środa, 31 lipca 2013

Cudowne miejsce w Guadalupe

Dziś oglądałam na TVP2 program Wojciecha Cejrowskiego o świętym miejscu w Guadalupe.
A oto pokrótce historia tego cudownego miejsca.
Rzecz działa się w roku 1531. Meksykańska ludność wówczas był mocno nawracana ma wiarę chrześcijańską, co nie przynosiło zresztą oczekiwanego efektu, a jedynie doprowadziło do rozlewu krwi...
Był grudzień. Prosty człowiek z ludu , Indianin Juan Diego, szedł drogą, gdy naraz ujrzał młodą kobietę. Twarz jej odznaczała się ciemną karnacją. Ubrana była we wspaniały strój: różową tunikę i błękitny płaszcz, opasana dodatkowo czarną wstęgą, co wskazywało na jej stan błogosławiony.
Odezwała się do mężczyzny w te słowy: "Drogi synku, kocham cię. Jestem Maryja, zawsze Dziewica, Matka Prawdziwego Boga, który daje i zachowuje życie. On jest Stwórcą wszechrzeczy, jest wszechobecny. Jest Panem nieba i ziemi. Chcę mieć świątynię w miejscu, w którym okażę współczucie twemu ludowi i wszystkim ludziom, którzy szczerze proszą mnie o pomoc w swojej pracy i w swoich smutkach. Tutaj zobaczę ich łzy. Ale uspokoję ich i pocieszę. Idź teraz i powiedz biskupowi o wszystkim, co tu widziałeś i słyszałeś".
Cóż zrobił Juan Diego? Oczywiście usłuchał Maryi i udał się do biskupa by przekazać Jej życzenie. Ale biskup nie uwierzył. Sytuacja powtarzała się i nadal biskup nie dawał wiary prostemu człowiekowi, co było w zasadzie ludzkim odruchem. W końcu poprosił, chyba zaciekawiony natarczywością i uporem Juana, by dał jakiś dowód swojej prawdomówności. Matka Boska przy następnym spotkaniu poleciła człowiekowi by nazbierał róż rosnących na wzgórzu (co było zresztą bardzo dziwne już samo w sobie, gdyż róże tam bywają rzadkością) i schował je do tilmy - swojego płaszcza. Tak wyposażony Indianin wyruszył do biskupa. Stojąc przed jego obliczem oraz innych obecnych osób, wysypał z płaszcza róże kastylijskie. Wówczas to oczom zebranych ukazał się wizerunek Matki Boskiej na rozwiniętym płaszczu mężczyzny.
Wola Najświętszej Maryi Panny została spełniona,, a płaszcz św. Juana Diego, wisi do dziś w sanktuarium wybudowanym  w miejscu objawień.Jest on słynnym wizerunkiem Matki Bożej z Guadalupe.
Ciekawostką stał się fakt, że tkanina płaszcza, mimo upływu setek lat, jest w stanie nienaruszonym, nie ma na niej śladów pędzla ani znanych barwników. Kolory nie wypłowiały, nie ma na nim śladów po przypadkowym oblaniu żrącym kwasem. Oczy Matki Bożej posiadają nadzwyczajną głębię. W Jej źrenicy, w wyniku badań laboratoryjnych, dostrzeżono niezwykle precyzyjny obraz dwunastu postaci.







Miejsce to jest celem pielgrzymek.
Meksykanie to naród daleki kulturowo Europejczykom. Także ich wiara, choć niewątpliwie głęboka, jest w swojej formie nieco dla nas...szokująca.
Uczestnicy pielgrzymek przyozdobieni i odziani w kolorowe stroje z emblematami religijnymi, jednocześnie grają na pogańskich bębenkach i palą pogańskie zioła. Na straganach obok wizerunków Matki Boskiej, sprzedawane są laleczki woo doo i naszyjniki szamańskie z kości ludzkich. Wiara w Boga przeplata się z zakorzenionymi tradycjami pogańskimi....Ale cóż, co kraj to obyczaj...
W zasadzie pobożność tych ludzi, w niewielkim stopniu łączy się z Kościołem jako takim, a bardziej z kultem tego jedynego, cudownego obrazu z wizerunkiem ciemnoskórej Madonny z zamyśloną twarzą o ciemnej karnacji, ubraną w czerwoną szatę...
Wierzą szczerze, tak jak potrafią, oddając hołd "swojej" Matce Boskiej.
Madonna z Guadalupe jest dla nich tym, kim dla Polaków jest Madonna Częstochowska.
Wiosną 2007 roku podczas Mszy św. w intencji dzieci zabitych przed narodzeniem, z obrazu Matki Bożej z Guadalupe,  wydobyło się światło, które, na oczach tysięcy wiernych, utworzyło kształt ludzkiego embrionu, podobny do obrazu widzianego podczas badań echograficznych....

