaszlem, który go męczy. Nie dbają nic a nic o siebie ci młodzi! Głowa ogolona, zimno w taki łeb bez futra! Co to za moda!
Cienko ubrany, szyja goła..I jeszcze ten wyjazd w góry...Na jeden dzień! Po co i na co?
Pojechali, weszli na Giewont i przyjechali! A przeziębiony już był wtedy!
W górach zaklimatyzowanie następuje po dwóch tygodniach! Zresztą nie tylko w górach, wszelkie zmiany klimatyczne zaczynają skutkować po takim czasie, a tu wyjazd na 1 dzień (bo sama droga ok. 16 godzin)!
Patrzę z niepokojem na załzawione oczka mojego wielkoluda...A kaszel szarpie moje serce. Serce matki.
Wiem, wiem, od tego się nie umiera, to tylko przeziębienie...
Matka zawsze potrzebna, czy małemu, czy dużemu...
Zaparzy ziółka, poda syrop "do dzioba" jak małemu dziecku, pogłaszcze po głowie...I wcale nie tylko jest potrzebna tym maminsynkom, bo mój syn nie należy do takich. Pracuje, wyjeżdża, prowadzi swoje życie...Ma swój świat, do którego ja nie mam wstępu. Choć nie powiem, czasem się pcham :)))) Chcę polubić to co on i to co on poznać...Próbuję w ten sposób go zrozumieć, być bliżej niego, choć jestem "wapno"...
Ot, konflikt pokoleń, stary jak świat, zawsze wyłazi...
Ale to chyba to, że jak się kogoś kocha, chce się pokochać to, co on...Choć nie zawsze się to udaje...
A może przynajmniej poznać...Czy to jest sport, czy muzyka, czy historia, czy teatr...
- Co tam w pracy, synku? - pytam z czułością. Czasem odpowie, opowie coś, a czasem...burknie:) Bo akurat zajęty bardzo, ma kogoś na skypie, albo muzyki słucha...
Cóż, trzeba umieć się też wycofać, nie można się narzucać...W końcu nikt nie lubi jak mu się przeszkadza...
Ale wiem, że jestem mu potrzebna, że lubi jak jestem gdzieś obok...
Choć wielki jak dąb i w bicepsie ponad 40 centymetrów....
Patrzę na niego z dumą. Mój syn...Jeszcze wczoraj maleńki w wózeczku, kwilący...
Nie zawsze jest radością, nie zawsze się z nim zgadzam, nie zawsze pochwalam to, co robi i jak żyje...Ale nadal to moje dziecko...



Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo ten nasz pyskaty nastolatek, czy dorosły młodzieniec nas potrzebuje...
Albo ta wyfiokowana panna, która kokietuje kolczykiem w pępku i chodzi na niebotycznych szpilach...Gdzie jest ta nasza mała córeczka?
Ojciec zerka na nią ukradkiem. czasem z niepokojem...Za późno wraca do domu i nie podoba mu się to! Może pamięta siebie z tego okresu i po prostu się boi, by nie wpadła w szpony jakiegoś uwodziciela...Takiego, jakim kiedyś był ona sam :)))
Ale co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie!



Pamiętam Jolę...Dwa lata mija jak nie żyje. I pamiętam jej syna...
Gdy przyszedł na świat i zobaczyłam go po raz pierwszy, miał może z miesiąc....
Kiedy na niego spojrzałam, popatrzyły na mnie poważnie, identyczne jak matka oczy - szafirowe, z cudnymi czarnymi podwiniętymi w górę rzęsami, sztywnymi i gęstymi, oczy o charakterystycznym, nieco wąskim kształcie...Cała Jola, skóra zdarta - pomyślałam...
Marcinek rósł, potem był prześlicznym przedszkolakiem...Śliczne kręcone włosy i te oczy...Piękne, poważnie patrzące oczy Joli w twarzy dziecka...
Rodzice się rozwiedli...Ojcu palma odbiła, gdy poszedł pracować do teatru. Specyficzne, ekscentryczne środowisko, alkohol, imprezki, nocna praca zrobiły swoje...Przestała go interesować rodzina. Ot, życie...Jola została sama z synem...
Potem wyszła ponownie za mąż za bardzo porządnego człowieka....
Ale ja wówczas nie miałam z nią kontaktu.
Zobaczyłam "małego Marcinka" po latach kilkunastu. Nie poznałabym go. Wygolony łeb (a takie miał piękne kręcone loki po matce), osiłek z grubym karczychem, a z twarzy patrzyły na mnie te same, znajome oczy mojej przyjaciółki...Łazikował, popalał trawkę, rapował...
Uczyć się nie chciał, ale Jola "pchała" swojego jedynaka do szkół, ile sił...
No to skończył jakieś tam liceum, potem siłą zmobilizowała go na studia. Kochała go za siebie i za ojca, który nie bardzo się synem interesował, o ile wiem...
Marcin żył sobie beztrosko, łazikował....Jola nigdy złego słowa o nim nie powiedziała, ale aniołkiem to on nie był, ani maminsynkiem, trzeba było troszkę go kontrolować...Ale czy to się da? Dorosły chłop, imprezy, towarzycho...Muzę robił...Ano. Muzyka hiphopowa była wyrazem jego buntu, skłócenia z rzeczywistością...
Z życiem...
Taka z niego bardziej była chyba wrażliwa natura pod skorupą tej pozy twardziela i byczka...
Gdy miał 22 lata, matka zachorowała na raka...
Rzucił wszystko. Nosił matkę na rękach, dosłownie i w przenośni....
Zmarła, a on dwa dni po niej poszedł za nią bo nie chciał iść dalej sam...

Dorosłe dzieci często przekonują się jak im jest rodzic potrzebny, gdy już go nie ma przy nich...
I nie mogą sobie poradzić z tym "porzuceniem", ani się z nim pogodzić...Choć ci niezależni , tacy niby twardzi, a jednak...
A więc cieszmy się, drodzy Rodzice i Dzieci, tymi wspólnymi chwilami, gdy jesteśmy razem.
Okazujmy sobie uczucia, nie bójmy się słów pełnych czułości do naszych "starych koni". Nie bójmy się powiedzieć "syneczku", "córuniu" do tych wielkoludów i wypindrzonych panienek. Nie bójmy się poklepać po ramieniu, pogłaskać, przytulić, choć się jeży, czasem chcąc przykryć tą nonszalancką pozą ,wzruszenie i czułość do matki czy ojca...
Nie bójmy się dawać dowodów pamięci, robiąc sobie małe przyjemności, niespodzianki, a nade wszystko nie szczędzić czułych gestów.
Czasem to nawet może być zrobienie dobrej herbatki, kupienie ulubionej gazety czy przygotowanie potrawy, którą lubi...
A dzieci tę miłość oddadzą, zapewniam Was...
Jeśli nie teraz, to kiedyś...

środa, 25 września 2013

Dawno nie było o gołębiach!

No niestety...
Wszystkie moje starania zmierzające do pogonienia natrętnego ptactwa z mojego balkonu spełzły na niczym...Gołębie jak przychodziły, tak przychodzą. W celach różnych zresztą.
Czasem jest to prokreacja, czasem...sentyment do mojego balkonu. 



W wyniku ich wizyt, balkon jest obfajdany równo i bogato. Szczególnie w jednym miejscu.
Upatrzyły sobie ptaszyska taką półeczkę, pod płytą balkonu sąsiadki z góry.
Moja drewniana kratka, którą instalowałam z wielkim pietyzmem przy pomocy męża, nie dochodzi do końca ściany lecz pozostawiona jest kilkunastocentymetrowa przestrzeń między jej górną listwą, a płytą balkonu nade mną. I tam właśnie te skunksy się roją! 
Siedzą sobie pod daszkiem, grzeją tyłki i załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne gdzie popadnie. I wcale się nie krępują! 
A ja nie mam już sił sprzątać i myślę o rozwiązaniu tego problemu.
Muszę im zająć CZYMŚ miejsce. Tylko czym?
Niektórzy sadzają na parapetach zewnętrznych pluszowe zwierzaki, inni wieszają szeleszczące torebki, wiatraczki, ale jak zauważyłam niewiele to daje..
W sklepach budowlanych sprzedają taśmy z wąsami. Przykleja się taką taśmę i gołąb nie usiądzie.
Nie wiem, czy to jest taka taśma, ale kiedyś czytałam, że na jakimś osiedlu była straszna afera, bo założono te taśmy z wąsami z drutu i gołębie po prostu nadziewały się na to, usiłując usiąść...
Ale co zrobić z takimi obsrańcami? Oto jest pytanie!




