sobota, 29 marca 2014

Lusia cz. I

      Lusia nie była ładna. Nadmiernie chuda, na patykowatych nóżkach, chodziła chwiejnie niczym marionetka poruszająca się na niewidzialnych niciach. Miała ciemne , rzadkie włosy, wielkie okulary w ciemnych oprawkach, które nadawały jej dziecinnej, drobnej buzi wyraz surowości. Spore, szczupłe dłonie i duże stopy dodawały jej dodatkowo groteskowości. Lusia miała piętnaście lat i była w wieku gdy bardzo chce się podobać...
      Dziewczynka miała kompleksy. Czasem patrzyła długo w lustro, analizując każdy szczegół swojego fizis...
Kiedyś jeden znajomy chłopak krzyknął: Ala, ale ty masz wielkie stopy!
Lusia oniemiała z przerażenia i łzy stanęły w jej pięknych czarnych oczach. Bo oczy miała jak dwa węgle, błyszczące i ciemne, okolone gęstymi nad podziw i długimi rzęsami. Spojrzała tymi swoimi magicznymi ślipiami na kolegę i...chłopak nagle speszył się i na moment zamilkł. I zaraz dodał: a wiesz, to może i dobrze, nie przewrócisz się jak wiatr zawieje! A buta możesz zamiast kajaka używać! Chciał załagodzić sytuację dowcipem, a wyszło jeszcze gorzej. Lusia przepłakała cały wieczór, leżąc pod kocem...
      A znów raz na lekcji WF-u weszła na salę gimnastyczną ich wychowawczyni, pani Mautszko. Popatrzyła na rządek swoich dziewczynek w strojach gimnastycznych, akurat zbiórka była.
- Ala, ale ty jesteś chuda! A jakie chude masz nogi, po prostu jak piszczele, skóra i kości!
Żadna z koleżanek się nie zaśmiała. Każda natomiast miała speszoną minę, w duchu wstydząc się za pedagoga i te słowa...Pani od WF-u coś szepnęła po cichu do wychowawczyni, po czym ta szybko wyszła jakaś zmieszana...
      Ale Lusia znów płakała w drodze ze szkoły.
Próbowała, czym mogłaby zatuszować tę swoją pająkowatość, ale nie bardzo jej się to udawało. Była chuda i już!
Dziewczynka miała naturę romantyczną. Choć nie stroniła od koleżanek i nie była dzikusem, najlepiej czuła się w samotności, czytając książki albo słuchając muzyki.
     W Liceum wołali na nią "Pająk". Nawet się do tego przyzwyczaiła..
Początkowo było jej przykro, ale...
- "Pająk", idziesz z nami pod kaktusy? - pytała ją kudłata Elka - idzie Piotrek, Anka, Baran i "Gruby".
Ważne, że pytali...Czasem szła, ale jakoś tak...czuła się niezręcznie..Bo brzydsza, gorzej ubrana...
I tak mijały lata..
W ostatniej klasie liceum , jakoś tak przed maturą, zakochała się...On dokooptował do jej klasy z innej szkoły. Drugoroczny. Cholernie inteligentny, wybitny chemik. Trenował karate. Zbyszek.
Chemię znał lepiej jak profesorka. Podobno miał w domu swoje laboratorium. Czasem potrafił nawet zagiąć "Cząsteczkę"...Z innymi przedmiotami, zwłaszcza humanistycznymi nie po drodze mu było...Nie czytał lektur...Nie wkuwał dat i faktów historycznych. Ale dawał jakoś radę...
Luśka żyła jak w transie, ale Zbyszek nie zwracał na nią specjalnej uwagi...Cierpiała. Nie mogła spać. Marzyła.
Studniówka. Była sama...Liczyła, że może w końcu...że...


I to by było na tyle...
Nie dowiecie się, moi kochani Czytelnicy, jak potoczyły się dalej losy Lusi.
Na tym kończę pisanie mojego blogu.
Dziękuję wszystkim moim licznym Fanom za uwagę, dziękuję Wam za przysyłane mi słowa wsparcia i pochwały.
Przechodzę do innego etapu mojego życia. Nie będę miała już po prostu czasu na tego typu działanie...
Ale było fajnie ze świadomością, że jest kilka....dziesiąt czy nawet set osób, które chcą czytać moje teksty.
Pozdrawiam Was serdecznie i życzę aby życie zawsze inspirowało Was do refleksji, abyście zdołali zaakceptować i pokochać najpierw siebie, potem zaś także innych..

sobota, 8 marca 2014

W pewnym urzędzie...