wtorek, 30 lipca 2013

Ostry dyżur

Jak to mawia niejaka Alutka z serialu "Rodzina zastępcza": FASCYNUJĄCE!!!!!
Co? Ano...życie.
Dziecko mi zachorowało na oczko. Oko spuchnięte jak bania. Ano.
Wiem jak to teraz z lekarzami, więc najpierw domowych sposobów próbowałam: rumianek, maść którą kiedyś miał przepisaną przy podobnych objawach.
Doba minęła, nie widać poprawy, opona jak się masz Wiktor!
Mamusię serduszko boli, do lekarza więc trzeba.
Dzwonię ja od rana do przychodni - wiem, terminy są - sześć tygodni, ale ja mam metody ubłagawcze opracowane. Jestem jako ten Rejtan, kładę się pod gabinetem i wymuszam deklarację przyjęcia! Niestety, trzech lekarzy i..trzech na urlopach. Ale fajno, ale wesoło!
Wiadomo, pogoda, wszyscy chcą kości wygrzać, a ja się CZEPIAM.
Dzwonię do tych co mają umowy z NFZ, no bo co to, kurcze blaszka, z jakiej paki mam płacić jak składki płacę - albo urlop, albo za pieniądze (100 zł) - ale za to termin.... na połowę sierpnia...
No i kicha.
Ot, nasza polska rzeczywistość! Trzeba mieć zdrowie, żeby chorować!
Ostry dyżur OKULISTYCZNY. Czerniakowska. Kawałek jest. Dzwonię.
Dodzwoniłam się nawet, ale przez telefon to nic się nie załatwi, trzeba przyjechać osobiście.
Dzieciak zmęczony po robocie, ano myślę, pojadę kolejkę zająć.
Pojechałam. Wchodzę. Tłum się kłębi na krzesełkach pod ścianą.
- Kto z państwa ostatni do okulisty? - pytam. Pokazali na szary koniec. Zajmę sobie - myślę - a potem...zobaczymy. Pytam jakąś, wyglądającą RZETELNIE, kobitę co i jak.
- A która z pań ostatnia? - pytam ponownie, trochę nieprzytomna, bo upał dziś niemiłosierny.
- Ja, mówiłam przecież! - skrzekliwie odzywa się staruszka obok w białej eleganckiej bluzeczce pachnącej duszącymi perfumami. A potem jeszcze gderliwie mruczy pod nosem - wołam, trąbię, że ja, to nie słyszy! To było o mnie.
I jeszcze coś gniewnie burczy.
Ano, dostało mi się.
- Długo trzeba czekać - wzdycham.
- W przychodni czeka się dwa miesiące, tu i tak dobrze! -gdera dalej "biała"staruszka.
Straszna baba - myślę - pewnie ma gdzieś, że ostry dyżur dotyczy tylko nagłych przypadków...Ona chyba nie "nagły przypadek" bo coś pyszczy za bardzo...
Zajęłam kolejkę i jadę po syna..
Niestety, nie udało się. Troszkę czasu zeszło, kolejka przeleciała.
I znów na końcu jestem. Inni ludzie, nikt mnie nie pamięta. Umówiłam się z dzieckiem, że mu zajmę, jak będzie dochodzić, zadzwonię by podjechał.
Obok dziadek. Coś tam go zagadnęłam i zaczęło się.
Lubię rozmawiać z ludźmi, ale...
Dziadziuś , lat siedemdziesiąt dwa, był wyjątkowo wygadany.
Zaczęło się od jego kłopotów z nowotworem. Ano, musiałam wysłuchać szczegóły badania. Na ten organ męski.
- Mnie wyszło 5,9! Lekarz powiedział, że to nie szkodzi. Jak nie szkodzi , jak norma do 4,0 - oburza się dziadziuś.
- A co to za badanie? - pytam beznamiętnie.
- Psa! No i poszedłem do innego, taki wojskowy, bardzo dobry, za darmo było. I on tak popatrzył, popatrzył, zlecił inne badanie i wyszło. Było coś. Widzi pani jak to jest? A tamten powiedział, że tak może być! Jacy to są lekarze. Potem szpital, wojskowy, na Szaserów, wie pani gdzie..Na oddział mnie przyjęli, tam był obok mnie na łóżku Zbyszek , dziesięć lat młodszy, inżynier, żona piękna kobieta, do Kwaśniewskiej podobna, dzieci, pani sobie wyobraża on miał 13!
- O!
- Taki młody człowiek, pięćdziesiąt pięć lat tylko miał, pani sobie wyobrazi, a mój znajomy, artysta malarz, pięknie malował, pięknie, coś wspaniałego, wszystko pani by namalował, portrety, święty obraz, pejzaże, martwą naturę, no wszystko, to już trzy lata jak ziemię gryzie na tę prostatę. I to nie ma żadnych objawów, żadnych, to z krwi, proste badanie, psa, pamięta pani, PSA, to skrót od angielskich słów, nie od łacińskich, psa, niech mąż się zbada. Wszyscy myślą, że to ten przerost gruczołu krokowego, a to nieeee - machnął ręką staruszek - to nie to, to co innego, ale trzeba się badać, trzeba...A bo wie pani - nachylił się nade mną protekcjonalnie - najwięcej nowotworów to mężczyźni w jądrach mają. Młodzi ludzie...Dwadzieścia dwa lata chłopak był, z narzeczoną, jak ona płakała, jak płakała...
Powoli robiło mi się gorąco, czułam zawrót głowy....
Ale to był dopiero początek.
Potem były szczegóły operacji usunięcia nowotworu laserem. Ilu lekarzy, jaką metodą, jak często kontrole  pooperacyjne, w którym szpitalu itd.
Dziadkowi nie zamykały się usta.
Miałam gazetę do czytania , "SHOW", nie skorzystałam...Nie było jak.
Potem było o operacji przepukliny.
A później o sprawdzaniu drożności żył. Jak to mu się wkuwali, ale mogło być jeszcze gorzej bo "pani kochana, najgorzej to przez pachwinę, trzeba jedenaście godzin leżeć bez ruchu, żeby ucisku nie było, bo krew się może rzucić". Następnie o krwotoku z nosa - tamponował Ukrainiec. Tak mi pięknie poskręcał, poskręcał te tampony, moment zatamował, tylko co rusz mi musiał skrzepy wyciągać - żywo monologował dziadziuś.
Zrobiło mi się słabo. Musiałam się napić wody.
Na poczekalni spędziłam około trzech godzin.
Po tym czasie wiedziałam już: na jakie choroby leczył się mężczyzna, jakie przebył operacje, jakie jego żona dziesięć lat młodsza, jakie schorzenia ma Jacek, lat trzydzieści dwa, jak mają na imię jego synowie, w jakim są wieku oraz gdzie pracują, czym się zajmują sąsiedzi, jak poznał swoją żonę, jak ciotka poznała swojego męża, ile metrów ma jego mieszkanie....
Trzy godziny, szmat czasu. Potem rozbolała mnie głowa i...pupa. To pierwsze od gadania staruszka, to drugie od siedzenia na twardym krześle. Wstałam by rozprostować kości. Dziadek też.
Ruszyłam do przodu korytarzem nie oglądając się za siebie. Skorzystałam z toalety, poczytałam plakaty. Zajrzałam do rejestracji. Potem do, zamkniętego już, baru i kiosku...
Trzeba wracać na miejsce...
Gdzie jest "mój" dziadek? - pomyślałam z niepokojem, rozglądając się.
Siedział już w innej grupie pacjentów. Z ożywieniem perorował o czasach gierkowskich w Polsce Ludowej...

