sobota, 19 kwietnia 2014

Grusia baja - Bajeczka przedświąteczna. O tym jak mały zajączek Bartek szukał wiosny.

- Mamusiu, kiedy przyjdzie w końcu ta wiosna? - zajączek Bartek w swym króciutkim życiu jeszcze nigdy nie widział wiosny, a bardzo był jej ciekaw. Wiedział, że wiosna jest gdzieś w jakimś miejscu i z tego miejsca miała przyjść tutaj. Ale już nie mógł się tej chwili doczekać!
     Jak każdy maluch, zasypywał swoich rodziców pytaniami: a po co?, a dlaczego?, kiedy?, jak?, gdzie? Takie już są małe dzieci i małe zajączki też!
- Mamusiu, a jak ta wiosna wygląda? - pytał dalej Bartek.
- Wiosna, syneczku, jest piękna! Jest pachnąca, jest jasna, jest ciepła, jest zielona! - odpowiedziała mamusia zajęczyca.
     Bartek zamyślił się. Och, jaki był ciekaw tej wiosny!
Myślał, myślał, aż wymyślił. Pójdzie poszukać tej wiosny!
     Bartek dobrze wiedział, że nie wolno mu oddalać się od domu, ale jego ciekawość była taka silna, a cierpliwość...malutka!
     Jak postanowił tak zrobił.
Gdy tylko mamusia zajęła się swoją pracą, a akurat zbliżały się Święta Wielkanocne i jak to przed Świętami każda mama i ona miała wiele zajęć, zajączek otworzył drzwi i już go nie było.
I tak zaczął podążać w kierunku pobliskiego lasku.
Koło lasu płynęła leniwie niewielka rzeczka - Leniwka. Na wielkim liściu koło wody siedziała sobie duża zielona żabka i wygrzewała się na słońcu.
- Dzień dobry pani Żabo! - przywitał się zajączek.
- Kum kum! - odpowiedziała żaba.
- Szukam wiosny! Czy pani przypadkiem jej nie widziała? - spytał Bartek.
- Kum! - odpowiedziała żabka i wskoczyła do wody.
A więc znów nic nie wiem...Nie wiem ani jak wygląda ta wiosna, ani skąd przyjdzie! - pomyślał naburmuszony zajączek. Potem pokicał dalej.
     Patrzy, a tu na łące pod lasem rośnie piękna młoda brzózka. Ma białą korę i zielonuchne listeczki szeleszczące na wietrze.
- Dzień dobry pani Brzózko! Czy nie widziała pani wiosny? Czy nie przechodziła tędy?
- Szuuuu szuuuu szuuuu! - zaszumiała Brzózka w odpowiedzi.
Od niej też chyba nic się nie dowiem - pomyślał zajączek z zawodem i poszedł dalej.
     Idzie, idzie, aż tu słyszy ćwierkanie ptaszków gdzieś w górze. Podnosi głowę ciekawie, a to gniazdko na gałązce drzewa, a w nim maleńkie ptaszki. Mama karmi je troskliwie, tata zaś rozgląda się dookoła, czy nie zbliża się niebezpieczeństwo. 
- Ptaszki, ptaszki, czy nie przechodziła tędy wiosna? - krzyknął do nich zajączek.
- Tirli tirli lilili! - odpowiedziały ptaszki, a zajączek doszedł do wniosku, że chyba już nigdy nie dowie się jak wiosna wygląda i zrobiło mu się przykro.
     Kicał sobie dalej markotno, słoneczko pięknie i mocno przygrzewało, ptaszki śpiewały na drzewach, w okół było zielono i wesoło. Kwitły piękne kolorowe kwiatki, ciepły wietrzyk miło dmuchał Bartkowi w uszka i futerko...Naraz chmurka przykryła słońce i pierwsze krople ciepłego deszczu spadły małemu podróżnikowi na nosek.
- Trzeba wracać - westchnął zajączek - deszczyk jest nawet przyjemny, ale troszkę już zgłodniałem...Pewnie będzie bura od mamy - pomyślał i zrobiło mu się nieswojo...
     Wrócił więc do swojego domku, a tam już mamusia z niepokojem wyglądała przez okno, a tata Zając szybko poruszał wąsikami paląc fajeczkę .
- Bartek, gdzieś ty był? - wykrzyknęła pani Zajęczyca na widok synka. Tatuś już się o ciebie zamartwia i jest bardzo zdenerwowany!
Mama Zajęczyca, choć wyglądała na złą i niespokojną, widać było, że odetchnęła z ulgą, że jej niesforne dziecko się odnalazło.
- Mamusiu, ja ciebie bardzo, bardzo przepraszam! - powiedział zajączek - już nigdy sam nie oddalę się od domu, już nigdy! - Bartek mówił to z wielkim przekonaniem i skruchą.
- Synku, jak mogłeś! - powiedział mama ze smutkiem i wyrzutem - bardzo martwiłam się o ciebie! I tatuś też!
- Mamusiu, ja tak chciałem wiosnę zobaczyć - wyszeptał zajączek - tak bardzo chciałem!
- No i co? Spotkałeś wiosnę? - spytała mama.
- Nie, nie spotkałem, widziałem tylko inne rzeczy!
I tu zajączek opowiedział mamusi o grzejącym mocno słoneczku, zielonej łączce, kwitnących kwiatach, zielonych drzewach w lesie, brzózce, ptaszkach w gniazdku i o ciepłym deszczyku.
Ale wiosny nie było! Nie było jej, mamusiu! Ani kawałka wiosny! - wykrzyknął na koniec Bartek.
- Głuptasku mój, to co widziałeś to była wiosna właśnie! I słoneczko i ciepły deszczyk i kwiatki i zielone listki i ptaszki w gniazdku! Oj ty moje małe "nicdobrego" - zakończyła mamusia i czule popatrzyła na swojego głuptaska, tak jak czasem patrzą wszystkie mamusie na świecie na swoje ukochane dzieci.
     I tak zakończyła się ta historia.