      Nie napiszę co to za urząd, kto ciekawy nos do kawy! I lepiej nie być, bo można kociej mordy dostać!
Ja czasem tak do Woreczka mówię: nie bądź taki ciekawy bo kociej mordy dostaniesz! I on wtedy się tak krzywi. Tak nabiera mnie niby...Choć jak tak się czasem mu przyglądam, to ma coś z kocura!
Ale mniejsza...
        Owoż w tym urzędzie byłam i składałam tam papiery. Kazali w dwóch egzemplarzach niby..ale INNE, a na temat tych, które ja składałam ANI SŁOWA!
A zresztą,  co to ja, mam napisane na czole "Kserokopiarka" czy co? Złożyłam w jednym egzemplarzu, bo mnie nie doinformowano na biurze podawczym! I Greka udawałam! To ICH wina jak PRZYJĘLI niekompletne, co nie?
      Potem się kicha zrobiła bo mi przysłali do uzupełnienia tych kopii...
No to musiałam się pofatygować, z bólem serca...Cóż z tego , jak nie chcieli mi wydać tych papierzysk, że niby sygnatury jakieś czy tam co.
      Okazało się, że mogą mi to jedynie na miejscu zrobić, a stron jest mnogo, a po złotówce zdzierają, więc dużo to by pieniążków kosztowało. A ja tych pieniążków to nie mam zbyt wiele, bo leniwi czytelnicy nie chcą reklam na moim blogu oglądać i nie mogę zostać miliarderką!
      W każdym bądź razie na takiej czytelni akt się wykłóciłam z panią urzędaską , że mnie nie doinformowano, a że potrafię robić wrażenie bardzo groźnej, to pani się przestraszyła i uciekła do drugiego pokoju. Niby po pomoc i decyzję do jakiegoś pana.
      W efekcie na drugi dzień do mnie ten pan zadryndał i zameldował, że wszystko mi skserowali, żebym tylko przyszła i łaskawie odebrała, bo tam mam termin jakiś czy tam coś...
No, tak to rozumiem!
     Przyszłam, sprawdziłam. Oczywiście czterech stron brakowało. Znów czytelnia akt, wypełnienie wniosku, czekanie na wydanie, wypełnienie zlecenia, czekanie na odbiór...Gapowe się płaci...
    Ale prawidłowość skompletowania sprawdzałam sobie w domku, no to sobie myślę w głowie mądrej, może niektóre rzeczy sobie zrobię dla siebie, bo co mi tam zależy! Koło mnie jest punkt ksero, biorą 30 groszy za stronę, niewiele to jest..
      Weszłam do tej dziupelki...Tam i artykuły papiernicze...
Patrzę, stoi pan, lat ok trzydzieści parę, jedno oko ma koloru stali, a drugie jakieś takie...inne...Zezowate i wyblakłe...Ale przecież gapić się nie będę...
     Od słowa do słowa, zaczęła się rozmowa...No i pan opowiedział mi historię jak stracił to oko...
Miał wtedy lat może 17. Lat temu kilkanaście temu rzecz się działa.
Chodził do technikum i uczył się na mechanika samochodowego. Dali go na kanał. Prywaciarz, zamiast używać kluczy z certyfikatem miał klucze od Ruskich. Takie siermiężne.
No i dzieciaczyna jak zaczął grzebać tym kluczem przy samochodzie, tak mu ten ciężki klucz na oko spadł...
Coś strasznego!
Łzy stanęły mi w oczach.
- Bardzo panu współczuję - powiedziałam ze smutkiem - ale bardzo też pana mamie. Wyobrażam sobie co przeżyła, że jej syn, na progu życia stracił oko...
- A wie pani...Ten właściciel zakładu wypłacił mi odszkodowanie...tysiąc złotych..Niby mi tam obiecywał sfinansowanie rehabilitacji, leczenia, ale gdzie tam...Była możliwość bym przynajmniej trochę na to oko widział - dodał.
Patrzę na mężczyznę, obrączka na palcu, może mimo tego kalectwa szczęśliwy chyba jest...
- Wie pan, oko organ parzysty, gorzej jak by pan stracił coś co ma pan jedną sztukę..
Zaśmiał się cicho..
I tak sobie jeszcze pomyślałam, że ten mężczyzna, zresztą bardzo przystojny i dobrze zbudowany, ma ujmujący sposób bycia, szczerość i kulturę, bo aż miło było z nim porozmawiać, a inny zdrowy i pełnosprawny może być  gamoń  i burak...
I że chyba rodzina ma z nim dobrze, bo ten człowiek emanował wprost pogodą i subtelnością, jednocześnie był szalenie męski, tak, że tego oka wcale się nie widziało po chwili...
      Potem musiałam też załatwić sprawę w innym urzędzie...
Tam z kolei są trzy stanowiska, gdzie można otrzymać darmową konsultację...
Pracuje tam jeden taki co to nic nie wie...Już kiedyś byłam u niego po poradę...
Patrzę ja, ani chybi, na niego pechowo się nadzieje..
Obok mnie siedzi facecik, też czeka...
- Ja pana przepuszczę, bo nie chcę do tego pana, on się na niczym nie zna!
- Naprawdę?
- Naprawdę. Już raz u niego byłam.
Inni czekający przysłuchują się ciekawie.
- A bo wie pani, jak to teraz jest - mówi facecik - idzie pani do lekarza, musi się pani znać na swojej chorobie, idzie pani do fachowca, żeby go skontrolować, musi pani się znać na jego robocie...I tak dalej...Jak chodziłem z matką do lekarza, tak blokadę, jej założyli, potem się okazało, że wie pani co jej wstrzyknęli?
W tym momencie otworzyły się drzwi, wołają następnego interesanta. Już się nie dowiem, CO wstrzyknęli szanownej rodzicielce pana obok...Siedzę jednak bez ruchu, nie chcę trafić do fajfuły , który NIC nie wie!
Nikt INNY z czekających się też nie kwapi. Reklama robi swoje. Nikt nie chce do pana niegramotnego!
W końcu mój sąsiad wymięka.
- Zaryzykuję - mówi z kwaśną miną. Wchodzi.
I ja mogę już spokojnie wejść jako następna osoba do innego stanowiska. I już jest zupełnie inna rozmowa. Pani okazuje się być kompetentną i udziela mi wyczerpujących informacji...
A pan niegramotny...Cóż...Zyskał, przynajmniej na obecną chwilę. Może spokojnie kawkę wypić!