czwartek, 25 lipca 2013

Pogoda

Tak sobie myślę i myślę o tej pogodzie..
Pogoda, aura...Kiedyś mieliśmy w zimie siarczyste mrozy. Ubierało się ciepło, czapka, szalik, rękawiczki, buty filcaki hihi. Miałam w dzieciństwie takie filcowe buty koloru buraka, farbowały jak diabli, jak się zmoczyły. Wsadzałam w środek torebki foliowe. Do tego rajtuzy koloru chabrowego i hajda na śnieg. Wracałam w kolorkach jak połówki jabłka malinówka...Dziś nie ma ani butów filcowych, ani rajtuz, ani jabłek malinówek tylko inne odmiany...I lata 60-te też już nie wrócą. Teraz wiek XXI i Eldorado! Dziś mrozy bywają, ale młodzież często nosi szalik dla fasonu, a czapki wcale bo im nieładnie albo włosy się przyklapują. Zresztą..jeżdżą autami, to nie muszą.
Ale co to ja chciałam? Aha..No więc tę pogodę się przyjmowało w sposób naturalny. Jak zima to musi być zimno - co nie? A jak lato - to upały.
Tak było kiedyś.
Od kiedy zaczęto robić eksperymenty z pogodą to się wszystko zmieniło o 180 stopni. W lecie czasem śnieg, a w zimie ciepło jak na wiosnę.
A wszytko zaczęło się już w 1946 r, gdy amerykański naukowiec, Vincent Schaefer, zauważył, iż po wrzuceniu do zimnej komory powietrznej zamrożonych cząsteczek dwutlenku węgla (suchy lód) powstają w niej kryształki lodu takie same jak w chmurach.
A potem , w 1988 r. w RPA  G. Mathers,  stwierdził, że emisja dymów z fabryki papieru wywołuje opady deszczu. Gdy zbadał ich skład, odkrył obecność cząsteczek higroskopijnych soli. Przyciągały one parę wodną i były zarodkami kropli deszczu.
I w ten sposób człowiek zaczął projektować stany pogodowe w zależności od własnych potrzeb.
W 1976 r.  na forum ONZ przedstawiono projekt konwencji zakazującej stosowania technik modyfikacji środowiska. Konwencja weszła w życie w 1978 r. - przyjęto ją zdecydowaną większością głosów.
Cóż jednak stało się dalej? Ano amerykański HAARP - program , który niby ma na celu badania, w rzeczywistości zaś , jak uważają ekolodzy,  jego celem jest sterowanie pogodą przez podgrzewanie ziemskiej jonosfery.
I tak właśnie, w efekcie tego wszystkiego mamy, co mamy...
Ale nie o tym, w zasadzie...
W zimie bywa zimno. Ludzie trzęsą się już przy - 10 stopniach i narzekają! Oj jak narzekają...No to przychodzi odwilż...Chlapa na ulicach, zaraza w powietrzu, grypa..Wtedy znów obywatele mają o czym gadać. Co za pogoda! No to znów chwyta mróz i zamarza to wszystko. Wtedy dopiero się zaczyna! Lekarze nie wyrabiają na urazówkach!
W lecie to samo...Upały - źle. Bo gorąco. Starym babcią nie każą z domów wychodzić. Na mieście kurtyny wodne. Każą dużo pić. Życie prawie zamiera...Karetki kursują.
Po jakimś czasie robi się chłodniej...Deszcz spada.
Co za pogoda? Żeby tak było ZIMNO! Co za lato! - mówi do mnie sąsiadka w windzie.
Wczoraj pogoda akurat. Słoneczko, wiaterek, nie ma upału, ale zimno nie jest...
Spotykam znajomą.
No, żeby takie lato było! - woła z daleka z oburzeniem. Taka huśtawka, nie wiadomo jak się ubrać!
No to JAK w końcu, kurczaki, ma być?
Jak tym ludziom dogodzić?