     A potem zaraz były Święta Wielkiej Nocy i wszyscy je spędzili razem: Bartek, jego rodzice i dziadkowie.
Wszyscy się śmieli i żartowali z tego, jak to ich Bartuś poszukiwał wiosny. I było bardzo wesoło!

     Z okazji Świąt Wielkiej Nocy, wszystkim Czytelnikom mojego bloga składam życzenia: spokojnych i radosnych Świąt, smacznego wielkanocnego jajeczka i umiarkowanie mokrego Dyngusa.




A tu kartka od Julki, którą dziś otrzymałam...
Będzie doskonałą ilustracją do tej bajeczki:)
Dziękuję Juleczko!
Pozdrawiam małego Szymonka i Jego Rodziców.





Ho , ho, ho! Czego tu nie ma? I malinki (mniam mniam) i motylki i biedronki i rybki i słoneczko!
Życzę wszystkim miłej , ciepłej i słonecznej wiosny!

niedziela, 13 kwietnia 2014

Bajka Grusi dla Julki - O Kolorowej Krainie i dwóch dzielnych malarzach

Idą dwaj malarze drogą
pomalować wszystko mogą
na zielono na niebiesko
księżycowo albo z łezką

Jak kto chce!
Jak kto chce!

Malarski fach, malarski fach
domalowuje czego brak!
I jeszcze raz,
i jeszcze tak!
Oddajcie do remontu cały świat!

Była sobie kiedyś taka mniej więcej piosenka...

Nie wiem, czy wiecie, kochane Maluszki, dlaczego powstała i o kim?
Nie?
To posłuchajcie.

      Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, za siedmioma morzami, była sobie bardzo szczęśliwa kraina. Nazywała się ona Kolorową Krainą.
Piękne to było królestwo, jak z kolorowego obrazka.
     Rzadko tam padał deszcz, a jeśli już to tylko wtedy, gdy potrzebowały tego kwiatki i drzewa.
Zaraz po deszczu na niebie rozpościerała się wielobarwna tęcza i znów świeciło słońce.
A słońce to ciepło i radość, to światło i śmiech!
Bo słoneczko lubią wszyscy!
     Drzewa tam miały soczyście zielone listki, rosły na nich czerwone jabłuszka, fioletowe śliweczki, żółciutkie, pyszne gruszki, ciemnoczerwone wiśnie.
Wiosną natomiast, aż biało było od kwitnącego kwiecia na drzewach, a łąki  kipiały przepysznymi barwami kwiecia! 
     Wzgórza były zielone, rzeczka - jak błękitna wstęga, niebo - lazurowe po którym płynęły białe obłoczki podobne do baranków.
     Domy miały czerwone dachy pokryte dachówką. Pomalowano je na różne kolory: żółty, różowy, liliowy, zielony, kremowy i niebieski.
     W środku miasta mieścił się ryneczek, a przy nim stał ratusz. Był to najładniejszy budynek w mieście. Miał kolor lodów malinowych i strzelistą wieżę z zegarem.
     W ratuszu urzędował pan burmistrz. Człowiek dobry i mądry i uczciwy.
Sprawował on władzę w mieście i decydował o wielu ważnych rzeczach. A że miał charakter jak kryształ, wszyscy go kochali, szanowali i chętnie przychodzili do niego po radę.
     Pan burmistrz miał żonę Katarzynę i dwie miłe córeczki - Anię i Hanię.
Dziewczątka były już panienkami na wydaniu, ale specjalnie im się do zamęścia nie spieszyło, bo nie ma jak u mamy i taty. Rodzice kochali swoje bliźniaczki bardzo i radzi byli im nieba przychylić!
I tak toczyło się życie w tej szczęśliwej Kolorowej Krainie, gdzie wszyscy się sobie kłaniali, byli życzliwi dla siebie, pomagali sobie wzajemnie i uśmiechali się jeden do drugiego.
     Pewnego dnia w miasteczku pojawiła się zła czarownica Złoślicha.
Zjawiła się nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak!
     Gdy stanęła tylko na kolorowym, wesołym ryneczku, słońce ze strachu aż schowało się za chmurkę! Rosnące na klombach kolorowe kwiaty aż pobladły z lęku, a ptaszki zamilkły naraz i skryły się w listkach drzew.
     Czarownica była brzydka i zła. Towarzyszyli jej synowie - Zławoj i Szpetol. Byli oni równie źli i złośliwi jak ich matka.
Złoślicha zatrzymała się przed ratuszem, a potem śmiało przekroczyła próg drzwi.
Stanęła przed obliczem dobrego pana burmistrza.
- Witam panią - odezwał się burmistrz uprzejmie, choć nogi mu lekko zadrżały, widząc tę szpetną personę. Ale zę zawsze starał się zachowywać kulturalnie, wysilił się na grzeczny ton. Czym mogę pani służyć? - spytał czarownicę.
- Panią? Hahahahahaha - zaśmiała się wiedźma złośliwie - ślepy jesteś? Nie widzisz, kim jestem?
- Widzę panią, ale nie wiem z kim mam przyjemność - dalej grzecznie powiedział burmistrz z lekkim wahaniem w głosie.
- Przyjemność? Nie jestem tu dla twojej przyjemności, człowieku! Jestem czarownica Złoślicha, a to moi synkowie: Zławoj i Szpetol! Piękni i zacni kawalerowie! Przybyłam tu z nimi, bo słyszałam, że masz dwie córki, bardzo urodziwe, pracowite i co najważniejsze, bogate! Takich właśnie trzeba mi synowych! Moi synowie swoje lata mają, potrzebują żon!
- Dziwne są słowa twoje - zdziwił się pan burmistrz - mam, rzeczywiście dwie córki, ale....Przecież ja was w ogóle nie znam! Nie wiem też, czy moje dziewczynki będą zainteresowane wyjściem za mąż za twoich synów.
- Mamo, co on gada? Mamo, co to znaczy? Przecież nam obiecałaś te bogate dziewuchy! - zaskrzeczał Zławoj jak żaba.
- Właśnie! - odezwał się Szpetol głosem zgrzytającym i niemiłym - obiecałaś i co z tego? Słyszysz co on gada? - synowie zachowywali się bez żadnej grzeczności i kultury, wcale nie krępowała ich obecność pana burmistrza.
- Cicho! - zgromiła ich wiedźma - Ja nie przyjechałam tu na czcze rozmowy, ja tu przybyłam w konkretnym celu, dawaj dziewuchy albo... - zagroziła skrzekliwie.
- Nie strasz mnie, czarownico! - odezwał się stanowczo burmistrz - moje córki to nie przedmioty i dawać ci ich ani myślę! Wracaj skąd przybyłaś i dobrze zamknij za sobą drzwi! 