piątek, 7 marca 2014

Opowiadania Grusi z cyklu kształt miłości - Ela

- Pani Elu, no trzeba będzie! Taka jest konieczność. Tego po prostu nie da się zrobić tutaj, powinna pani to rozumieć! - kierownik pracowni budowlanej biura projektowego "Polchem", inżynier Kuczyński, miał ton nieznoszący sprzeciwu. Światło świetlówki odbijało się w jego mocno łysiejącej czaszce. Miał 58 lat, na projektach, jak to się mówi, zjadł zęby.
- Ale szefie - młoda, trzydziestodwuletnia Ela usiłowała zaoponować - jak zostawię dzieciaki na miesiąc? Jak pan sobie to wyobraża? W końcu Stasiek też pracuje! Noooo..ja naprawdę nie wiem - dodała widząc jego surowy wzrok wróżący niechybną awanturę.
- Pani Elu, przepraszam panią bardzo, że to powiem, ale to nie jest przedszkole. Wie pani, że mamy kontrakt, wiedziała pani, że na projekcie będzie można dużo zarobić, a wy macie potrzeby, prawda? A "Kruczą" już kończą...Jeszcze małe dwa - trzy miesiące i kluczyki będą rozdawać!
      Ela w tym biurze pracowała od zawsze. Tzn. od skończenia szkoły. Była bardzo zdolna. Głowę miała na karku, cechował ją rzadki u kobiet zmysł techniczny. Ponadto miała wprawną rękę, serce do pracy , no i lubiła swoją robotę. Praktycznym zmysłem, bystrością umysłu i inteligencją zyskiwała sobie pełne zaufanie zespołu projektantów, którym, choć była tylko technikiem, potrafiła wyłapać błędy i poprawić je...Teraz była między młotem a kowadłem...Wiedziała, że Kuczyński nie ustąpi...
- Szefie, ja muszę się zastanowić...Porozmawiać z mężem...Jakoś się zorganizować...Ogarnąć to wszystko...
- Oczywiście - kierownik wyczuł swoją przewagę - jak najbardziej. Pani Elu - dodał po chwili jakby przepraszająco - pani sama wie jaka jest sytuacja. Bańka lada dzień się rozsypie. Gruchalski - w szpitalu. Jedzie Matul, musi jechać Kasprzycki jako generał, pojedzie Seremak z TB-4, pojedzie Wojnowska...Kto tam jeszcze? Aha...Z TI - 1 dwie osoby...Macie tam hotel, podobno niezły...Musi pani jechać, nie ma wyjścia.
- Szefie, no ja rozumiem...Postaram się... - głos Eli się łamał, była zdenerwowana.
Nie miała konkretnego planu, choć w zasadzie propozycją nie do odrzucenia nie była aż tak bardzo zaskoczona. Wiedziała o kontrakcie z Duszlo, ale liczyła, że może ją ominie wyjazd...Niestety, jak widać, nie da rady się wykręcić. 
     W Biurze "Polchem" pracowała dwanaście lat, od roku 76, była doświadczonym pracownikiem, zdyscyplinowanym i solidnym. 
      Jej starszy syn Misiek urodził się, gdy miała 18 lat. Wpadła. 
Stasia poznała jeszcze w technikum. Starszy od niej o rok szatyn. Ona była piękną, rudawą lekko, ciemną blondynką, o zmysłowych ustach i ślicznych, dużych oczach, Staszek miał 188 cm wzrostu i atletyczną budowę ciała. Włosy do ramion wzbudzały jej zachwyt. Były gęste i grube. 
      Oszalała na jego punkcie. Podobało jej się w nim wszystko: zuchwałe spojrzenie stalowych oczu i bujny ciemny zarost...Przypominał jej jakiegoś piosenkarza...Teraz już nie pamięta, jakiego...Minęło tyle lat...
      Chodzili razem na dyskoteki. Na spacery do parku...No i jakoś tak po kilku miesiącach znajomości to się stało...
     To był jej pierwszy raz. Było cudownie. Rodzice Staśka wtedy wyjechali na parę dni do chorej siostry matki, cioci Basi. Już nie żyje, biedaczka...Rak ją zżarł...
     Miesiąc później Ela poczuła się dziwnie. Ale nawet nie pomyślała...Nie wiedziała, że to może być tak szybko, nagle, niespodziewanie...A później to już było jej niedobrze, minęły dwa miesiące i...nic.