W końcu wymyśliłam. Mam taką girlandę ze sztucznej choinki, założę w sposób odpowiedni na górną część kratki i zajmę dziadom ich półeczkę. 
Już ja was dranie przechytrzę! - myślałam mściwie.
Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Choć mam katar i kręci mi się w głowie!
Najpierw umyłam porządnie całą kratkę i ścianę. W tym celu musiałam wejść na drabinę. Czułam się nienajlepiej, ale co tam! Już ja wam pokażę! - odgrażałam się ptaszyskom w duchu.
Myłam sobie w najlepsze kratę, gdy znienacka z obrzydliwym gruchotem nadleciał pokaźny egzemplarz! I to prosto na mnie wypadł!
O mało nie spadłam z drabiny! Tego by tylko brakowało! Stałam wysoko, mogłam wylecieć przez balkon!
I mąż by został wdowcem - myślałam sobie, widząc go oczami duszy w czarnym garniturze i krawacie, też czarnym.
- Panie kochany, a na co zmarła pana żona? - będą pytały znajome.
- A wypadła z balkonu, jak myła gó..na gołębi - odpowie on...
Nie jest to romantyczne, parwda? Już jak zejść z tego łez padołu, to godniej nieco!
Robotę zakończyłam, pomyłam jeszcze płytki i z satysfakcją spojrzałam na swoje dzieło - czyściuteńki balkon i kratę zwieńczoną sztuczną świerkową girlandą. 



Nie minęło pół godziny, przyleciała parka...Usiadły na poręczy, szacując ciekawie mój balkonik.
Wysprzątany, czyściutki, elegancki...
Tak jakby oceniały, w którym miejscu najlepiej będzie...narobić...
Myślę sobie, każdy woli nawalić na czyste jak na brudne, co nie?

wtorek, 24 września 2013

Frustracje

Opowiem Wam wczorajszą sytuację, której byłam świadkiem...
Siedzę sobie na przystanku tramwajowym, wracam z zakupów. Dobry miodek kupiłam - od tej pani, co to kiedyś mój mąż powiedział, żebym sprawdziła czy jest prawdziwą pszczelarką i niech pokaże ślady po użądleniach! Mój mąż jest trochę nieufny, jak ten Tomasz niewierny, powiada, że sprzedają niby to z własnej pasieki, a to miód chiński albo inny z Czarnobyla!!!! Oczywiście w żartach kazałam tej kobiecie pokazać te ślady, ale ona na to: pani, teraz pszczoły śpią to nie żądlą!




A to zimą było...I wtedy poznałam, że to najprawdziwsza z prawdziwych pszczelarek, bo zna te pszczół obyczaje!!!!! Od tej pory kupuję miód tylko u niej, pod warunkiem, że jest obecna.
No i cytrynki kupiłam, bo nie ma jak miód z cytryną na przeziębienia, choć podobno dobra też herbatka z imbirem. Nno i z sokiem malinowym, ale nie z Łowicza ani Paoli tylko ze swoim własnym, zrobionym w słoiczkach!!!!! Ja takiego nie mam, bo jestem leń baba i przetworów nie robię, za to w sezonie maliny zajadamy codziennie i do zimy one nigdy nie dotrwają w żadnej postaci.
Ale co to ja? Aha..
Owoż siedzę ja sobie na tym przystanku, patrzę, dziewczyna idzie może z 19 lat albo i mniej...Porządnie ubrana i czysto, ładne długie włosy powiewające na wietrze, buzia z regularnymi rysami jak u Nefretete...Spodnie dżinsowe, kurtka szara, wełniana, na nogach....sandały. Na bosych stopach...Dziwne - myślę sobie, ale nic...Widać taka tera moda...
Dziewczyna podchodzi do kosza na śmieci. Zagląda do wnętrza ciekawie...
Petów szuka - myślę sobie - ano, bywa...Może jaka narkomanka...
Ale nie, nie petów..
Dziewuszka wyciąga z kosza dwoma palcami, jakby się BRZYDZIŁA, opakowanie po waflach. Ogląda je, wącha..W środku nie ma nic...Potem wyciąga następny kartonik, również pusty. Następnie puszkę po Coli. Wącha, zagląda do środka, jakby wierząc, że wypatrzy jakieś resztki napoju...Przez małą dziurkę to raczej niemożliwe...Na koniec, po prostu niesie puszkę do ust i wytrząsa resztki picia...



Szok....
Wsiadła ze mną do tramwaju, zachowywała się całkiem normalnie...
Co trzeci człowiek obecnie ma problemy natury psychicznej.
Cierpi na depresje, stany lękowe, bezsenność, manię prześladowczą, psychozy, natręctwa, uzależnienia, objawy neurologiczne jak np. tiki...Wzrasta ilość samobójstw, wzrasta liczba pacjentów poradni psychiatrycznych. Psycholodzy mają pełne ręce roboty...
Leczenia farmakologicznego wymagają już niejednokrotnie dzieci i młodzież...
Samookaleczenia, tzw. sznyty, uzależnienia od komputera, zakupoholizm, narkomania, alkoholizm - podstępny, bo czasem jest to przymus wypicia dwóch "browarków" dziennie....Także bulimia oraz anoreksja. Również lekomania....




Gdzie tkwi przyczyna? 
Często się nad tym zastanawiam, bo nikt mi nie powie, że zawsze tak było, tylko się o tym nie mówiło...To teraz bardzo modne tłumaczenie wszystkiego: liczby samobójstw, zboczeń, chorób...
NIE. NIE. NIE.
To dzisiejsze czasy są takie wariackie!
Ten "wyścig szczurów", już od przedszkola...To posyłanie sześciolatków do szkoły. Ta wieczny przymus udziału w rywalizacji o wszystko: najpierw - bo mój tata jest prawnikiem, a mój biznesmenem, bo my mamy Audi, a my Toyotę, bo ja mam buty Adidas, a ja Nike...A potem to już lawina o wszystko: o to, ile się zna języków, jakie się ma umiejętności, ukończone kursy, studia, gdzie się było na wakacjach...
A gdzie w tym wszystkim wartości duchowe się podziały? Taka zwykła, prosta dobroć, życzliwość, sympatia, przyjaźń, miłość? To, czego kupić nie można za żadne pieniądze...
Nawet w rodzinach nie jest dobrze, bo wartość rodziny też się dewaluuje...
Kiedy mamy czas, by odwiedzić starą matkę i ojca, czy daleką kuzynkę?...Czy utrzymujemy kontakty z rodzeństwem, czy raczej żyjemy z nimi "jak pies z kotem"? A nasze dzieci? Czy potrafimy z nimi rozmawiać, dawać im wsparcie, ciepło, przytulić, nawet gdy się "jeżą", buntują, bo są dorosłe? Czy staramy się je rozumieć, poznawać, a nie tylko strofować i krytykować? Czy interesujemy się tym, czym one, a przynajmniej, czy wiemy, czym się interesują, co je pociąga? 
Z tymi pytaniami zostawiam Was, drodzy moi....
Niby NIC odkrywczego, ale może czasem warto się zatrzymać i zastanowić...
Jakie nasze dzieci i młodzież, taka nasza przyszłośc i taka nasza...starość.

piątek, 20 września 2013

Rozmyślania przy smażeniu ryby...