niedziela, 21 lipca 2013

Bajka Grusi - O pięknym i zarozumiałym ptaku Tęczopiórym, małym szarym wróbelku i złej czarownicy Gapie

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, za siedmioma morzami...Tak na ogół zaczynają się bajki...Tak będzie i teraz....
Gdzieś na końcu świata rósł wielki, niezmierzony las. Bór był bardzo stary i nawet najstarsi mieszkańcy okolic nie pamiętali czasów, gdy był on niewielkim zagajnikiem. Las ten miał bowiem setki lat. Drzewa rozsiewały się same, bór rósł, gęstniał, zielenił się, a w zimie pokrywały go śniegi. A zimy wtedy były mroźne, siarczyste. Mróz trzaskający, a i zawieje nie były rzadkością. Las dawał schronienie  zwierzętom i ptakom, a okolicznym mieszkańcom możliwość znalezienia pożywienia. Było tam zatrzęsienie jagód, borówek, poziomek i malin, także grzybów i wszelakich skarbów runa leśnego. Znajdowało się tam wiele pięknych miejsc - słoneczne polany i małe wąwozy w których płynęły strumienie. Wszyscy powiadali, że las jest bogaty, bo zamieszkujący w nim Borowy Król rządzi mądrze i sprawiedliwie. Ale nikt nigdy z ludzi go nie widział na własne oczy. Podobno mieszkał w samym środku leśnych kniei, tam gdzie nie dotarła ludzka stopa. 
Na wspaniałej polanie, w najpiękniejszym miejscu lasu mieszkał cudownej urody ptak.



Nazywał się Tęczopióry. Był tak piękny, że aż oczy rwało. Jego wspaniałe pióra mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Oczy lśniły jak dwa diamenty. Najcudowniejszy był przepyszny ogon. Gdy ptak go rozkładał  i stawał w pełnym słońcu, wyglądał jakby w otoczce zorzy. Taka jasność biła od niego!
Pióra mieniły się fioletem, zielenią, złotem, srebrem, amarantem i szafirem. Widok był tak wspaniały, że wszystkie zwierzęta aż przystawały w podziwie. Toteż Tęczopióry otaczany był szacunkiem i uwielbieniem. Jednak nie miał on dobrego charakteru i szlachetności. Był dumny z powodu swej urody i łasy na pochlebstwa. Nigdy nikomu nie pomógł, nikomu nie współczuł, nie obdarzał swoją sympatią. Taki z niego był sobek.
- Wielka to dla was łaska, że pozwalam wam patrzeć na siebie i podziwiać! - oznajmiał często zwierzętom leśnym - nie muszę nic robić, wystarczy, że jestem i cieszę swoim wyglądem wasze oczy.
I zwierzęta go podziwiały, nie zwracając uwagi, że jest sobkiem i egoistą.
A ptak nadymał się  i rozkładał swój przepyszny ogon. Duma wręcz go rozpierała.
Najbardziej podziwiał go maleńki szary wróbelek Ćwiruś. Nieśmiało popatrywał na cudownej urody ptaka.