      Stasio stanął na wysokości zadania. Cały czas ją wspierał.
Poradzimy sobie, nie martw się - mawiał. Miał skończoną szkołę fotograficzną, robił świetne zdjęcia, był bardzo zdolny. Kręcił też filmy na weselach, ślubach, chrzcinach, studniówkach, gdzie się dało...Potrafił świetnie montować i obrabiać materiał. 
        W czwartym miesiącu ciąży wzięli skromny ślub. Zamieszkali z rodzicami Eli. 
Michaś urodził się dorodny i zdrowy. Podobny do matki. Włoski jasne. rudawe i to samo spojrzenie co Ela spod jedwabistych rzęs..Dziewczyna z pomocą swojej mamy zajęła się dzieckiem. Stasio rozkręcał się zawodowo.
     Rodzice Elżbiety lubili swojego młodego zięcia. Mieszkało im się nieźle, zajmowali trzypokojowe mieszkanie na Mokotowie...
        Po czterech latach urodził się Marcinek...Cały tatuś. Stasio szalał, miał swoją miniaturkę!
Żyli skromnie , Elżbieta już wtedy pracowała, ale na urlop poszła tylko na rok...Mama jej pomagała przy dzieciach, Misiek chodził do przedszkola. Chłopcy zbytnio nie chorowali, rośli jak na drożdżach...
      W małżeństwie Ela była szczęśliwa, choć czasem nie obywało się bez kłótni. Bywały też ciche dni, jak wszędzie....Ale kochała Stasia. Naprawdę go kochała. Czasem to nawet była zadowolona z tej wpadki...Teraz Misiek miał 14 lat, był wysokim i smukłym młodzieńcem o lekko zarysowującym się puszku nad górną wargą i zielonych oczach - po mamie. Grał w piłkę, czasem pyskował. Jak to dzieciak. Marcinek miał lat dziesięć i kiedy się na niego patrzyło, nie widziało się nic oprócz włosów. A włosy miał bujne i grube jak tata...Po prostu szopa w kolorze ciemnego orzecha.
No i jak jak ich zostawię, jak? - zastanawiała się Ela. Niby dzieciaki już podchowane, ale...To ma być aż miesiąc...To strasznie długo...
     Wieczorem postanowiła pogadać ze Stachem. Mieszkali nadal u rodziców, zajmowali dwa pokoje ich mieszkania. Rodzice Eli byli dobrymi i tolerancyjnymi ludźmi. Mieli grubo po pięćdziesiątce i troszkę im szwankowało zdrowie. Mieli nadciśnienie...Oboje. 
Na szczęście niebawem mieli dostać mieszkanie trzypokojowe na Kruczej. "Polchem" budował tam budynek w trosce o swoich pracowników.
      Ela zamyśliła się.
 Chłopaki robili coś w swoim pokoju...Jakoś było wyjątkowo w miarę cicho...Sytuacja sprzyjała rozmowie...
- Stasiu...Jest taka sprawa...Muszę wyjechać na miesiąc na delegację - zaczęła niepewnie..
Mąż spojrzał na nią badawczo. Domyślał się tematu. Mówili sobie wszystko. Wiedział, że ich firma ma kontrakt na projekt estakad pod rurociąg w Duszlo. Interesował się pracą żony. Zawsze ją wspierał i doradzał. Był poważnym i odpowiedzialnym facetem.
- To pewne? - spytał lakonicznie.
- No tak..Wiesz, miałam dziś rozmowę z Kuczyńskim, nie zostawił mi możliwości wyboru...Bania zaraz rodzi...Wiesz...Jedzie ekipa...
- Hmmmm..Co robić? Jakoś to będzie. Zorganizujemy się. Chłopaki już duzi...Damy radę, staruszko! - powiedział pogodnie.
Był takim niepoprawnym optymistą...
      Ela natomiast patrzyła realnie...
- No, ale ty pracujesz..Mama ugotuje chyba...Ale wiesz, dopilnować trzeba...Misiek siódma klasa...Kurcze, no nie pasuje mi to! Jak wy sobie poradzicie? No, nie podoba mi się to! - zakończyła z naciskiem.
- Masz jakieś wyjście, kocie - Stasiek czule wziął Elę za rękę. 
Ela przytuliła się do jego ramienia. Poczuła się bezpiecznie. Ufała mu...Był naprawdę odpowiedzialny. 
W nocy kochali się jak szaleni...