Dziś piątek. Dla katolików dzień postu tzw. jakościowego - powstrzymywania się od spożywania pokarmów mięsnych! I nie dajcie sobie wmówić, drodzy Siostry i Bracia - katolicy, że Papież Franciszek zniesienie ogłosił, bo nie ogłosił, a jedynie nie obowiązuje już powstrzymywanie się od zabaw, dyskotek itp. Ano, duch czasu...Nie wiem, czy to dobre, ale nie mnie oceniać...Puch marny jestem i proch na tym łez padole...
Owoż smażę ja sobie tego morszczuka i tak sobie rozmyślam...
Morszczuk skwierczy na patelni, a moje myśli ulatują gdzieś hen hen w przestworza...Taka jestem z natury filozofka amatorka...
O czym myślę? Ano o tym, że Pan Bóg człowieka stworzył na swój obraz i podobieństwo. Dał mu rozum, dał mu wolną wolę i piękne ciało. Ale to ciało to wcale nie musiało być piękne w kontekście obecnych kanonów! Ewa - pierwsza kobieta, nie musiała wcale mieć 170 cm wzrostu i wymiarów 90 - 60 - 90, ani też długich blond włosów i listka figowego jako jedynego odzienia! A Adam zapewne nie był brunetem, 190 wzrostu o męskim podbródku i wspaniałych piwnych oczach pełnych wyrazu!
Uważam, że nie popełniam tu żadnej herezji, jeśli powiem, że pierwsi rodzice mogli mieć np. ciemny kolor skóry (dla ochrony przed promieniami słonecznymi), skośne oczy, włochatą skórę i postawę niespionizowaną.
Ale pomimo tego, byli to ludzie, ludzie piękni, czyści i nieskażeni grzechem! Byli samym dobrem, miłością - w tym byli podobni do Stwórcy! Potrafili dokonywać dobrych wyborów posługując się daną im przez Pana wolną wolą...Aż do momentu gdy wdali się w dialog z szatanem i rozpoczęli z nim dyskusję...I już było po nich...
Do czego zmierzam? Ano do tego, że każdy rodzic również pragnie kształtować dziecko na swój "obraz i podobieństwo".
Tzn. może nie dosłownie, bo jak mamusia całe życie marzy o tym, że mogła być...aktorką czy prawnikiem, a nie jest, to może jak myśli, że jej córeczka mogłaby zrealizować jej niespełnione marzenia i ambicje, to niekoniecznie jest  to "na swój obraz i podobieństwo" właśnie.
Jednakże każdy chce, by taki konus miał cokolwiek po mamusi i po tatusiu, bo to tak fajnie! Taka nasza miniaturka: marszczy się jak ojciec, jak ojciec zakłada nogę na nogę.
A taka malutka wkłada mamine pantofle i lata po pokoju głośno stukając...I mówi do koleżanki przez telefon: wiesz, porozmawiałabym z tobą dłużej, ale jestem dziś ZAROBIONA!
Dzieci małe są fajne i pocieszne..
Potem dorastają. I stają się często całkowitym naszym przeciwieństwem.
Zaczynają stawać nam "okoniem", kłócić się o swoje prawa, dąsać i całkowicie nie przestrzegać dyscypliny narzucanej przez rodzica. Nas "trafia szlag", one natomiast mają się dobrze, gdyż uważają, że są dorosłe i pozjadały wszystkie rozumy. To jest moje życie, mam prawo o nim decydować! - drą się, aż do ochrypnięcia. Nie wchodź z butami w moje życie! - tokują jak nadęte cietrzewie.





Gdy mój syn był maleńki, okazało się, że niezbędna jest operacja przepuklinki. Miał wtedy niespełna 2 latka. Rozpaczałam strasznie i odchodziłam od zmysłów. Pobyt w szpitalu. Dziecko zostawione z obcymi ludźmi - nie można było wówczas być z dzieckiem...Gdy tak siedział na górnym łóżeczku jak maleńka bezradna kukiełka i zanosił się od płaczu, myśłałam, że pęknie mi serce...Ten widok zapamiętam na całe życie...Maluśki człowieczek z rozpaczą tak bezgraniczną, opuszczony i samotny...
Potem płakałam w domu, bo myślałam tak: takie ciałko delikatne, a tu przyjdzie taki rzeźnik (przepraszam chirurgów, ale tak wtedy czułam) i będzie ciął...Nie mogłam się z tym pogodzić. Po trzech dniach wrócił synek do domu. Cały i zdrowy...Ślad nawet nie pozostał, bo cięcie było w fałdce skórnej...

A teraz co? To moje dziecko, z własnej nieprzymuszonej woli, sobie malowankę robi! Oszpeca się tym ohydnym tatuażem! No i co ja mogę? Głową muru nie przebije...
I jeszcze mu doradzam kolorystykę hehehe  Synku, nie ro sobie papuzich kolorów, może do czerwonego np. zielony! Tak się mądrzę, bo lubię zielony, a co!
Skoro nie mogę zwalczyć, muszę się przyłączyć, co nie?
A może sama se trzepnę jakieś skrzydła janielskie na plecach albo różyczkę na dekolcie, kto wie:)




wtorek, 17 września 2013

Bitwa o pierogi








Od poniedziałku do środy 40% taniej w "Biedronce" - pizze i pierogi!
Okazja nie byle jaka! Szczególnie dla ludzi borykających się na co dzień z problemem cienkiego portfela.
Ja tam nie mam nic przeciwko pierożkom z "Biedronki" firmy "Swojska Chata", zwłaszcza z mięsem. Zdaję sobie sprawę z tego, że ich produkcja, by była opłacalna, odbywa się "po taniości" tzn. to mięso w farszu w rzeczywistości składa się z uszu, wymion, oczu, rogów, ogonów, kopyt i podrobów hihihi
Ale zbytnio mi to nie przeszkadza, ważne, że dobrze przyprawione i smakują prawie jak domowe.
Oprócz tych pseudomięsnych są jeszcze: z serem i truskawką, jagodą, ruskie, z kapustą i grzybami, a nawet sezonowo ze szpinakiem!