- Takiś ty! No to mnie zapamiętasz! Jeszcze zobaczymy, czyje będzie na wierzchu! - już całkiem wściekłym głosem wrzasnęła Złoślicha - chodźcie synkowie, nic tu po nas!
Jak szybko się pojawiła , tak zniknęła. Jej synowie też.
Ale zanim wyszła, wymamrotała coś pod nosem i zarechotała obrzydliwie.
A potem już jej nie było!
     A kraina zmieniła się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w ciągu jednej chwili nie do poznania!
Niebo wyblakło i przybrało szarą barwę. Słońce schowało się za czarną, złowrogą chmurą. Drzewa smutno opuściły gałązki na których nie było już zielonych listków tylko szare...Wszystko straciło kolory!
     A ludzie? Stali się w jednej chwili zupełnie innymi istotami! Miasto przypominało czarno-białą fotografię, a mieszkańcy byli smutni, zgryźliwi i źli. Już nie uśmiechali się do siebie i zaczęli się kłócić! Każdy zamknął się w swoim szarym domu i nie miał ochoty na żadne kontakty z lubianymi, jeszcze niedawno, sąsiadami!
     I tak kraina szczęśliwa zmieniła się w smutną i nieszczęśliwą! 
A z jej słynnej urody i wielobarwności nie pozostało nic! 
     I tak od tej pory, toczyło się życie w Kolorowej Krainie, która kolorowa była już tylko z nazwy...
W miasteczku zapanował smutek, deszcze padały tam coraz częściej, a słonko już tylko czasem wyglądało nieśmiało zza chmurki i rzucało blady promyk w stronę rynku...
      Aż pewnego dnia....
A dzień był wtedy wyjątkowo smutny i deszczowy...
W mieście pojawiło się dwóch przybyszów.
     Jeden z nich miał na imię Franio, drugi Antoś. Byli to młodzi, weseli ludzie. Ubrani byli w malarskie kombinezony, a w rękach dzierżyli walizki. W walizkach mieli farby, pędzle i wszystko co jest potrzebne do malowania, bo byli to malarze i to wyjątkowo zdolni artyści.
     Malarze rozglądali się ciekawie po smutnym mieście, aż trafili na ryneczek...
Tam, przed budynkiem ratusza , niegdyś pięknego i kolorowego, teraz koloru szarego, stał smutny pan burmistrz. Obok niego stały dwie prześliczne, lecz bardzo smutne panienki...Łezki miały w pięknych szarych oczach i prawdziwy głęboki smutek bił z ich mizernych twarzyczek.
- Mamy na imię Franciszek i Antoni i szukamy pracy. Jesteśmy malarzami - przedstawili się chłopcy grzecznie. Co tu się dzieje? - nie mogli powstrzymać się od pytania.
- Jestem burmistrzem tego miasta, a to moje córeczki - Ania i Hania. Kiedyś była to bardzo szczęśliwa kraina, a teraz - i tu burmistrz opowiedział wesołym chłopakom smutną historię miasteczka. Gdy wspomniał o złej czarownicy i jej synach, łzy zaszkliły mu się w zmęczonych oczach. I tak zaklęcie trwa do dziś - zakończył ze smutkiem.
- Nie ma się co martwić! - zuchowato krzyknął Antoś.
- Jak to? - spytał smutny pan burmistrz.
- My to załatwimy w mig! - zaśmiał się Franek.
- W końcu to nasz fach! - zakrzyknęli pewnie malarze.
     I tak wzięli się do roboty.
Wyciągnęli z walizek farby, pędzle i pracowali zawzięcie!
W dwa dni wszystko wyglądało jak dawniej!
Niebo było błękitne, trawa - zielona, kwiaty - kolorowe, domy - żóte, niebieskie, liliowe, czerwone dachówki zdobiły spadziste dachy. Rzeczka znów nabrała swojej dawnej barwy, a słoneczko  zaświeciło wesoło. Deszcz przestał padać, a nad miastem ludzie zobaczyli siedmiobarwną tęczę!
     Zadzierali głowy w zachwycie i śmieli się w głos. Znów zapanowało szczęście, zgoda  i dobro!
Pan burmistrz nie posiadał się ze szczęścia.
     Jego córeczki znów miały kolorowe sukienki, rumieńce zdrowia na buziach, czerwone usteczka i oczy koloru chabrów polnych! Uroda ich aż oczy rwała!
     Nie uszła ona uwagi Frania i Antosia, wodzili za dziewczętami zakochanymi oczami!
Frankowi "wpadła w oko" Ania, Antkowi - Hania. 
     Dziewczynom także spodobali się weseli i pracowici chłopcy! 
Burmistrz widział co się "święci" i uśmiechał się tylko pod sumiastym wąsiskiem koloru rudego!
     I chyba domyślacie się jak zakończyła się bajka?
Malarze zostali w Kolorowej Krainie. 
Burmistrz wraz z żoną oddali im ręce swoich córek. Franek poślubił Anię, Antek - Hanię i żyli długo i bardzo szczęśliwie w tej wyjątkowej krainie.
     A gdy tylko zblakła jakaś chmurka lub bodaj najmniejszy kwiatek, natychmiast zjawiał się Franio albo Antoś z farbami i pędzlami i szybko poprawiali to, co było do poprawienia!