- Och, jakże chciałbym mieć takie piękne pióra. I taki ogon! Wtedy wszyscy by mnie szanowali! A tak..nikt nie zwraca na mnie uwagi - myślał smutno.
Wiele razy proponował Tęczopióremu wspólną zabawę. Bardzo chciał się z nim zaprzyjaźnić. Byłoby to dla niego wielkim zaszczytem i przyjemnością mieć tak wspaniałego i znamienitego kolegę i kompana. Jednak każdy jego przyjazny gest był odrzucany.
- Phi! - z pogardą wykrzykiwał Tęczopióry - taki przyjaciel jak ty, co to za przyjaciel? Po co mi on i na co? Jesteś taki brzydki i szary. Nie to co ja! - dodawał z pychą w głosie.
I mały szary Ćwiruś odchodził z opuszczoną głową. Było mu smutno. Tak bardzo chciał mieć takiego wspaniałego przyjaciela, którego obdarzał podziwem od dawna.
W najgłębszych chaszczach lasu mieszkała zła czarownica Gapa. Była to bardzo zła jędza, zawistna i szpetna. Od dawna zazdrościła ona ptakowi sympatii i podziwu zwierząt. 
- Miło by było mieć takiego cudaka tylko dla siebie - myślała - po co inni mają go podziwiać? Gdy usunę go im z oczu, będą oddawać hołdy tylko mnie. Z jego ogona zrobię sobie przybranie do mojego kapelusza, a piórami ustroję suknię. I wtedy będę najpiękniejsza w całym lesie!
Zaczęła powoli układać niecny plan porwania pięknego Tęczopiórego. Myślała, myślała, aż wymyśliła.
Przy pomocy czarów przybrała postać sarenki. Wówczas wybrała się w drogę do leśnej polany, gdzie mieszkał Tęczopióry...
Szła, szła, aż dotarła na miejsce...Akurat cudowne stworzenie wychodziło ze swojego domu, a wokół nie było nikogo...
- Cóż za cudowne zjawisko! Kim jesteś o najpiękniejszy z pięknych?- zwróciła się do ptaka czarownica.
- Jestem Tęczopióry, a ty kim jesteś?
- Jestem sarenką Białonóżką i dowiedziałam się że na tej polanie można zobaczyć coś wspaniałego. Ale to co zobaczyłam, przekroczyło moje wyobrażenie. Jesteś najwspanialszym zjawiskiem na tej ziemi! - zaczęła komplementować podstępnie.
- Wiem o tym - nieskromnie przyznał ptak.
- Aż przykro, że tak mało stworzeń może cię podziwiać! Tylko zające, rysie, niedźwiedzie, borsuki, wiewiórki...A tyś godzien , by patrzyły na ciebie miliony na świecie i oddawały ci cześć!
- Więc cóż mam uczynić? - zainteresował się ptak. Perspektywa podziwu milionów stworzeń była dla niego niezmiernie kusząca, bo znudziły go już codzienne hołdy zajęcy, jeleni i innych leśnych zwierząt.
- Jeśli chcesz, pomogę ci w tym, że będziesz mógł całemu światu pokazać swoją krasę - zaproponowała czarownica.
- Jak to zrobisz? - spytał ptak.
- Mogę zawieźć cię na swoim grzbiecie w takie miejsce, gdzie wszyscy będą patrzyli tylko na ciebie! Mam ze sobą zaczarowany kosz, do którego wejdziesz, aby ci było wygodnie, a ja już się zajmę dalej tym, byś dostąpił tego, czego jesteś godzien! - zawołała czarownica-sarna pochlebczo.
Ptak był tak piękny, jak naiwny, więc nie zastanawiając się wiele, wskoczył do kosza, który w sekundę wyczarowała podstępna wiedźma. 
Na to tylko czekała zła Gapa. Zamknęła wieko i już. Ptak był jej. Kosz zapakowała na grzbiet i hajda - ile sił w nogach pobiegła w kierunku swojej chaty w najgęstszych ostępach puszczy.
Nie zauważyła tylko jednego. Całą sytuację, z kryjówki, obserwował mały wróbelek Ćwiruś...Z przerażeniem zobaczył jak sarna biegnie, unosząc na grzbiecie kosz z ptakiem. Poczuł w serduszku jakiś niepokój. Był pewny - Tęczopióry został porwany!
Niewiele myśląc pofrunął za uciekającą sarną. Droga była długa i czasem małemu ptaszkowi aż słabły skrzydełka. Nie mógł jednak zgubić porywaczki z oczu...Był już bardzo słabiutki, gdy dotarli na miejsce...Znajdowali w pobliżu tajemniczej chaty. Na podwórku stała solidna złota klatka.
Sarna już stała koło niej. W jednej chwili zamieniła się w wiedźmę. Ćwiruś z przerażenia ledwo opanował krzyk, który wydobywał mu się ze zmęczonego gardziołka.
Tym czasem czarownica zapakowała wystraszonego Tęczopiórego do klatki i zatrzasnęła drzwiczki.
- Widzisz jaki jesteś naiwny! - krzyknęła skrzekliwym głosem, który wcale nie przypominał słodkiego głosiku , którym schlebiała mu i prawiła komplementy na polanie.
- Dlaczego mnie uwięziłaś? Masz natychmiast mnie wypuścić! - rozkazującym tonem zażądał Tęczopióry.