No i pizza na tacce - z salami lub szynką albo z nutką orientu...Też ma być okazyjna!
Nie kupuję często tych  "frykasów", wolę domowe, ale czasem się zdarza...
Taka okazja 40% taniej nie prędko się powtórzy! To prawie połowa ceny, pierożki po 2,69 zł, pizza 4 z groszami...
Poszłam więc do najbliższej Biedronki, a tam puchy. Wymiecione równo półki, tylko ceny zostały.
Takich jak ja amatorów taniości widać zatrzęsienie, skoro nie został ani okruszek.
Pytam panią co i jak. Dostawa ma być po godzinie dziesiątej...
No to idę raz jeszcze, "Biedronka" blisko...
Tym razem trafiłam na dostawę. Pierożki kupiłam bez problemu - te z "mięsem". Ja wzięłam skromnie 4 opakowania dla siebie i dla mamy, ale ludzie pakowali całe wózki. Po kilku minutach zostały puste półki...
Jednak mi zależało na pizzy. Spytałam więc o nią panią ekspedientkę.
- Proszę pani, zamówiliśmy, ale nie przyszła...Wczoraj było, ale mało. My zamawiamy, ale oni i tak przywożą tyle, ile uważają albo wcale...Niech pani spróbuje przy Wiatracznej, oni mają dostawę po nas...
Ano spróbuję, choć deszcz pada..
Pojechałam. 
Tu spory sklep, przechodzę koło półek z pierogami. Pusto. Stoją dwie panie. Jedna starsza, druga młodsza. Usteczka tajemniczo zasznurowane, wzrok bystry, spojrzenie czujne, nozdrza ruchliwe wskazujące na pełne napięcie..
- Czekacie panie na towar? - pytam grzecznie.
- Jestem tu drugi raz i NIC nie ma!  - z rozżaleniem mówi młodsza. 
- Pewnie jeszcze nie rozpakowali, z tego co wiem, towar ma być, tak mi powiedzieli na Terespolskiej - odpowiadam.
- Tak? - tu wzrok kobiety staje się bardziej czujny, czuje już we mnie groźną konkurentkę w walce o pierogi.
W tym momencie podchodzi starsza kobieta o dużych gabarytach.
- No i gdzie te pierogi? - pyta sapiąc.
- Jeszcze nie ma, może są na tamtej palecie, można sprawdzić - wpadam na pomysł.
Przy okazji nadmieniam, że mnie pierogi już nie interesują tylko pizza! Niech baby nie widzą we mnie konkurentki pierogowej!
Idę żwawo pierwsza w kierunku stojącej palety, za mną sznureczek kobiet...
No i zaczęło się...piekło ogniste! 
Okazało się, że na palecie paczki z pierogami stoją wśród innych paczek, a nikt ich nie rozładowuje. I DLACZEGO???? Oburzenie sięga zenitu. Ludziska czekają, personelu mało. 
Z zaplecza wychodzi miła dziewczyna w firmowym seledynowo-niebieskim polarku. Z palety zdejmuje paczkę pierogów. Nie donosi ich na półkę, gdyż panie nie dają jej żadnych szans. Nec Hercules contra plures! Paczka zostaje dziewczyninie wyrwana, potem następna "żywcem" ściągnięta z palety... 
Z magazynu wychodzi pan wyglądający na kierownika.
- Proszę państwa, proszę nie ruszać paczek! Towar jest jeszcze nie sprawdzony.
- Kim pan jest, kim pan w ogóle jest? - wydziera się jakaś nerwowa niewiasta - chcecie nas w konia zrobić, macie towar, a nie dajecie!
- Towar to się sprawdza w magazynie! - krzyczy inna.
- Niech pan nie kłamie, już nam tamta pani wydała towar! - wrzeszczy energiczna pani, którą miałam okazję poznać gdy oczekiwała.
- Tamta pani zrobiła źle i zostaną wobec niej wyciągnięte konsekwencje - lakonicznie stwierdza mężczyzna.
- Co nam pan tu? - krzyczy babcia o sporych gabarytach - ja chcę kupić ruskie, te z mięsem to świństwo!
W końcu klientki osiągają zwyciestwo, pierogi zostają ściągnięte z palety i trafiają w ręce spragnionych. Natarcie na paletę niczym szturm na Pałac Zimowy uwieńczone zostaje sukcesem.
I tu się okazuje wyższość argumentów słowno-siłowych nad głosem rozsądku.
Ale teraz dzieją się dopiero sceny dantejskie! Bitwa pod Grunwaldem, w porównaniu z tymi scenami batalistycznymi, których jestem świadkiem, to mały Pikuś!
Staruszki, znękane w środkach komunikacji,  nagle nabierają energii i nacierają na te młodsze i silniejsze pełną parą. Ta o dużych gabarytach ładuje czubato cały koszyk. Nie patrzy już na etykietki, nawet to "świństwo z mięsem" znajduje swoje miejsce. Patrzę na nią ze zdziwieniem. Sapie nerwowo roztrącając inne konkurentki łokciami. 
- Ojej, niech pani uważa, stratuje mnie pani! - słychać krzyk jakiejś nieszczęśnicy.
Ta sytuacja trwała około 15 minut i... już było po pierogach.
Patrzę, ta z dużymi gabarytami, dysząc ciężko, przegląda zawartość koszyka. Okazało się, że napakowała jak leci, teraz dopiero wybiera te, które ją interesują...Ot, cwaniara, egoistka!
No, ale pomagam jej...Widzę, że strasznie jest zdenerwowana, jeszcze na serducho kipnie...
- Szkoda zdrowia - mówię pomagając jej oddzielić "ziarno od plew". 
Przy okazji decyduję się na dwa opakowania ruskich, podobno niezłe. Dwa złote z groszami nie majątek, można spróbować...Pomogłam paniusi, która już była ledwo żywa, spocona i czerwona na twarzy...Słowa "dziękuję" nie usłyszałam, pewnie zbyt była zaabsorbowana, ale co tam, zrobiłam dobry uczynek..
- Jakaś mi mało oka nie wydłubała paczką z pieluchami - sapie gniewnie matrona - nie wiem, która to. Chyba już sama zapomniała jak osobiście dawała "z łokcia" wszystkim naokoło...
Można by powiedzieć w konkluzji, iż bitwa zakończyła się spektakularnym sukcesem, gdyż większość klientek odeszła zadowolona. Mało tego, udało się zdenerwowanej ekspedientce dojść, ile paczek z pierogami zostało wydanych na sklep...
Potem jeszcze na spokojnie udało mi się kupić pizzę mrożoną - w cenie atrakcyjnej. Miła pani poinformowała mnie, że jest tylko taka, bo "tamtej to mi też nie udało się kupić, za mało dali". 
Wróciłam więc zadowolona do domu, myśląc, jak to niewele człowiekowi do szczęścia potrzeba!
Po drodze lało jak z cebra i przejeżdżający samochód ochlapał mnie od czubka dżinsowego kapelusika aż po brązowe laczki.

niedziela, 15 września 2013

Baby zazdrośnice

W internecie poznałam wiele osób...
I w zasadzie pogodziłam się z faktem, że nigdy nie poznam tych ludzi osobiście.
A raczej, powiem wprost, niewiele osób będę miała okazję poznać OSOBIŚCIE.
Taki to już los tych netowych znajomości.
Jednak wraz z moimi kilkoma koleżankami netowymi postanowiłyśmy zorganizować spotkanie.
I tu się zaczyna problem. czyli tzw. SCHODY!
Problem wynika z zazdrości kobiet. Bo, że baby są zazdrosne z zasady o inne baby, każdy przecież wie!
O urodę, powodzenie, eleganckie ciuchy, seksapeel!
Ja, niestety (dla innych) jestem osobą bardzo atrakcyjną pod każdym względem, stąd też moje obawy, którym właśnie daję wyraz - szczerze i otwarcie, bez ogródek i fałszywej skromności!
Oprócz oczywistych WAM ZNANYCH już z blogu walorów mojego ducha (inteligencja, elokwencja, błyskotliwość, kultura, delikatność, subtelność, wrażliwość, nade wszystko SKROMNOŚĆ i wiele, wiele innych), talentów (śpiew, taniec, INFORMATYKA...już nawet ich wszystkich nie wyliczę!) posiadam wyjątkowe walory ciała, co z mety dyskwalifikuje moje koleżanki rywalki! Biedactwa, na samym starcie! Aż mi ich żal!
A więc, przede wszystkim moja niezwykła i wyjątkowa uroda.
Figura - wspaniała, przepyszna, gruszkowata! Górą wąska, dołem szeroka, zmysłowa! Pośladki wystające na kształt siodełka - pupa Jennifer Lopez przy mojej to mały Pikuś. Pan Pikuś! I to bez silikonu!!!!!
Twarz - cudowna. Oczy - o wąskim kształcie charakterystycznym dla azjatyckich ludów (przodkowie moi mieszkali w jurtach). Nos - wydatny, z lekkim garbkiem, szaerokawy, ze zmysłowo poruszającymi się wilgotnymi nozdrzami jak u młodej klaczy! Usta - pięknie wykrojone, koloru owocu granatu, z wąską górną wargą, ale za to dolną - szeroką, mięsistą, wydatną i lekko obwisłą, ukazującą dolne wyjątkowo długie (czarująco opadnięte dziąsła) uzębienie - moje własne! Prawie kompletne!
Czoło - otwarte ale bez bruzd i zagonów, za wyjątkiem dwóch naprawdę minimalnych zmarszczek nad nosem, nadających całości mojego wizerunku jedynie charakteru i zmysłowości!
Szyja - szczupła, łabędzia, z niewielką ilością fałdek i tzw. "obrączek lat".
Ramiona krągłe i koloru kości słoniowej - jak u Anny Kareniny. 
Biust...
Ale co ja się tam będę chwalić? Piękna jestem, zgrabna, powabna i tyle!
Stąd zazdrość moich, sympatycznych nota bene, koleżanek. Zazdrość, którą starają się ukryć, ale wypełza ona im na twarz jak żmija, wbrew ich woli!
Na takich spotkaniach każda kobieta chce wypaść jak najlepiej!
A więc strój, makijaż, fryzura. Normalne.
Wynikł więc temat : JAK SIĘ UBIERZEMY. 
Oczywiście moje koleżanki, nie tak urodziwe jak ja, starają się biedaczki, jak umieją: szpilki, suknie wieczorowe, makijaże, kosmetyczka, fryzjer, manicure, pedicure...I tak to na nic, ale niech się łudzą!
Ja nie muszę się starać, urodziwa jestem z samej natury,  sauté, bez zbędnych "ozdóbek"!
Zresztą, nie mam zamiaru pogrążać biedaczek!
Założę jednak suknię wieczorową czarną, co mi tam! Inaczej nie wypada!
Do tego piękny dżinsowy kapelusz, w którym wyglądam bajecznie!
Koleżanka Barabasz, która jest najbardziej zazdosna, doradziła mi (fałszywie!) bym przyozdobiła go sztucznym kwiatem. Że to niby nada mu nieco odświętnego charakteru. Ja nie dysponuję sztucznymi kwiatami, bo to wiocha, a na zbędny wydatek nie mam zamiaru się narażać!
Ale przypomniało mi się, że mam taką sztuczną gwiazdę betlejemską ze Świąt...Tylko do niej jest anioł przyczepiony, spory, grubiutki, gra na skrzypeczkach. Zawsze tę ozdobę wieszam w Święta Bożego Narodzenia pod sufitem bo nadzwyczaj nadaje charakteru wnętrzu w Wigilię! I uważam, że taka ozdoba do kapelusza jak znalazł! 