I tak się kończy ta bajeczka, a może wcale nie bajeczka, kto to wie?




środa, 9 kwietnia 2014

Lusia cz. II

     Studniówka była dla niej totalną klapą. Nie dość, że nie tańczyła ani razu ze Zbyszkiem, to jeszcze doczepił się do niej ten krasnal klasowy Sławcio...Snuł się za nią jak cień. Deptał jej po piętach. Dosłownie i w przenośni.
     Już dawno zwróciła uwagę, że gapi się na nią...Siedział w pierwszej ławce i praktycznie przez cały czas, kiedy to było możliwe, przodem do niej, a tyłem do tablicy. Głupek!
     Zresztą...może na nią, może nie na nią...I tak było jej wszystko jedno. Sławek był pół głowy niższy od niej, miał okulary i w ogóle nic ciekawego! Nawet nie pomagało to, że doskonale znał matematykę. Pajac i tyle!
     No, ale nie wypadało nie zatańczyć jak ją prosił...A prosił ją stanowczo zbyt często!
I jeszcze potem te pamiątkowe zdjęcia, na których dziwnym trafem, zawsze gdzieś w tle się znalazł! Jego twarz jak jakaś rozmazana zjawa a to z prawej, a to z lewej jej strony, straszyła z fotek! Pfe!
      Mijały dni...Niedługo matura. Lusia język polski miała opanowany znakomicie. W zasadzie nawet nie musiała się uczyć, lubiła literaturę w każdym wydaniu, wiersze, prozę, Pozytywizm, Romantyzm, międzywojenną...Nawet tę odrodzeniową...I wszystko jakoś tak samo wchodziło jej w głowę...
       Choć nigdy nie uczyła się wierszy ani cytatów, potrafiła nimi sypać jak z rękawa, czy to Kochanowski, czy Pasek, czy Mickiewicz czy Wyspiański...
Za to matematyka...Tragedia!
Mało, że tragedia, pełna porażka, horror, kamieniołomy, syzyfowa praca....
      Nie zdam, nie ma najmniejszych szans! - myślała Luśka z przerażeniem...Z tego wszystkiego nie mogła jeść i zrobiła się jeszcze bardziej podobna do patyczaka, jednego z tych hodowanych w biologicznej pracowni, w akwarium...Patyczak albo pająk!
     Matematyka ma to do siebie, że nie można się jej specjalnie nauczyć! Wyryć regułki, formułki, wzory, owszem, ale logiki i konstrukcji, to już nie za bardzo...Można ostatecznie ćwiczyć, przerabiać setki zadań, ale...
      Jednym słowem Luśka miała wstręt do matemartyki i ani myślała ślęczeć nad nią , tym bardziej, że była święcie przekonana o bezcelowości tego zajęcia, nawet gdyby...
     Jak ktoś głąb, to głąb - wymyślała sobie w duchu rozgrzeszając się z wszelkich prób wysiłku i załamywała się coraz bardziej....
      Do głowy przychodziły jej różne, czasem głupie pomysły...
Może by tak zachorować na maturę z matmy - myślała w panice...Tylko...co to da? Może i da - odpowiadała sobie od razu - podobno ci, co piszą w dodatkowym terminie mają łatwiejsze...
Gdzieś cztery tygodnie przed maturą zachorowała naprawdę. Zapalenie oskrzeli...
Fatalnie. 
      Jakoś po kilku dniach jej choroby zadzwonił telefon...
- Do ciebie - powiedziała lakonicznie mama.
- Kto? - spytała Lusia z przestrachem. Nieczęsto zaszczycano ją telefonami. Nie była bardzo towarzyska.
- Chyba jakiś kolega z klasy, przedstawił się Sławek jakiśtam - mama nie była ciekawska, dyskretnie wyszła z pokoju...
- Słucham - zaczęła niepewnie Lusia.
- Cześć. Mówi Sławek. Wiesz, dzwonię do ciebie bo...ciebie nie ma...
- Jak to nie ma, jak jestem? - burknęła niezbyt przyjemnie Lusia. 
- W szkole cię nie ma...Powtórki są organizowane z matematyki, a ty... - Sławek był trochę zbity z tropu.