*

      Rankiem wiedziała już...Była całkiem spokojna. Tak. Mama im pomoże. Tata może trochę zajmie się chłopakami, zerknie na nich, pomoże w lekcjach...Stasio miał kupę zleceń. Pracował w zakładzie fotograficznym, ale dorabiał sobie prywatnie.
Jakoś to będzie. Musi być!
Staszek jest naprawdę w porządku. Mój kochany - pomyślała czule. Zarobi kupę pieniędzy, będą mogli urządzić swoje gniazdko, chłopakom kupi się nowe łóżka...
      Tak rozmyślając zbliżała się do biura. 
Na korytarzu napatoczyła się na Gośkę Matul. Koleżanka z równoległej pracowni TB-2. 
- Elka, podobno jedziesz? 
- Wiesz, był wczoraj u mnie Kuczyński...Nie mogę odmówić, kurczę! No nie mogę!
- Oj wyluzuj! Roman też jedzie i ja nie pękam! - Gośka była brunetką lat około trzydziestu pięciu. Ona była budowlańcem, jej mąż miał 38 lat i pracował razem z Elżbietą. Lubili się. Stanowili z Gośką dość dobre biurowe małżeństwo. Tu się poznali. Pobrali się jakieś cztery czy pięć lat temu...Nie mieli dzieci. Jeszcze. Podobno Gosia nie mogła...Leczyła się...
- Wiesz, trochę się martwię o chłopaków...O Stasia...Wiesz...
- Weź przestań. Chłopcy są już prawie dorośli. A Stasia nakarmi teściowa - w oczach Gosi zapaliły się wesołe ogniki. Czasem bywała złośliwa. Wiedziała, że matka Staszka bywa czasem apodyktyczna i często zapomina , że jej syn ma swoją rodzinę.
      Ela pomyślała, że Małgosia nie klepała by tak, gdyby miała sama dzieci...Tylko matka zrozumie matkę...
Jednak nie odpowiedziała nic tylko uśmiechnęła się kwaśno. 
     Weszła do pokoju, gdzie pracowała. Już był pan Rysio...Przychodził na szóstą. Starszy człowiek, nie za bardzo mógł spać...Niebawem miał odejść na emeryturę...
      W drzwiach stanął niespodziewanie Kuczyński.
Jakby na nią czatował...
- To co, jedziemy pani Elżbieto?
- Jedziemy. 
- To niech się pani nastawi w przyszły poniedziałek...Pani się ogarnie i tak dalej...
- Dobrze...
Poukładała sobie wszystko w  domu. Mama była wspaniała.
- Nic się nie martw córuniu, damy sobie radę, prawda? - zwróciła się do młodszego Marcinka wichrząc mu bujną grzywę.
- Jasne babciu! - z przekonaniem potwierdził mały.
Kochany dzieciak - pomyślała Ela. Będę tęsknić za nimi...Za Marcinkiem, Misiem, za Stasiem...
     Zaczerwieniła się przypominając sobie jego "wyczyny" nocne...Już dawno nie był taki...Może to rozstanie dobrze im zrobi, kto wie? - uśmiechnęła się do swoich myśli...