- Hahahaha - zaśmiała się złowieszczo czarownica. Siedź tu! Jutro twoje pióra ozdobią mój kapelusz i suknię! Teraz ja będę najpiękniejsza! Ja będę królową lasu! Mnie będą podziwiać i składać mi hołdy!
Biedny ptak, zrozumiał...Był zgubiony...
- Moje piórka, moje piękne piórka - zapłakał.
- Teraz już nie twoje! Wygrywa ten, kto bardziej przebiegły! Nikt i nic cię nie uratuje!
- Będą mnie szukać! - wykrzyknął Tęczopióry.
- Nikt cię szukać nie będzie. Nie masz przyjaciół. Podziwiali tylko twoją urodę, teraz ja ci ją odbiorę! Nie będziesz już nic wart! Masz obrzydliwy i nieznośny charakter i nikt nawet cię nie pożałuje! - okrutnie zawyrokowała Gapa.
Jednak była w błędzie...Nie wiedziała, że w gęstwinie drzew siedzi ktoś, komu ze strachu i zgrozy bije serduszko jak oszalałe. Ktoś, kto wbrew wszystkiemu chciał pomóc nieszczęśnikowi uwięzionemu w złotej klatce. Ktoś, kto bezinteresownie darzył zarozumialca swoją sympatią, nie licząc na wzajemność...
Czarownica schowała kluczyk do kieszeni fartucha i oddaliła się. Na podwórku został płaczący piękny Tęczopióry, który w tej niewoli wyglądał jak sto nieszczęść. Piórka zlepione, potargane, łzy spływały mu z diamentowych oczu...
Szary przyjaciel siedział cierpliwie w gałęziach. Czekał aż się ściemni. Nie chciał się nawet zbliżać do klatki, bał się, że wiedźma zobaczy go przez okno...
Nastał zmrok. Było czarno i ponuro, świecił tylko księżyc. Granatowa noc rozpostarła swój gwiazdzisty płaszcz.
W klatce, zmęczony szlochem i cierpieniem, zrozpaczony, zasnął Tęczopióry. Nie przypominał już pysznego i zarozumiałego stworzenia. Niewola uczyniła go biednym, zrezygnowanym i zagubionym...
Mały ptaszek nieśmiało wyfrunął z gęstwiny. Rozejrzał się w około. Już czas - pomyślał roztropnie.
Plan jego działania był taki: wykraść czarownicy kluczyk, uwolnić Tęczopiórego i uciekać.
Najtrudniejsze okazało się to pierwsze. Okno było otwarte, a mdłe księżycowe światło ledwo oświetlało izdebkę pogrążoną w mroku. Ćwiruś powoli skradał się tak, jak tylko najciszej potrafi wróbelek. Okno lekko trzasnęło, to wiatr ruszył jego skrzydłem. Czarownica poruszyła się. Ćwirek struchlał. A jak się obudzi? - pomyślał z przerażeniem - złapie mnie i uwięzi! Zawahał się....Nie, musi ratować Tęczopiórego! Zbliżył się do czarownicy. Najdelikatniej jak potrafił odchylił kieszeń fartucha. Wiedźma spała w tym samym stroju, w którym chodziła za dnia. Co za brudas - pomyślał wróbelek. Złoty kluczyk błysnął w ciemności. Czarownica jęknęła i obróciła się na drugi bok...Ćwirek zastygł, lęk paraliżował mu ruchy. Spokojnie - pomyślał - musi się udać.... Zrobił drugą próbę. I już kluczyk trzymał  w dzióbku.
Wiedźma spała nadal.
Ufff !- odetchnął szary ptaszek - udało się. A teraz...
Dopadł do klatki.
- Tęczopióry! Tęczopióry! - stłumionym głosem zawołał.
- Co to? Kto tu? - rozbudzony ptak nie wiedział co się dzieje.
- To ja, Ćwiruś! Przyszedłem cię uwolnić!
- To ty? To ty? Jak to? Dlaczego?
- Ciiiii, nie mamy czasu, czarownica może się obudzić...Uciekajmy!
Zachrzęścił otwierany zamek i...Tęczopióry był wolny.
Rozprostował skrzydła, otrząsnął się wolny i szczęśliwy.
- Dziękuję...przyjacielu...- wyszeptał. I wtedy zrozumiał, że to słowo wypowiedział po raz pierwszy w swoim życiu.
- Uciekajmy. Leć za mną. Nie ma czasu!
I pofrunęli. Po ciemku, przy świetle księżyca. Ile sił w skrzydłach. Pierwszy leciał mały szary ptaszek, który stał się bohaterem. Za nim - potulny i posłuszny, cudny, dostojny ptak, o tęczowych piórach, delikatnie połyskujących w księżycowym blasku.
Udało im się. Lecieli długo, ale radośnie. Razem.
Dotarli na miejsce.
- Dziękuję, dziękuję ci, bardzo ci dziękuję1....Nie wiem jak mam ci dziękować i....jak cię przepraszać? Byłem taki...zły i głupi. Teraz wiem... - wykrztusił Tęczopióry.
- Co wiesz? - z zaciekawieniem spytał Ćwiruś.
- Teraz wiem, co najważniejsze jest w życiu...
- Wygląd? Uroda? - lekko zakpił wróbelek.
- Nie. Przyjaźń. Prawdziwa przyjaźń. Na zawsze...
I od tej pory byli najlepszymi przyjaciółmi, wspólnie się bawili i fruwali wesoło. Mały, szary, skromny wróbelek Ćwiruś i cudny, kolorowy ptak Tęczopióry.
A cudowny ptak już nigdy nie był zarozumiały i pyszny. Bardzo się zmienił i pomagał teraz wszystkim, którzy pomocy potrzebowali...