- Chora jestem, nie wychodzę - wykrztusiła dziewczyna nosowym głosem.
- No tak...Ale dobrze by było...To znaczy...Wiem, że..nie lubisz się z matematyką za bardzo, a matura zaraz - wykrztusił Sławek.
- Nie lubię i zdać nie mam zamiaru - Lusia jakby chlipnęła przez słuchawkę.
- Nie mów tak. Musisz zdać. Musisz! - chłopak ton miał zdecydowany jak nigdy.
- Nic nie muszę! Daj mi spokój, chora jestem - rozpłakała się Lusia.
- Dobra. Jestem u ciebie za dwadzieścia minut. Pouczymy się razem - raczej stwierdził niż zaproponował kolega.
- Taaaaa????
- Tak. Podaj adres!
- Teatralna 7 m. 43 - Lusia sama nie wiedziała, jak to się stało, że zgodziła się na taki układ. Chyba było jej już wszystko jedno...A może trzeba jej było właśnie tego kategorycznego postawienia jej przed faktem?
     Sławek był po 20 minutach obładowany dwoma zeszytami, książką i zbiorem zadań...
Luśka nie czuła się zbyt dobrze, kasłała, ale nie miała gorączki. 
I tak rozpoczęła się nauka. Wspólna, na początku mało efektywna, później było coraz jaśniej w głowie lusinej...
      Sławek okazał się wspaniałym wykładowcą i nauczycielem. Miał do niej tyle cierpliwości. No i potrafił ją zachęcić do wysiłku. Gdy tylko coś jej się udało, wychwalał ją pod niebiosa!
I Luśka powoli "wychodziła na prostą", ze zdrowiem także.
Okazało się, że wcale nie jest takim znów "głąbem" tylko po prostu typowym matematycznym leniem. 
      Trzeba też przyznać, że niespodziewanie zmienił się jej stosunek do kolegi...Zauważyła, że wcale nie jest taki nieciekawy i...ma bardzo ładne oczy, które czasem odsłaniał przecierając szkła okularów...
     Nigdy przedtem nie widziała tych jego granatowych oczu tak z bliska...
Miał też piękne ciemne brwi, które...dodawały mu męskości - to stwierdziła z zaskoczeniem pewnego dnia. Słyszane rzeczy! Taki krasnal!
     Potem to już była matura.
No, bez cudów i rewelacji, ale Lusia miała przynajmniej komfort czystego sumienia. Starała się.
Na wyniki czekali z drżeniem serca.
Oczywiście Sławkowi poszło znakomicie. Geniusz matematyczny!
     Ale widać było, że bardzo martwił się o swoją "uczennicę". Zdawał sobie sprawę, że choć włożył tyle wysiłku, poświęcił jej tyle swojego czasu, pewnych rzeczy nie dało się odrobić...Stąd był niespokojny, czekał przygryzając dolną wargę na wyniki...
W końcu wywiesili!
       Sławek - piątka, Lusia - trójka! 
Ufffff!!!!!
Powietrze z nich zeszło...
     Lusia miała w oczach łzy szczęścia...Już po wszystkim...
Nawet nie wiedziała kiedy, znalazła się w ramionach Sławka...
Nawet nie wiedziała kiedy, jej usta znalazły się na jego policzku...
- Dziękuję ci, to dzięki tobie - wyszeptała z wdzięcznością.
- Eeeee tam - Sławek był wzruszony i jakiś taki...speszony...
- Zapraszam cię pod kaktusy na...lody, ciacha, co chcesz! - Lusia kipiała w euforii..
- Ale nie musisz...Nie musisz mi się odwdzięczać...Przecież wiesz...Ja bym wszystko dla ciebie...- wykrztusił Sławek.
- Nie muszę, ale chcę! - Lusia nieśmiało wzięła go za rękę...
      I co nabardziej zaskakujące dla niej samej, poczuła jak mocniej bije jej serce...
Poczuła też jakąś taką serdeczność do tego krasnala, jakąś tkliwość, wzruszenie i... sama nie wiedziała kiedy, pocałowała go mocno w usta, a on odwazjemnił jej pocałunek.
A zrobił to tak czule, jakby na ten moment czekał całe życie...







poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Bajka o księżniczce Grusi - dla małych dzieci - tych grzecznych i tych niegrzecznych :)

      Dawno, dawno temu....a może nawet nie tak dawno...było sobie królestwo Gruszkolandia.
Królestwo, jak każde porządne królestwo, miało swojego władcę - Króla Gruszkola VII z dynastii Gruszków i królową Gruszencję - jego ukochaną żonę.
     Pewnego dnia urodziła im się śliczna córeczka, którą nazwali Grusią.
Rodzince żyło się szczęśliwie bo wszyscy się kochali i szanowali.
     Mała Grusia  była powodem prawdziwej dumy swoich rodziców, ale wcale nie dlatego, że była piękna, ale dlatego, że miała "złote serduszko".
Czy wiecie co to oznacza mieć "złote serduszko"?
Znaczy to, że się jest bardzo dobrym i mądrym człowiekiem. I taka właśnie była księżniczka.
       Czy zauważyłyście dzieci, że wcale nie jest łatwo być dobrym? 
Dobry człowiek postępuje często szlachetnie i tak, aby nikomu nie zrobić przykrości. Zawsze służy pomocą innym. Pociesza kolegę, który akurat się przewrócił, uderzył w kolanko  i płacze z bólu. Dzieli się zabawkami. Nie dokucza innym dzieciom. Słucha mamy i taty jak mówią np. by założył ciepły szalik i czapeczkę w mroźny dzień albo jak zakazują podchodzić blisko do kuchni, na której gotuje się obiad.
Bo rodzice zawsze chcą dla nas jak najlepiej.
     Ale wróćmy do naszej księżniczki.  Grusia nie tylko słuchała rodziców, ale i pomagała innym.
Karmiła ptaszki w mroźną zimę w karmiku, który stał w parku zamkowym. Ten karmik zrobił na jej prośbę pan stolarz, który miał niedaleko swój warsztat.
Wiecie , kto to jest stolarz?
To taki pan, który robi przedmioty z drewna: stoły, stołki, krzesełka.
      Pewnego dnia Grusia zapukała do drzwi  tego stolarza i poprosiła:
- Drogi panie stolarzu, bardzo proszę, zrób piękny, duży karmik dla ptaszków, abym mogła dokarmiać je zimą. Mam tu złoty pieniążek, zapłacę ci za tę pracę!
- Kochana księżniczko! - uśmiechnął się starszy pan pod sumiastym wąsem - wykonam dla ciebie tę pracę bez zapłaty! Ja też kocham ptaszki i cieszę się, że o nich pomyślałaś! 
     I zrobił wspaniały, wielki karmik z drewna, do którego w zimie zlatywały się: gile, sikorki, wróbelki oraz inne ptaki.
      Grusia kochała nie tylko ptaki i zwierzątka, ale też wszystkich ludzi.
Wspomagała biednych ze swej sakiewki, czasem też pomagała im w pracy.
      Ale najbardziej kochała dzieci, takie jak wy!
Niestety, na zamku dzieci nie było i Grusia nie miała się z kim bawić.
Dlatego czasem była smutna i zamyślona.
     Aż pewnego dnia, gdy smutno i tęsknie spoglądała w zamkowe okno, naraz nie wiadomo skąd zjawiła się przed nią piękna i elegancka dama. Miała na sobie cudną błękitną sukienkę, a na głowie piękny diadem z brylantów. Blask bił od niej, aż Grusia nieśmiało przycupnęła z wrażenia.
- Kim jesteś, piękna pani? - spytała księżniczka.
- Jestem wróżka Niezapominajka.
      Czy wiecie co to jest niezapominajka? Niezapominajka to taki śliczny drobniutki kwiatek. Jest koloru błękitnego i rośnie nad rzeczką albo jeziorkim, bo lubi mieć łodyżkę i kożonek w wilgotnym miejscu. Nawet jest taki wierszyk:

Niezapominajki
to są kwiatki z bajki!
Rosną nad potoczkiem,
patrzą rybim oczkiem.

Gdy się płynie łódką,
Śmieją się cichutko
I szepcą mi skromnie:
„Nie zapomnij o mnie”.


Ale wróćmy do naszej wróżki....
- Przyszłam do ciebie, bo widzę, że jesteś smutna - powiedziała piękna pani łagodnym tonem, dwięcznym jak głos skowronka.
- Tak, to prawda - przyznała Grusia - jestem smutna, bo bardzo tęsknie za dziećmi. Chciałabym je otoczyć opieką, bawić się z nimi, pomagać im, pocieszać je gdy są smutne, opowiadać bajki, wycierać noski gdy mają katarki! Ale niestety, tu dzieci nie ma - dodała markotnym tonem, a usteczka złożyła w "podkówkę" jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem.
- Ach tak...No, pomyślimy, pomyślimy - zastanowiła się wróżka.
I zaczęła się zastanawiać.
Myślała, myślała, aż wymyśliła.
- Mam dla ciebie księżniczko, taką propozycję. Pójdziesz do dzieci, spełni się twoje marzenie. Ale pod jednym warunkiem. Zostaniesz zamieniona w wełnianą zabawkę Grusię. Tylko w takiej postaci będziesz mogła spotkać się z dziećmi. Wtedy będziesz blisko nich, będziesz pomagać im, zabawiać, pocieszać, ocierać łezki. Zgadzasz się? - spytała na koniec Niezapominajka.
     Księżniczka była posłuszną córeczką, więc wiedziała, że najpierw musi spytać rodziców , co na ten temat sądzą.
Tak też zrobiła. Stanęła przed obliczem ukochanej mamy i kochanego tatusia i opowiedziała wszystko, co usłyszała od wróżki.
- Córeczko nasza ukochana - odezwał się król ojciec - od dawna widzieliśmy, że jesteś smutna, ale nie potrafiliśmy ci pomóc, choć domyślaliśmy się powodu. Teraz stanęłaś przed ważną dla ciebie decyzją. Musisz podjąć ją sama, jesteś już duża. My nie mamy nic przeciwko, niezależnie jaka będzie twoja wola.
- Grusiu, wiesz, jak bardzo cię kochamy i pragniemy dla ciebie szczęścia. Rób co ci dyktuje twoje serduszko - dodała mama Gruszencja.
- Dziękuję, dziękuję wam, kochani rodzice!
I Grusia pobiegła do wróżki, aby prosić ją o pomoc.
Niezapominajka uśmiechnęła się tajemniczo.
- Byłam pewna, że tak wybierzesz. I byłam pewna, że twoi rodzice się zgodzą...A więc niech się stanie!
Tu wróżka pomachała tajemniczą różdżką wypowiadając słowa zaklęcia:
- Abra kadabra kuszko, niech księżniczka stanie się Gruszką!
I już przed Niezapominajką stała piękna zabawka z zielonej włóczki!
     Tak oto księżniczka poszła w świat, tam znalazła dzieci, z którymi już została na zawsze.
Bawiła się z nimi, opowiadała bajki, śpiewała kołysanki do snu, karmiła, pocieszała gdy były smutne, wycierała im zakatarzone noski i była najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
A dzieci odpłaciły jej miłością, zaufaniem i bardzo rzadko od tej pory bywały smutne.