Całości stroju dopełnią welurowe, śliwkowe spodnie od dresu oraz żółte buty traperki, będzie ślicznie!





Nie będę się wygłupiać z jakimiś fanaberycznymi szpilkami, zostawiam je osobom, które nie dbają o stan swoich stóp i kręgosłupa! Potem skoliozy, haluksy, płaskostopie i odciski! Pomijam już fakt, że będzie to prawie październik więc pełnia jesieni! Ja więc ubiorę się ADEKWATNIE, PRAKTYCZNIE, żeby potem nie było problemów z nerkami, pęcherzem moczowym czy jajnikami! Dresy więc będą ciepłe i w sam raz na jesienną aurę.
Oczywiście, gdy poinformowałam moje zazdrosne koleżanki co do mojego stroju, strasznie mnie skrytykowały, z zawiści! Zwłaszcza kapelusz dżinsowy z gwiazdą betlejemską i aniołem!
Że za strojny! Nie rozumiem! W dawnych czasach noszono na co dzień kapelusze przyozdobione kwiatami, owocami, czasem nawet były na nich całe ogrody, statki żaglowe itp.!!!!!
A w Ascot na wyścigach to co? Jakie tam cudeńka się widzi!







Tu nagle przeszkadza skromna gwiazda betlejemska i dwudziestocentymetrowy aniołek!
Dlatego stwierdzam: BABY SĄ ZAZDROSNE!!!!
I TYLE!!!!!!

piątek, 13 września 2013

Piątek 13:)

Dziś jest piątek trzynastego!
Ani mnie to grzeje ani ziębi!




Nie robią na mnie wrażenia czarne koty, kominiarzy, stojące drabiny, czterolistne koniczynki...
Nie wierzę w złą magię trzynastek. Gdy byłam w ciąży, robiłam bez problemu sobie zdjęcia...
Zaszywam sobie dziurkę w rajstopie, jak potrzeba, na sobie, nie bacząc na przestrogę, że "zaszywam pamięć :)
Nie przyczepiałam do wózka z dzieciątkiem czerwonej kokardki "od uroku".
Nie wierzę też w sny. Może mi się śnić co tam chce, czasem się może i "wyśni", ale najczęściej to nie...W ogóle nie zwaracam na to uwagi...
Choć podobno w marzeniach sennych  krew to krewni, brudna woda oznacza kłopoty, a dziecko - chorobę...Tak mawiały nasze babcie, ale ja nie wierzę i mówię to z przekonaniem i w pełni odpowiedzialnie!



W Bibli bywały sny prorocze i  przepowiednie, ale to był głos Boga który słyszeli wybrani...To co innego.



Nie mam zamiaru kłaść siekierki pod łóżko (nawet nie mam miejsca pod kanapą hehe) dla przecięcia bólu.
I nie mam najmniejszego zamiaru iść przez dziewięć mostów! Ani mi się śni!!!!
Nie wierzę we wróżby i horoskopy. To bzdury, które mają uruchomić naszą wyobraźnię i sugestię. Czasem naginamy wróżbę na siłę do rzeczywistości...



Nasze babcie wierzyły w różne rzeczy, ale bardziej to była jakaś tradycja przekazywana z pokolenia na pokolenie i nikt się nie zastanawiał np. nad tym, czy jest to grzechem...Ot, wierzyło się z przyzwyczajenia, nieco naiwnie...
Dziś powiedzmy wyraźnie i jednoznacznie, drodzy katolicy: wiara we wróżby, zabobony, horoskopy jest w sprzeczności z wiarą w Boga, gdyż neguje ufność pokładaną w samym Najwyższym!
Co ciekawe, ci którzy niby starają się być wielkimi racjonalistami, materialistami i tak bardzo wierzą w potęgę własnego umysłu, bardzo często sięgają po kabałę, tarota czy horoskop. Czyż to nie dziwne? A NIBY tacy nowocześni, a tu co? KARTOFLISKO wychodzi!
Dziś 13 piątek miałam zamówioną wizytę u lekarza specjalisty. Czekałam na nią prawie dwa miesiące. Po przyjściu do przychodni okazało się, że lekarz jest chory, a inni "obłożeni" pacjentami.
Ano coż, trzeba będzie prosić o zmiłowanie!
Pani w rejestracji poradziła, abym porozmawiała z lekarzem, może się zlituje i przyjmie.
Zlitował się. Dobry człowiek - pomyślałam. Szczęście w nieszczęściu...
13 piątek hehehehe.
Musiałam założyć kartę. I wyobraźcie sobie - numer karty 666/13. A niech to!
Ani okiem nie mrugnęłam:)))
Lekarz jak anioł...Widać dobry fachowiec, przebadał, a jakże...Przepisał leki.
No i dobrze! Nawet i długo nie czekałam, byłam między pacjentami!
Wszystko się układało pomyślnie.
Myślę, wykupię sobie leki...Apteka pod domkiem, co będę dwa razy wychodzić?
Podchodzę do okienka, podaję receptę...
- Proszę pani, ale tu nie postemplowane jest! Nie możemy sprzedać, chyba, że na 100%!
O KURCZAKI!
A tak mi dobrze szło...

:)