wtorek, 16 lipca 2013

Tematy zastępcze

Mamy dwa tematy zastępcze, drodzy Czytelnicy (liczni)!
Urrrrra, urra, urrraaaaaaaaaaaaa! - zakrzyknę radośnie niczym bohater Armii Czerwonej gdy wskakiwał w 39 roku ado polskiej wanny - "nadzwyczajnego" burżujskiego wynalazku , którego używali polscy burżuje zamiast "woszobijek" w celu zachowania (pożal się Boże) HIGIENY! Patrz książka Sergiusza Piaseckiego pt. "Zapiski oficera Armii Czerwonej" - polecam, doskonała pozycja.
A więc temat numer jeden (ang. number one) - "konflikt" arcybiskupa Hosera z "księdzem" Lewandowskim. Celowo piszę konflikt w cudzysłowiu, wszak jaki to konflikt????? Konflikt to jest w świetle tych BZDUR, które wypisują laickie media. Ksiądz został odwołany z probostwa - i słusznie. Zresztą ksiądz też celowo napisałam w cudzysłowiu. Bo co to za ksiądz , który sprzeniewiera się, nie po raz pierwszy zresztą, zasadom katolickiej wiary, ba DEKALOGOWI?!!!!! Jeśli jako ksiądz nie rozumie lub nie chce zrozumieć i przyjąć tego, co jest nienaruszalne, to sorry Batory, ale niegodzien jest by sutannę nosić. Taka moja opinia. Pomijam fakt nieposłuszeństwa władzy nadrzędnej, która go obowiązuje. Ale głównie chodzi tu o głoszenie HEREZJI. Bo jeśli taki ksiądz uznaje in vitro, w drodze którego co roku jest unicestwiane tysiące żyć ludzkich, jako DOBRO , to o czym tu gadać? NIE ZABIJAJ! A zabicie dotyczy przerwania każdego życia, szczególnie tych najbardziej bezbronnych, poczętych dopiero co...Którym często nie daje się szansy na to by żyli, dokonywali osiągnięć, szerzyli dobro...
Następny temat (number two) - PYCHA (!)- ubój rytualny. Najpierw to trzeba wiedzę zaczerpnąć w temacie czym jest i na czym polega. Nie wdając się w szczegóły, polega na tym, że zwierze kona w cierpieniach.  Nie jest ogłuszane, a śmierć jego nie jest natychmiastowa, tylko powolna. I to jest złe.
Jeśli jest złe, to znaczy, że trzeba to odrzucić. Proste i jasne.
Rozumiem tradycję. Ale może czas z nią po prostu skończyć, skoro krzywdzi ona żywe istoty?
Nasza świadomość jest w chwili obecnej taka, że wiemy co może zadawać takiemu zwierzęciu ból i cierpienia. Podejrzewam, że kiedyś, dawno dawno temu, gdy cierpienie towarzyszyło człowiekowi ciągle, NIKT się nad tym nie zastanawiał. Tak miało być i koniec. Taka była mentalność. Niczym nadzwyczajnym nie było np. torturowanie jeńców. Robiło się to, nie tylko dla zemsty, ale też by wystraszyć wroga, jak to mówią , dla przykładu. Jedni dokonywali takich aktów na drugich, a drudzy na tych pierwszych. Czasem zdarzał się któś miłosierny, ale tylko czasem...Nawet chrześcijanie pojmowali w sposób dość...osobliwy tę miłość nieprzyjaciół, nakazywaną im przez Jezusa Chrystusa...No bo z jednej strony leżeli krzyżem, a z drugiej strony nawlekali na pal...I nikt jakoś nie widział tego...dysonansu. Bo to była norma. Dlatego te zarzuty wobec Kościoła - sprzed iluś tam lat - są słuszne, ale bzdurne. Taka była mentalność ówczesnego społeczeństwa a Kościół w końcu z ludu pochodzi. Kler także.
Owoż z tym ubojem. Zmierzam do tego, że może taki Abraham czy tam kto inny, składając ofiarę z baranka to nie myślał: ojej, biedna owieczka, taka śliczna, puszysta, milutka...Nie. To była trzoda i składało się najlepsze sztuki Bogu w ofierze. Ale dziś...tego nie robimy. Proste. Tamto było w Starym Testamencie jak wiele innych rzeczy. A dziś jest dziś.
I dziś wiemy i przyjmujemy, że zwierzęta czują i cierpią. Że trzeba się nimi opiekować, bo nam służą. Że nie powinny być głodzone, męczone, nie powinny być bite, marznąć itd. Powinny być hodowane w odpowiednich warunkach, na odpowiedniej przestrzeni. Także w sposób należyty transportowane. No i zabijane w sposób humanitarny. Dotyczy to zresztą nie tylko krówek, świnek, kurek, kaczuszek. Także barbarzyństwem jest wrzucanie raków na wrzątek. Niektórzy słuchają jeszcze z upodobaniem jak "śpiewają". Wstrętne!
Jest jeszcze jedna kwestia. Niektórzy szczególnie głośno krzyczą w obronie zwierząt. Animalsi, miłośnicy..I słusznie. Tylko cała przewrotność i kuriozalność sytuacji polega na tym, że często ci sami są "ZA" aborcją, a zbrodni wołyńskiej nie chcą nazwać LUDOBÓJSTWEM. Wzrusza ich los koników, krówek, ale jakoś w stosunku do niesamowitych cierpień LUDZI, którzy zostali zaszlachtowani w ogromnych męczarniach, mają mniej....współczucia...Pochylają się nad biednymi pieskami, ale jakoś tak mało ich wzrusza los dzieci ponabijanych na sztachety czy kobiet ciężarnych z porozpruwanymi brzuchami przez dzicz ukraińską z UPA.
Przepraszam za drastyczne słowa. Ale jak tak obserwuje, co niektórzy mają do powiedzenia w obydwu kwestiach, to...szok...
I to by było na tyle. Ku przemyśleniu.
Dziękuję za uwagę.