czwartek, 3 kwietnia 2014

Bajeczka Grusi dla małych pełzaczków i troszkę większych dzieciaczków...Dozwolone do lat 3.

Moje kochane Dzieci!
     Dziś opowiem Wam bajeczkę o małym osiołku Hultajku.
Czy wiecie jak wygląda osiołek? 
Osiołek to takie zwierzątko. Ma mięciutką sierść koloru szarego, sympatyczną mordkę, długie uszka i ogonek. Ma też cztery nóżki: z przodu dwie i z tyłu dwie. 
     Osiołki robią tak: IIIIIIIII OOOOOO IIIIIII OOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO!
I wyglądają mniej więcej tak:


Ale nasz osiołek był małym zwierzątkiem o sierści błękitnej jak niebo.
Widzieliście niebo latem, gdy świeci słoneczko?
Jest koloru błękitnego.
Co jeszcze jest w błękitnym kolorze?

     Otóż ten maleńki osiołek Hultajek mieszkał sobie z rodzicami - tatusiem osłem i mamą óśliczką na łące.
Łąka była koloru zielonego a na niej rosło wiele kolorowych kwiatków: żółte kaczeńce, białe rumianki, liliowe dzwoneczki, a nad samą rzeczką niebieskie niezapominajki.
Osiołek Hultajek był wesołym , ale niezbyt grzecznym synkiem.
Grymasił przy jedzeniu, marudził, gdy miał iść do przedszkola, nie chciał zakładać czapeczki i szalika w zimie i zawsze miał "muchy w nosie".
     Wiecie co oznacza, że ktoś ma "muchy w nosie"? To znaczy, że jest bez przerwy niezadowolony.
- Hultajku , nieładnie tak grymasić! - napominała go mama.
- Synku, brzydko się tak zachowywać! - zwracał mu uwagę tata.
Ale gdzie tam! Osiołek ani myślał ich słuchać.
     Oprócz tego, że Hultajek bił kolegów, niegrzecznie się zachowywał, najbardziej niemiły był dla swojego kolegi -  konika Dobrusia, który go lubił i było mu smutno, gdy Hultajek mu dokuczał.
     Pewnego razu osiołek wybrał się sam do lasu wbrew temu co powiedziała mama: Hultajku, nigdy nie opuszczaj sam naszej łączki!
     Hultajek chciał zrobić mamie tego dnia na złość bo miał bardzo zły humor i nie smakowała mu trawka.
Poszedł więc do lasu i zabłądził.
Chodził, chodził biedny osiołek po lesie i nie mógł znaleźć drogi powrotnej!
Wszystkie drzewa takie same, wszystkie zielone i mają igiełki!
Jak tu trafić do domu? - myślał przerażony.
     A tu już mrok zapada, słoneczko zachodzi na czerwono.
Biedny mały Hultajek, łezki mu stanęły w oczkach. Usiadł na mchu i płakał żałośnie.
     Aż tu naraz usłyszał trzask gałązek. Ktoś się zbliżał.
Osiołek przestraszył się nie na żarty!
Patrzy, a tu niespodzianka! Z zarośli wyszedł jego kolega Dobruś.
- Ojej, ojej! - wykrzyknął Hultajek.
- Znalazłem cię! - cieszył się Dobruś.
I Hultajek zrozumiał, że to Dobruś go szukał i uratował!
     I wtedy zawstydził się bardzo, że był dla konika niemiły i mu dokuczał.
- Przepraszam cię, Dobrusiu - powiedział zaczerwieniony ze wstydu - i dziękuję , że mnie uratowałeś.
A potem razem zgodnie wrócili do domu na łączkę, gdzie czekali już zaniepokojeni rodzice osiołka.
Mama ośliczka i tata osiołek bardzo się cieszyli, a na cześć Dobrusia w podzięce za uratowanie synka urządzili przyjęcie i zaprosili wszystkich sąsiadów i przyjaciół z łączki: ptaszki, zajączka i krecika.
     Wszyscy się bardzo radowali, że przygoda Hultajka tak szczęśliwie się zakończyła.
A osiołek od tej pory był już bardzo grzeczny: nie dokuczał koledze, nie grymasił i słuchał rodziców.