czwartek, 19 lutego 2015

Szczęście w jesieni...

       Agnieszka była piękną dziewczyną. Przypominała trochę sienkiewiczowską Helenę Kuncewiczównę, a trochę tołstojowską Annę Kareninę. Z Heleny miała czarne włosy uplecione w gruby warkocz, a z Anny - przepyszną figurę.
Powodzenie u chłopaków miała że uch!
       Chłopcy latali za nią, chcieli na wyścigi się umawiać. Kto pierwszy ten lepszy!
A ona ochoczo korzystała z tego, co dała jej natura. Przebierała w zakochanych jak w przysłowiowych ulęgałkach! 
No i lubiła się całować! A potem to i nie tylko to!
       To znaczy, nie żeby zaraz...Przynajmniej nie z każdym! I nie od razu.
Gdy miała 18 lat poznała Trybiczka. Takie miał dziwne nazwisko.
         Fajny był, męski, podobał się jej...Spotkali się raz, drugi, poszli na dyskotekę, bo zabawić się Agnieszka lubiła, oj lubiła. I alkohol też. A i papieroskiem nie wzgardziła. Ot, takie grzeszki młodości...
Po dwóch miesiącach znajomości z Trybiczkiem (Trybiczek w zasadzie Leon miał na imię) , jakoś tak wyszło, że jej się spóźniało. Spóżniało i spóźniało, a potem to już był czwarty miesiąc.
        Leon był zachwycony, więc w piątym szła do ślubu.
Specjalnie nie było nawet po niej widać, a suknię białą miała jak śnieg w górach i mirt w welonie. Weselisko na 140 osób. Wszyscy się radowali i tylko niektóre ciotki coś tam komentowały. Że niby Leon się spił jak świnia na własnym weselu...Ale co tam!
Wiadomo, stare baby zawsze plotkują!
        Trybiczek nosił swoją żonusię na rękach, póki mógł, znaczy póki nie nabrała bardziej pełnych kształtów.
Był idealnym mężem. Nawet buty Agnisi sznurował. Chodził po zakupy, kupił łóżeczko, wózek...
       Że nie miał stałej pracy to szczegół. Rodzina pomagała. A i z wesela sporo zostało.
Tylko, że...nie starczyło to na długo, bo Trybiczek lubił wydawać pieniądze, a zarabiać...wręcz odwrotnie.
       Fakt faktem, gdzieś w maju, dziecko przyszło na świat. 
Dziewczynka.
Dali jej Joasia na imię. 
          Agnieszka zajęła się dzieckiem, a Leon...kolegami. Podział obowiązków był "sprawiedliwy".
On - dorywcza praca, koledzy, piwko, bary, koczowanie w parku, ona - dom, dziecko, pieluchy, pranie, prasowanie, gotowanie.
          Na szczęście pomagała jej matka, co utwierdziło beztroskiego Leona w przekonaniu, że jego rola w tej rodzinie się skończyła. 
Zresztą...rzadko bywał w domu, bo...płacz małej przeszkadzał mu w wypoczynku po "pracy".
         Zmienił się też nie do poznania. Nie tylko nie nosił swojej Agusi na rękach, ale nawet własną małą córeczkę brał tylko sporadycznie. Był zmęczony. Hałas, krzyk, zapach kupek, mleka...Nie pasowało mu to!
          I ten bałagan! Stale suszące się pieluchy, rozłożone prasowanie, sterty zabawek i kaftaników...
- Nie takiego życia, syneczku chciałam dla ciebie! - płakała jego matka. Wypoczynek ci się należy, chwili spokoju nie masz - żałowała go czule i szczerze.
       Trybiczek bardzo chciał mieć dziecko, ale miał 23 lata i "biedaczek" nie wiedział, że dziecko to płacz, choroby i zmartwienia. Myślał, że będzie wieczna sielanka, że dziecko będzie cały czas spało i obudzi się dopiero na własną osiemnastkę!
        A tu jak nie szczepienia , to bilanse w przychodni, jak nie ortopeda, to okulista...Raz nawet pogotowie przyjechało, mała trafiła do szpitala z podejrzeniem zapalenia płuc...Agnieszka szalała, on się irytował. Na nią.
- Co z  ciebie za matka? Jak ty dbasz o dziecko? Ja ciężko pracuję, ty masz tylko pilnować dziecka i domu! - krzyczał.
- A ty? Od czego ty jesteś? Tatuś się znalazł od siedmiu boleści! - odpaliła mu ona.
- W ogóle się nie nadajesz na żonę ani na matkę. Jesteś do niczego! Nawet kochanka z ciebie poniżej krytyki! - wydzierał się na cały dom Trybiczek.
- A z tobą życie to piekło! Mam cię dosyć!
- Dosyć? Ty kobieto, nie wiesz, z kim masz do czynienia! Nigdy nie potrafiłaś mnie docenić! Ani mnie, ani mojej harówki! Jak ci nie pasuje, poszukaj drugiego takiego jelenia, uważaj jak znajdziesz!
       Awantury były coraz częściej. Dziecko rosło...