czwartek, 11 lipca 2013

Prawda...

Chciałam dziś napisać o czymś, co mnie napawa smutkiem, bólem...
Mija 70 lat od tragedii, która miała miejsce na Wołyniu. Rzeź wołyńska, którą pewne kręgi USIŁUJĄ zatrzeć, spłaszczyć ogrom  bestialstwa, złagodzić wydźwięk tych strasznych wydarzeń, tego dowodu na to, że niekiedy człowiek dla człowieka potrafi być...trudno mi znaleźć właściwe określenie...
Pogrzebałam w internecie, chciałam bliżej się dowiedzieć...Nie dałam rady. Tego po prostu umysł ludzki nie jest w stanie pojąć i zrozumieć...W sumie w latach 1943-45 na Wołyniu i w Galicji Wschodniej zginęło z rąk UPA i miejscowej ludności ukraińskiej około 100 tys. Polaków....Był rozkaz o wybiciu ludności polskiej.."Powinniśmy przeprowadzić wielką akcję likwidacji polskiego elementu. Po odejściu wojsk niemieckich należy wykorzystać ten dogodny moment dla zlikwidowania całej ludności męskiej w wieku od 16 do 60 lat." - brzmiał rozkaz - wydał go w 1943r. Dmytro  Klaczkiwśkyj   -"Kłym Sawur", dowódca UPA na Wołyniu..
Maleńkie dzieci wbite na pal, przywiązywane do drzewa kolczastym drutem, kobiety z obciętymi piersiami, chłopiec z przeciętymi policzkami do uszu..
Polacy ginęli w niewyobrażalnych torturach...Kobiety, dzieci, stracy...Ludność napadana była podczas mszy, palono kościoły i mordowano...Dziś niektórzy wzbraniają się przed określeniem "ludobójstwo". W imię..poprawności politycznej?
Ale dośćo tym...Za duży ból..Szczególnie, gdy się myśli o dzieciach, niewinnych niczemu, chyba tylko swojej polskości...
Dziś był program w telewizji. Występował nasz pierwszy polski kosmonauta Mirosław Hermaszewski. Z czasów PRL. Pewnie wielki komuch, innego przecie by w kosmos nie wystrzelili.





Spokojny człowiek, po siedemdziesiątce. W rzezi wołyńskiej poniosło śmierć kilkanaście osób z jego rodziny. On ocalał. Cudem. Matka uciekała niosąc go w kocu. Kula świsnęła. Przeleciał przy skroni, nie zabiła. Upuściła dziecko...Gdy się ocknęła, opatrywana przez obcych ludzi, chłopczyka przy niej nie było. Potem znalazł go ojciec. W śniegu. Był pewien, że nie żyje. Ale dziecko żyło. Ojca małego Mirka zabito. Oni. Ukraińcy...Została matka z siedmiorgiem dzieci...
Po kilkudziesięciu latach, gdy już był słynnym człowiekiem, wielkim kosmonautą, dowiedział się z gazety, ze swojego życiorysu, że jego ojca zabili hitlerowcy za współpracę z Rosjanami...Taka była tzw. poprawność polityczna. Zresztą..Katyń też...
A dziś? Może właśnie w imię tej poprawności do dziś dnia nie wyjaśniona została tragedia smoleńska?
Bo zadowoliliśmy się marnymi ochłapami..Nasz Rząd nie zrobił prawie nic, od samego początku. Bo co? Bo nie wypadało zadawać kłopotliwych pytań, dochodzić? Zamienione ciała, niezabezpieczony teren i szczątki samolotu...
Co się zmieniło, pytam?
Wtedy czy teraz...