czwartek, 12 września 2013

Bajka Grusi - O cudownym lekarstwie

Ta opowieś zacznie się może tak: była sobie wioska....
Wioseczka ani nie duża, ani nie mała, ot taka jaka być powinna.
Położona w pięknym miejscu, bo i lasek był tam śliczny, pachnący sosnami, pełen jagód, malin, poziomek i grzybów i rzeczka płynęła czyściusieńka, niewielka, ale krówki schodzące z pastwiska można było napoić. W środku wioski stał mały drewniany kościółek, troszkę dalej była remiza strażacka, jeszcze dalej mieszkał wójt. Na krańcu znajdował się targ, gdzie w dni "targowe" zjeżdżali się gospodarze z sąsiednich wsi, zwożąc na sprzedaż nie tylko swoje płody rolne i bydełko, ale i pięknie wykonane przedmioty codziennego użytku i różne ozdoby: łyżki, półeczki, wieszaki z drewna, popielniczki, świeczniki, korale, spinki, rzeźbione fujarki, koguciki.... trudno wymienić te wszystkie rzeczy!!!! Gosopodynie handlowały serami, masłem, kiełbasą swojej roboty i innymi pysznościami.
Taka to była wioska. Pełna życia, pracy, a czasem i nawet zabawy.
W każdą sobotę w remizie były potańcówki i grała orkiestra.
Napić się piwa czy zjeść dobry posiłek można zaś było w oberży o nazwie "Pod kogutkiem", która znajdowała się w sąsiedztwie remizy, po drugiej stronie drogi.
Daleko, pod laskiem stała leśniczówka. Drewniana, z ganeczkiem i spadzistym dachem. Dom był niebogaty, ale zadbany, widać było rękę gospodarzy. Po podwórku chodziło parę kurek, a w obórce porykiwały dwie krówki. Takie sobie zwyczajne gospodarstwo, ani bogate, ani ubogie...
W leśniczówce mieszkał leśniczy Jan ze swoją rodziną: żoną Małgorzatą , trójką dzieci:  trzynastoletnim Michałkiem - najstarszym synem, dziesięcioletnią Kasią - oczkiem w głowie taty i najmłodszym pięcioletnim Marcinkiem, słicznym jak aniołek. Mieszkała też z nimi babcia Lusia.
Babcia dawno już owdowaiała, jeszcze jako młoda kobieta, jej mąż, który był drwalem, zmarł przywalony drzewem w lesie. To była smutna historia, ale na szczęście babci udało się wyprowadzić "na ludzi" jej czterech synów: najmłodszego Janka, starszego Mateusza, Marka i Łukasza. Babcia kochała bardzo swoje dzieci, dawała im całe życie wiele serca, dla nich pracowała ile sił, a lekko jej nie było, o nie..Samotna wdowa z czwórką dorastających chłopców czasem popłakiwała w kącie, gdy bieda zaglądała do chaty, a nierzadko głód...
Ale jakoś dzieci udało jej się wychować i szkoły synowie pokończyli.
Jan został leśniczym i mieszkał razem z nią i swoją rodziną. Mateusz pracował na kolei w miasteczku oddalonym od wioski wiele kilometrów. Widywała go rzadko. Też miał już swoją rodzinę, dwoje dzieci, swoje obowiązki...Marek był strażakiem. Jednak również nie miał zbyt wiele czasu dla matki, ożenił się, miał jednego syna...Łukasz był natomiast nauczycielem w sąsiedniej wiosce, miał żonę i córeczkę. Widywała go cztery razy do roku, w Święta i w Imieniny i w Dzień Matki. Dobrzy byli synowie dla matki, ale nigdy nie mieli dla niej czasu, a ona tak tęskniła...Wiedziała, że każdy ma swoje sprawy, ale tęsknota nie dawała jej spać. Często myślała o nich z czułością, wspominając czas, gdy byli maleńkimi dziećmi, kiedy jeszcze żył jej mąż. Rozpamiętywała każdą chwilę spędzaną z chłopcami, pamiętała swoje szczęście gdy przychodzili na świat, pamiętała każdego pierwszy płacz. Potem nieprzespane noce i pierwsze buziaki, gdy każdy po kolei mówił: kocham cię, mamusiu...Pierwsze piątki w szkole, pierwsze miłości, rozterki...Zawsze była przy nich, w ich radościach i troskach...Służyła dobrą radą, pomocą...
Wiedziała, że to już nie wróci, a te maleńkie dzieci to wielkie jak dęby chłopy z własnymi żonami i dziećmi, ale tęskniła. Za swoimi "chłopcami", za wnukami, których tak dawno nie widziała..A było ich ośmioro: cztery dziewczynki i czterech chłopców. Nawet już powoli zapominała jak wyglądały..Troje było już prawie dorosłych...Ano, tak to bywa - wzdychała kobieta..Ale tęsknota nie dawała jej spokoju...
Pewnego dnia babcia zaniemogła. Nie chciała jeść, źle spała i tak jak zając pod miedzą. Zmizerniała i wychudła. Widać było, że jakaś choroba ją trawi..
Jan bardzo martwił się zdrowiem matki.
- Oj, chyba będzie trzeba lekarza...- powiedział z troską.
- Nie trzeba, syneczku, nie trzeba, nie róbcie sobie turbunku - słabiutko odpowiadała babcia Lusia
- Nie ma o czym mówić, mamo - synowa Małgorzata była zdecydowana - trzeba zawołać lekarza i koniec!
Ano pojechali do sąsiedniej wioski, sprowadzili medyka. Był to starszy człowiek, bardzo mądry i doświadczony. Zbadał babcię, popatrzył na nią badawczo przez wielkie szkła okularów...Opukał , ostukał, zajrzał w gardło...Nic tam nie wypatrzył. Co to może być?
- Dobrze macie tu, kobieto, niczego wam nie brakuje. Widzę, że dbają tu o was, pościele czyste, porządek w chacie...
- Ano dobrze, dobrze, panie doktorze, ale tęskno mi za moimi pozostałymi synami i ich rodzinami, tak rzadko ich widzę - tu łzy zalśniły w zmęczonych oczach kobiety.
- A ile macie dzieci?
- A jeszcze trzech synów, i wnucząt pięcioro jeszcze oprócz tych co tu...
Lekarz przyglądał jej się badawczo, po czym poszedł porozmawiać z rodziną...
- Co jej jest? Co jest mojej mamie? - spytał z niepokojem Jan.
- Ano, jedno jej tylko może pomóc...Zbliża się noc świętojańska. W tę noc dzieją się cuda i dziwy. Musicie zebrać się tutaj wszyscy i czekać. Całą rodziną. Żadne z was nie może zasnąć. Nad ranem przyjdzie tu Wielka Wróżka Leśna. Przyniesie lekarstwo i uzdrowi waszą babcię Lusię. Ja dla niej nijakiego lekarstwa nie mam, bo żadne inne jej nie pomoże! Tylko pamiętajcie, cała rodzina: wszystkie dzieci, synowe i wnuki!
Inaczej wróżka nie przyjdzie.
- Dziękujemy, panie doktorze! Bardzo dziękujemy! Musimy ratować moją mamę! Zrobimy wszystko co potrzeba! - zapewniał Jan.



I nastała noc świętojańska..Ale nikt nie szukał kwiatu paproci.... Przy łóżku chorej zebrała się cała rodzina: czterech synów, ich żony i ośmioro wnucząt. Wszyscy odświętnie przyodziani.
I było jak dawniej...Małgorzata upiekła dla gości dwa wielkie placki z jagodami. Ugotowała też duży garnek kompotu z jabłek, żeby im było milej czekać na wróżkę. Były też czekoladowe cukierki i małe pierniczki. Babcia leżała w bieluchnej, nakrochmalonej pościeli i blady uśmiech błądził jej po twarzy. Była szczęśliwa. Cała rodzina była przy niej.  Spełniło się jej największe pragnienie.





Patrzyła na swoje wnusie i myślała, że prawie wcale ich nie zna...Takie są już duże! Dorosłe prawie...A synowie! Chyba są szczęśliwi, żony mają ładne, gospodarne, kochające...
Wnuki...Co myślą, czym się interesują? Te śliczne dziewczynki to naprawde jej krew? A ci chłopcy dorodni? I wszyscy przy niej. Małgorzata z troską poprawiała jej poduszkę pod głową. Jan był wzruszony, dawno nie widział braci i ich rodzin.
- Mamusiu, może ci czegoś potrzeba? - zwrócił się do niej Mateusz.
- Nie kochanie, usiądź tu bliżej mnie. Opowiedz, jak w pracy.
- Och mamo, wszystko dobrze! Nowy budynek stacyjny budujemy! Będzie wygodnie czekać na pociąg podróżnym. Dzieciaki dobrze się uczą, Leszek kończy już szkołę podstawową, Lenka chce zostać w przyszłości nauczycielką jak wujek Łukasz!
- Mamo, napijesz się jeszcze kompotu? - spytała nieśmiało synowa Karolina, żona Łukasza.
- A co u ciebie, kochana?
Karolina wymownie pogłaskała się po brzuchu.
- Będziecie mieli dziecko! - ucieszyła się babcia Lusia.
Śmiechom i radości nie było końca, choć okazja tego spotkania nie była wesoła. Choroba przecież...
Starsza kobieta nabrała rumieńców. Już dawno nie była taka szczęśliwa! Czuła się...wspaniale, silna i zdrowa!
I tak minęła cała noc... A Wielka Wróżka Leśna nie przyszła, choć słońce już zajrzało w okna...
Ale tak było im dobrze wszystkim razem, tak mieli o czym rozmawiać! Żarty, przekomarzanki, opowiadania...Wnuki miały okazję w końcu bardziej się poznać. Bracia w mogli ze sobą się nagadać...
A babcia...Babcia ozdrowiała...W sposób niespodziewany wrócił jej i apetyt, humor i siły!
I wtedy wszyscy zrozumieli, że starszej kobiecie są potrzebni oni, jako rodzina! Że to tęsknota za nimi doprowadziła do tej choroby! Zrozumieli, jak bardzo babcia Lusia ich kocha, wszystkich razem i każdego z osobna! Że chce ich częściej widywać, bo inaczej usycha jak niepodlewany kwiat!
Tak więc decyzja rodziny zapadła. Raz na miesiąc będą się spotykać wszyscy, jak dziś! Jakoś wygospodarują czas dla mamy, teściowej i babci! Tak trzeba!
Jak postanowili, tak też zrobili. I babcia żyła w szczęściu i zdrowiu jeszcze wiele, wiele lat, otoczona miłością rodziny.