Po dwóch latach mordęgi rozstali się. Jak należy, w sądzie. 
       On wrócił do mamusi, która przyjęła swojego Leosia z otwartymi ramionami, ona została w mieszkaniu po babci. 
         Mała Joasia rosła jak na drożdżach, z tatusiem widząc się sporadycznie. 
Sąd zasądził widzenia, ale Trybiczek był obrażony na Agniechę, do tego stopnia, że o alimentach też często zapominał. Ale za to przychodził na Wigilię z prezentem - duża lala co zamykała oczka i mówiła "mama" albo wielki miś, potem mebelki, książeczki. Raz na rok był prezent. Wybrany przez Elżbietę, jego obecną "narzeczoną". Albo też Hannę, Luizę, Katarzynę...Zależy od roku...
        Bo narzeczone się zmieniały. Leon wiązać się nie chciał, miał czas.
Ponadto sparzył się i zawiódł bardzo na Agnieszce! Takie są baby! - mawiał do kolegów.
        Gdy Joasia miała szesnaście lat, zaczęła wagarować. Matka pracowała, nie miała jak upilnować...
W domu się nie przelewało, choć babcia pomagała jak mogła...
        Joasia była skryta, obracała się w jakimś nieciekawym towarzystwie, co głośno komentowały sąsiadki. Matka wiecznie nie miała czasu. Pracowała. Musiała dom utrzymać.
         Aśka czasem przychodziła do domu pod wpływem alkoholu, a czasem oczy miała jakieś takie...dziwne.
Okazało się, że bierze. 
         A potem wyszło, że jest w ciąży.
Miała 20 lat jak urodziła Kasię. Tatusia wskazać nie chciała....Może nawet nie wiedziała, który to...
       Agnieszka pomagała chować dziecko, Joanna zaś...szalała.
Coraz częściej nie wracała na noce. 
       W tym czasie zmarła matka Agnieszki, zostawiła maleńkie mieszkanko na Powiślu. Tam przeprowadziła się Joanna. Oczywiście z córeczką.
         Agnieszka  płakała po stracie własnej matki, ale cóż, życie musiało toczyć się dalej...
Cieszyła się, że Aśka w końcu jakoś się "usamodzielni", stanie się bardziej odpowiedzialna, skończy z "balangowaniem".
     Dziecko nieźle sobie radziło w żłobku, do którego oddała je matka, sama pracując i zarabiając nawet znośnie...Co prawda, nie miała specjalnego wykształcenia, ale rekompensowała jego brak urodą i sprytem...
       Zatrudniona była w eleganckim butiku...
Miała bardzo wyrozumiałą szefową, która  przymykała oko na częste absencje dziewczyny. Ano, ma małe dziecko - tłumaczyła sobie.
      Tym czasem Asia "ćpała". Była już uzależniona i traciła kontrolę nad swoim życiem...
Kiedyś dziecko bardzo płakało. Płakało i płakało. Sąsiedzi zadzwonili po policję. Weszli. Zobaczyli zaniedbaną małą i leżącą nieprzytomną prawie, jej matkę...
       Chcieli zabrać prawa rodzicielskie, dziecko miało trafić do domu dziecka...
Agnieszka powiedziała: NIE. 
        Podjęła się opieki nad wnuczką. Sąd uczynił ją prawnym opiekunem. Sprawa się więc jakoś rozwiązała...
         Joanna trochę się leczyła, ale specjalnie do swojej małej się nie garnęła. Cieszyła się z sytuacji, gdy dziecko ma opiekę, a ona...święty spokój. 
       Od czasu do czasu przychodziła, ale mała Kasia już traktowała Agnieszkę jak swoją mamę. Miała osiem lat....
          Nawet nie tęskniła...Ani ona za matką, ani matka za nią. Babcia chyba wypełniła całkowicie miejsce w maleńkim serduszku Kasi...
        Zebrania, zajęcia, lekarze, lekcje...A Agnieszka miała już grubo po czterdziestce...
Nie było jednak innego wyjścia.
        W końcu poznała Witolda. Uśmiechnął się do niej los!
Witek był ustatkowanym, poważnym wdowcem, miał dwie córki, sam był dziadkiem.
        Chętnie zaopiekował się babcią Agnieszką i jej wnuczką. Był dobrym człowiekiem...
Po roku "chodzenia" wziął ślub z Agą i pełnił obowiązki męża, dziadka i gospodarza w sposób odpowiedzialny i przyzwoity...
             Czasem widziało się tę trójkę jak idą z dwunastoletnią już małą, na zakupy albo do kina...
- Jak to dobrze Wiciu, że cię mam - mówiła ciepło żona do swojego męża - jesteś moim prezentem od losu w jesieni życia.
        A on tylko mruczal z zadowoleniem całując dojrzałą, ale nadal urokliwą kobietę.


poniedziałek, 2 lutego 2015

W kościele...