*


Już poniedziałek. Autokar miał być "podstawiony" o 9.00. Pożegnała się z dzieciakami, z rodzicami...Staś odprowadził ją do samego autokaru...Potem miał jechać do pracy.
- Kochanie, trzymaj się! - czule pocałował ją w usta.
Przytuliła się do niego. Chciała jak najdłużej poczuć jego bliskość.
- No co, papużki! Elka, wsiadaj! - zapiszczała jej nad głową Gośka Matul. Odprowadzała Romana. 
Oni krótko i pobieżnie się pożegnali...
Usiedli razem. Ona i Matul. 
Czekała ich długa podróż...


*


      Późnym wieczorem byli na miejscu. Zakwaterowanie. Pokoje jednoosobowe. Luksus! Fajnie, przytulnie urządzone. Ela była skonana po podróży...Jutro dali im wolne, zaczynają w środę. Dali czas się urządzić...
      W środę zaczęła się robota...Dane, szkice, obliczenia..Elżbieta pracowała sprawnie pod nadzorem Kasprzyckiego..Robota szła jak z płatka. W Duszlo mieli też niezłych fachowców od instalacji...
Czasem było nerwowo, wynikały problemy, ale w większości szybko udawało się je rozwiązać...
      Minęły dwa tygodnie. Potem trzy...Kończyli...Powoli bo powoli, ale zbliżali się do finału.
W sobotę mieli zamiar zrobić imprezkę. Którąś z kolei.
Ta miała być "na bogato".
      Ela była zadowolona. W domu wszystko dobrze, chłopcy zdrowi, rodzice pomagają...Miała ścisły kontakt telefoniczny...Misiek dostał cztery plus z matmy, Marcinek podciągnął się z biologii...Co prawda przechodził niedawno infekcję, ale skończyło się na trzech dniach spędzonych w  domu. Babcia potrafiła okiełznać tego drapichrusta. Kurcze, jak ona za nimi tęskniła! Jej tęsknota była odczuwalna prawie do bólu fizycznego!
      Ale teraz...To już niedługo...jeszcze tylko tydzień...Wytrzyma. Zaciśnie zęby...Mieszkanie potrzebuje nakładów, pieniądze są jej potrzebne..Wytrzyma...To wszystko dla nich!
      Szykowała się na wyjście. Miało być to spotkanie, coś na kształt bankietu, zorganizowane przez gospodarzy...Może być fajnie...
         Było świetnie. Grała orkiestra...Wyżerka, szwedzki stół, alkohole...
Roman poprosił ją do tańca. Poczuła się jak...ona sprzed piętnastu lat! Znów miała 17 lat!
Potem tańczyła też z innymi...Mężczyzn było zdecydowanie więcej. Widomo, grupa techniczna! Konstruktorzy, inżynierowie...
    Teraz tańczyła z młodym Czechem. Mówił coś do niej, ale było głośno. Śmiało przycisnął ją w tańcu...Roześmiała mu się w twarz...Wypiła chyba zbyt wiele, ale co tam, raz się żyje!
      Tęskniła za Stasiem, ale jej ciało domagało się bliskości mężczyzny, jej dusza...może adoracji, której tak dawno przecież nie zaznała? Tylko dom, praca, dom, praca, dzieci, gotowanie, sprzątanie, praca, a tu....
Czuła się młoda! Czuła się atrakcyjna! Miała powodzenie. Widziała, że się podoba! Teraz ona rządziła!
      Roman znów z nią tańczył. Poszli razem do bufetu. Były doskonałe przekąski, sałatki, chyba cztery rodzaje, koreczki, tortinki...Słodycze...
Pili wino. Z Romanem Matulem. Rozmawiali. O niczym, ot tak...Niezobowiązująco.
- Jak tam Gosia?- spytała zdawkowo.
- Aaaaa , dzwoniła...Radzi sobie - odpowiedział zająkliwie...
Potem pili szampana...
      Eli kręciło się w głowie. Całkiem niewąsko. Zdecydowanie straciła kontrolę.
- Przepraszam cię, boli mnie trochę...głowa - powiedziała nieswoim głosem.
- Odprowadzę cię do pokoju. Faktycznie , jesteś blada...Coś z tobą nie halo - Roman okazał się troskliwy.
Odprowadził ją pod drzwi. Poczekał aż je otworzy. Z trudnością trafiła w dziurkę od klucza...
- Pomogę ci - powiedział mężczyzna stłumionym szeptem. 
Na korytarzu panował półmrok. Było cicho i nikogo...Ela mrużyła oczy...Matul otworzył drzwi.
Potem odprowadził ją do środka...
Miał takie wilgotne usta, pachniał szampanem i dobrą wodą. To pamięta...Jej od trzech tygodni stęsknione ciało, nagle, pozbawione hamulców wybuchło całą kaskadą tłumionej namiętności....