Bo najlepszym lekarstwem na każdą chorobę jest miłość i bliskość ukochanych osób!
Pamiętajcie o tym!








poniedziałek, 9 września 2013

Historia mojego talentu wokalnego.

Zawsze kochałam śpiewać!

Talent mój jednak był głęboko ukryty...
Ciężko mi było, rzucano mi kłody pod nogi i szło mi jak po grudzie!
Ale, jak to mówią "per aspera ad astra" czy jakoś.

W szkole podstawowej wybrano mnie na akademię do wykonania piosenki pt. "O mój rozmarynie". Miałam śpiewać jeszcze z dwiema koleżankami jako trio. Zostałam zauważona, a jakże! Trzeba było nawet zmienić repertuar! Na jakąś taką piosenkę INNĄ, o żołnierzyku co stał na warcie i miał ołowiane serduszko, psia krew! Tylko ja już miałam NIE ŚPIEWAĆ!
Potem to bardzo chciałam do chóru szkolnego, żeby zaśpiewać ASTURIO, ZIEEEEMIOOOO JEDYNAAA!

(...)Wrócę i wejdę na drzewo
I zerwę kwiat pełen rosy
I dam go mojej czarnulce
 Aby go wpięła we włosy!(...)

Tu macie całość tekstu, zobaczcie jaki cudny!  http://pl.wikipedia.org/wiki/Hymn_Asturii






Za Olerę nie wiem, dlaczego hymn Austrii śpiewać chciałam i dlaczego w ogóle chór szkolny miał go w swoim repertuarze...No mniejsza...
NIE WZIĘLI.
Jeszcze wcześniej, w młodszych klasach, pan Gulczyński, nauczyciel muzyki , zachwycił się głosem moim. Wziął mnie do stolika i mówi: śpiewaj!
RUCH W WARSZAWIE TAK JAK ZWYKLE
PĘDZĄ AUTA MOTOCYKLE! - ryknęłam
Jedzie tramwaj za tramwajem
na przystanku każdy staje...- dokończyłam mniej pewnie.
Głos mi drżał i nóżki grubiutkie też. Pan Gulczyński patrzył nieco...zdziwiony...W końcu sam chciał!

Potem długo nic...
Mój TALENT przysychał!
We wczesnym panistwie wyjechałam z koleżanką na Mazury. Ruciane Nida, te sprawy...Ogniska, gitara...Blues. Słychać mnie było w promieniu kilku kilometrów.
Prywatki. - hmmmmmmmm...Zawsze punktem programu był mój słowiczy trel!
Wszelkie póżniejsze wyjazdy...Ludzie byli zachwyceni! Po trzech godzinach zostawałam przy ognisku ja, koleżanka Tereska i osoba z gitarą..A w okół pustka...Tylko echo grało :)

W latach 90-tych zapisałam się do chóru kościelnego.
U Św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Na Tamce.

UBI CARITAS ET AAAAAMOR
ubi caritas Deus ibi est! - wydzierałam się.
By być zauważoną. I docenioną. Każdy tego chce, prawda?
Śpiewałam , co prawda, drugim głosem, ale byłam UNIWERSALNA!
Głos unikalny, wielooktanowy...znaczy oktawowy!



Alt. Tak orzekł mój narzeczony (nr 37) w roku 86. Był muzykiem. Dokładnie...a nie, nie powiem, bo zaraz będą idiotyczne skojarzenia!
Albo powiem, co mi tam, flecistą był, no i co z tego?
Chór rozwiązali....Podobno coś nie wychodziło, organista się buntował czy cóś...
Ale wcześniej...pielgrzymka. To było coś!
"Do Częstochowy wiedzie nasz szlak
by Ci Maryjo powiedzieć TAK!"
Zgłosiłam się na ochotnika do śpiewu. W końcu!
I wyobraźcie sobie, to było to! To, na co czekałam...I nad tym się zatrzymam...
Szliśmy przez pola i lasy, przez deszcz, wichury i skwar...
Ja byłam wytrzymała baba.
Szliśmy przez piachy..Zasypani, ukurzeni, piasek gryzł w oczy, wdzierał się do nosa, do uszu i do ust. Piasek był wszędzie..Przymykałam oczy i z jeszcze  większą siłą uderzałam swoim donośnym głosem w mikrofon:

Nigdy z królami nie będziem w aliansach,
Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi,
Bo u Chrystusa my na ordynansach,
Słudzy Maryi.

Więc choć się spęka świat i zadrży słońce,
Chociaż się chmury i morza nasrożą,
Choćby na smokach wojska latające,
 Nas nie zatrwożą.(...)

http://www.tekstowo.pl/piosenka,irydion,pies__konfederatow_barskich.html

Aż wszystkie babcie podskakiwały! Wzmacniacze i tuby mieliśmy porządne!

Rano, jeszcze wszyscy rozespani, godzina szósta, a ja już pod parą!

Zacznijcie wargi nasze, chwalić Pannę świętą,
Zacznijcie opowiadać cześć jej niepojętą.
Przybądź nam miłościwa pani, ku pomocy,
A wyrwij nas z potężnych nieprzyjaciół mocy.
Chwała Ojcu, Synowi Jego Przedwiecznemu,
I równemu Im w Bóstwie Duchowi Świętemu.
Jak była na początku i zawsze i ninie,
Niech Bóg w Trójcy Jedyny na wiek wieków słynie.

http://msza.net/i/go_02.html

A z wieczora? Ludzie ledwo się wlekli, a ja wtedy:

Zapada zmrok, już świat ukołysany.
Znów jeden dzień odfrunął nam jak ptak.
Panience swej piosenką na dobranoc
zaśpiewać chcę w ostatnią chwilę dnia) 2 razy

I chociaz wnet ostatnie światła zgasną
Opieka Twa rozproszy nocy mrok
Uśpionym wsiom, ukołysanym miastom
 Maryjo daj szczęśliwą, dobrą noc.(...)

http://forum.gazeta.pl/forum/w,170,7994646,22557785,Re_Zapada_zmrok_juz_swiat_ukolysany_.html

Tak było. Mój głos nie był "stacjonarny", mogłam śpiewać w każdych warunkach. Był mocny, donośny, z głębi trzewi, przedzierał się przez szum deszczu, łopot peleryn na wietrze, gwar tłumu. Był czymś co pomagało przetrwać. Podobno mniej bolały nogi, łatwiej było iść, nie czuło się tak upału...
Dlatego traktowano mnie jak świętą. Starsze kobiety, które z podziwem na mnie patrzyły, błogosławiły mi i życzyły dobrego męża...
Bo im było po prostu lżej :) Czuły się pewnie, jakby ktoś otaczał je swoimi silnymi ramionami, tak myślę...
Fakt, faktem, po roku na pielgrzymce byłam w towarzystwie mojego przyszłego męża, ale to już całkiem inna historia...

Cóż, dziś jest bardzo wielu wielbicieli mojego talentu wokalnego. Pierwszy wierny słuchacz to mój mąż, czasem nawet wtóruje! Ale największą moją fanką jest koleżanka Barabasz! Wyobraźcie sobie, specjalnie dzwoni do mnie z drugiego końca naszego Kraju Ojczystego, błagając bym jej coś zaśpiewała! Oczywiście, nigdy nie przyzna się do tego, ale....ja to wiem! Uwierzcie mi, że tak jest! Chodzą słuchy, że jest w trakcie rozmów wstępnych ze ZNANĄ amerykańską wytwórnią, która jest MOCNO zainteresowana wydaniem longplaya z moimi pieśniami! To dopiero będą hiciory! Ale na razie sza!

A to dla Was:

https://vimeo.com/69308220

https://vimeo.com/69308814


niedziela, 8 września 2013

Obrazki z życia na Grochowie...