        Dziś Święto mamy. Katolicy znaczy.
Matki Boskiej Gromnicznej czyli Ofiarowania Pańskiego. Jakby ktoś nie wiedział.
       Ale nie mam zamiaru tu indoktrynować, raczej chcę opisać ciekawe pewne zjawisko, którego byłam świadkiem, właśnie w świątyni...
        Nie żebym tam zaraz się aż tak rozglądała, ale...samo się w oczy rzuciło. To zjawisko.
Jak wiadomo, w tym dniu zapala się gromnice w kościele, a te z kolei są święcone itede.
No to zapaliłam. 
      Na przeciwko, w ławce siedziała starsza pani. Szary berecik (chyba nie z moheru!), wielkie okularki jak u sowy (choć przecie sowa w okularach nie chodzi), kołnierz futrzany no i znak charakterystyczny w tym dniu - gromnica w dłoni. Świeca posiadała osłonkę i misternie utrefioną wstążeczkę koloru błękitnego (kolor Maryjny).
      Widać, że kobicina się starała.
Świeca paliła się jakoś tak...mizernie.
       Babinka z niepokojem zerkała na płomień. W końcu zaczęła go podsycać, by nie zgasł.
Najpierw próbowała zapałką wyżłobić rowek wokół knotka, zawczasu wyskubanego pieczołowicie paznokciami. Nie pomogło, płomień był dalej mizerny.
       Babcia zaczęła więc "dorzucać drew" - zapałek znaczy. 
Płomień buchnął na kilkanaście centymetrów. Kobieta popatrzyła na niego z uznaniem.
Potem już sukcesywnie "dowalała szczapek". Płomień buchał jak z miotacza ogniowego.
        Ale tego było babince mało. Palcem poczęła ugniatać wosk naokoło knotka.
Potem znów płomień buchnął na piętnaście centymetrów w górę. Babcia uśmiechnęła się do siebie.
       Jej radość jednak nie trwała długo. Chyba zabrakło jej zapałek.
Zaczęła więc szukać "paliwa" gdzie indziej. Paznokciem oskrobała osłonkę o kształcie tulipana. Uzyskany wosk podrzuciła płomieniowi "na pożarcie".
Świeca jakoś się paliła...Ale jednak niezbyt satysfakcjonująco. 
        Babcia w końcu ją zgasiła. Chyba straciła cierpliwość.
"Będzie spokój" - pomyślałam z ulgą. Ale moje nadzieje były płonne.
        Okazało się, że babinka wypaprała stearyną ławkę. Już zamaszyście czyściła ją chusteczką higieniczną, aż cała ławka się trzęsła, a pozostałe trzy staruszki podskakiwały. 
         Kobieta cierpliwie nacierała ławkę, świecę postawiła obok. Zgaszoną.
Czuła wsparcie parafianek siedzących obok.
         Uczynne "sąsiadki"  użyczyły jej nawet kilku chusteczek. Chyba jej współczuły z powodu kłopotu.
       Już cała ławka była zaangażowana. Babcie ze zrozumieniem kiwały główkami odzianymi w berety i kapelusiki.
        Potem okazało się, że wióry stearyny upaprały babci kapotę. Stearyna była nawet w futrzanym kołnierzu.
"Moherowy beret" począł trzepać wszystko po kolei. Zaczęła od kołnierza jadąc w dół: klatka piersiowa, brzuch, kolana. 
          Wtedy była już Ewangelia.
Babcia zaczęła zbierać "obierki" stearyny w chusteczkę ofiarowaną przez życzliwą "sąsiadkę" z ławki, siedzącą najbliżej.
         Okazało się, że ławkę można doskrobać paznokciem. Szło dobrze. Słychać było skrobanie.
Potem gromnica spadła staruszce pod ławkę.
       Babcia zaczęła wiercić się nerwowo. Gromnica potoczyła się pod klęcznik.
Jakoś udało się kobiecie ją wydłubać. Westchnęła z ulgą, po czym odkryła, że na świecy jest sporo stearyny do odskrobania, na "tulipanie" też. Wszystko co uzyskała, skrzętnie ukryła w białej chusteczce jednorazowej.
         Potem się uspokoiła. Chyba była usatysfakcjonowana swoim zbiorem.
A później to był już koniec mszy świętej. 
Wszyscy odeszli w pokoju.