W Marc Polu

Stoję sobie "na samie" w pobliskim Marc Polu, przy gablotach z mięsem, wędlinami, rybami i serami.
Przy stoisku nikogo nie uświadczysz, jak zwykle. Często tak bywa. Cięcia ekonomioczne tak zwane. Panie ekspedientki i kasjerki pracują jak mróweczki za całe 1300 zł na rękę..
Muszą wykonywać kilka rzeczy na raz: pracowć na zapleczu, wykładać towar, obsługiwać kljentów, sprzątać, siedzieć na kasach...
Stąd czasem trzeba poczekać aż tak pani przyjdzie.
Stanęłam ja sobie grzecznie przy gablocie z drobiem i czekam śledząc czujnym wzrokiem kłębiące się uda, piersi, bioderka, korpusy, polędwiczki i inne części ciała drobiu. Już sobie wybieram towar zawczasu! A jest w czym wybierać!
Podchodzi do gabloty mężczyzna. Na oko z 10 lat młodszy, dość przystojny. Nie żebym się tam zaraz gapiła, co mnie to...Bardziej mnie tuszki interesowały w tym momencie!
- ŁADNE TE PIERSI? - spytał znienacka facio.
KURZA TWARZ! - pomyślałam w popłochu ale z jednoczesnym oburzeniem - to chyba widać!
Omiotłam go nicniewidzącym wzrokiem nie szukając oczu..
- W każdym razie ŚWIEŻE!
Wlepiłam wzrok w gablotę dając do zrozumienia, że nie zawieram przygodnych znajomości z nieznajomymi!
- A TEN SCHAB?- nie dawał za wygraną, nie zniechęcony moją SKROMNĄ postawą, mężczyzna.
Tego było już za wiele! Co za ZBOCZENIEC!
Nie czekałam już na zapytania o GOLONKI, BIODERKA i SZYNKĘ!
TFUUUUU!!!!!
Odeszłam zdegustowana od gabloty!




Na Grochowskiej

Idę sobie Grochowską. Tam w jednym miejscu, nad sklepem z materiałami mieszkają Cyganie. Bieluteńkie, koronkowe  firanki powiewają na wietrze, bo często mają otwarte okna. Cyganie - wiadomo - nacja nieco...ruchliwa, otwarta, ludzie prości, wolni, wiadomo, cygańskie życie wiodą. Choć podobno "dziś prawdziwych Cyganów już nie ma" i "tylko koni żal"! Ale ja powiem, że są. Na Grochowskiej.



Baby w długich do kostek spódnicach, na to fartuch, w uszach kolczyki...Chłopy czarniawe, krępe. Młodzi mocno nażelowani strzelają oczami za kobietami. Inna kultura...Ano ROMOWIE teraz się mówi bo Cygan kojarzy się z tym co to go powiesili jak kowal zawinił! Bo słowo "Cygan" kojarzy się ze złodziejstwem..A dyskryminować nie wolno! Fakt, że pełno tych Cyganich co to chcą niby powróżyć, wszędzie, a potem w tajemniczy sposób ginie nie tylko wyłożona na rękę moneta czy banknot ale i zawartość torebki czy kieszeni. Jedna taka zaczepia mnie non stop, zna mnie już z widzenia, zawsze jej odmawiam, ale ona z uporem maniaka: pani, pani, poczekaj, ja tylko chcę cię o coś zapytać!
Uparta bestia!
Ale co to ja....Aha.




Owoż idę ja sobie tą Grochowską, ubrana elegancko, długa spódniczka, a jakże, z falbankami, włos zmierzwiony...Na schodkach przed punktem dorabiania kluczy siedzi sobie mężczyzna. Żebrak? - myślę sobie - eeee, chyba nie...Nawet przystojny, z siwiejącą brodą, starszy człowiek..Wolę jednak go ominąć, a bo to wiadomo, co takiemu dziwakowi do głowy strzeli...Mijam więc go, nie patrząc rączym kłusem...
- O jaka ładna CYGANECZKA! - słyszę za sobą - JAK ZDRÓWECZKO?
- Dobrze, dziękuję...- uciekałam jakbym dostała skrzydeł...Będzie mi tu taki....NO!

sobota, 7 września 2013

Piosenka dla Lorraine

Dziś usłyszałam po raz pierwszy tę piosenkę...

To zadziwiająca historia, można by powiedzieć że z zaskakującym zakończeniem...
Rzecz dzieje się w USA. Staruszek, 96-letni Fred Stobaugh chce wziąć udział w konkursie dla twórców lokalnych. Pisze więc list do organizatorów konkursu. List ten zawiera piękne słowa opisujące jego ukochaną żonę Lorraine, która zmarła w kwietniu, a z którą przeżył 75 lat. Załączony jest też tekst wzruszającej piosenki pt. "Oh, sweet   Lorraine".
Pomimo, że piosenka nie spełniała wymogów konkursu (nie było nagrania wraz z linkiem - jak ze śmiechem stwierdził sam autor, gdyby chciał zaśpiewać, to wszyscy by pouciekali), organizatorów wzruszyła miłość starszego człowieka i jego szczere jej wyrazy zawarte w napisanych, troszkę nieporadnie, słowach.
Za zgodą pana  Stobaugh, do tekstu została dodana melodia, profesjonaliści zajęli się nagraniem i wydana  ona została w formie singla.




I tak piosenka, ku wielkiemu zaskoczeniu starszego pana, w niedługim czasie stała się hitem.
Posłuchajcie tej historii miłości:

http://www.youtube.com/watch?v=6XWwnvDmmPM

Prawda, że piękne?

Pan stał się, poprzez swoją piosenkę ,najstarszym autorem przeboju, a jednocześnie najstarszym w historii żyjącym artystą notowanym na liście "Billboardu".
Za zarobione pieniądze w końcu będzie mógł, jak stwierdził, zakupić nowy aparat słuchowy.




Z dnia na dzień w internecie ukazuje się coraz więcej wiadomości na temat tej pary, która jeszcze niedawno nieznana nikomu, obecnie jest sławna. 
Fred Stobaugh poznał swoją przyszłą żonę w roku 1938 w restauracji samochodowej, gdzie pracowała jako kelnerka. Oczarowała go od razu i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia mając niewiele ponad lat 20...Jak później mówił, nigdy w życiu nie widział piękniejszej dziewczyny niż ona... 




Po dwóch latach wzięli ślub i spędzili razem 75 lat życia w miłości i zgodzie. Na każdym z prezentowanych w clipie zdjęć para wydaje się być szczęśliwą. Jedno ciało, jeden duch...




To wzór dla wielu ludzi, którzy często tak kochać nie potrafią i nie chcą.
W czasach gdy dewaluuje się wartość cnoty zachowanej do ślubu, gdy słowa przysięgi małżeńskiej: miłość, wierność i uczciwość małżeńska i że cię nie opuszczę aż do śmierci" stają się tylko bezmyślnie wypowiadają formułką, ba, gdy często ludzie żyją ze sobą całkiem bez ślubu i bez zobowiązań, bo nie chcą ponosić żadnej odpowiedzialności i "być spętanymi kajdanami", gdy żonę czy męża trakuję się jak przysłowiową "kulę u nogi" , a dzieci zaczynają być zbędnym balastem,  W TYCH czasach taka miłość jest unikalna...
I naprawdę nie jest tu aż tak ważne, że słowa napisane przez starszego człowieka są nieco nieporadne, naiwne, ale ważny jest ten wielki ładunek uczuciowy, które zawierają: wielkiej miłości, tęsknoty, żalu za tym co odeszło bezpowrotnie...
Bardzo wzruszyła mnie ta piosenka pokazująca historię prawdziwej miłości, aż do śmierci, a nawet i dalej...
Wrzuciłam link do informacji, gdyż ta historia mnie mocno zafascynowała, chciałam się dowiedzieć więcej..
I cóż widzę? Przeplatające się linki, a między tymi, których szukałam taka sobie informacja o tym, jak to nastolatka wystawiła na aukcję swoją cnotę i jaką kwotę miała zaproponowaną...
I o czym tu mówić? Co komentować?
Ta wielka, czysta, prawdziwa i wieczna miłość przeciwstawiona z plugastwem, gdzie wystwia się na sprzedaż godność ludzką..Gdzie, jak się okazuje, wszystko jest na sprzedaż...
I tak sobie myślę, że w tym świecie, gdzie zaczynają się najbardziej liczyć wartości materialne, wielu ludzi tęskni za taką właśnie miłością, ale jednocześnie boją się jej dać, boją się zaufać, boją się rozczarowań...I ten ich lęk powoduje, że przestają wierzyć w jej istnienie...
Ale ona jest, jest na pewno...