*


      Rano czuła się bardzo źle...Bolała ją głowa...Zobaczyła w łóżku obok siebie lekko szpakowatą głowę...Roman spał...
      Ze wstydem przemknęła do łazienki. Szorowała ciało zapamiętale jakby chcąc zmyć z niego hańbę...Zdradziła swojego męża. Straciła to, co miała najcenniejsze, przede wszystkim spokój i szacunek do siebie. 
      Jaka była głupia! Teraz już za późno. Za późno... - pomyślała gorzko.
      Roman obudził się. Rozglądał się w okół...Chyba zapalał papierosa...
Weszła ze spuszczoną głową. Ubrana w szlafrok zaciągnięty pod brodę.
- Elu, kochanie...- odezwał się mężczyzna.
- Nie mów nic. Proszę. I idź już - odpowiedziała.
- Ale posłuchaj - zaczął Roman.
- Nie chcę! Rozumiesz, nie chcę! Daj mi spokój! - krzyknęła z mocą. W tym krzyku było tyle rozpaczy, że zgasił papierosa i wyszedł po cichu...Po drodze prowizorycznie się ubierał, nawet nie zdążył zapiąć koszuli...Pokój miał po drugiej stronie korytarza...Nie spotkał nikogo. Po cichu otworzył drzwi swojego pokoju. Była niedziela...


*


      Potem starała się go unikać...Za dużo jej się z nim kojarzyło. Żyła jak we śnie. Mechanicznie pracowała. Rozmawiała z ludźmi. Uzgadniała projekt. Rozmawiała z rodziną przez telefon. Ze Stasiem jakoś tak zdawkowo i powściągliwie...
      A potem powrót...
Powoli dochodziła do siebie, coraz dogłębniej uświadamiając sobie fakt zdrady. I to z mężem koleżanki!
Obrzydliwe! Jest...nie chciała nawet w myślach użyć tego słowa które cisnęło jej się na usta...Miała potworne wyrzuty sumienia. Co teraz ma zrobić? Jak spojrzeć w oczy Romanowi w biurze, jak Gośce? 
      Ano...sama sobie nawarzyła piwa..
W domu wszystko było w porządku. Czekała na nią stęskniona rodzina, Stasio kupił peonie, które tak lubiła. Dzieciaki się garnęły...Mama zrobiła sałatkę, upiekła ciasto...
- No jak tam córuś, opowiadaj!
Stasio nie potrafił ukryć radości i dumy z żony! Taka wspaniała, zdolna, mądra...Jego Ela, Elunia...Kochana...


*


      Spotkałam Elżbietę po miesiącu..Miała lada dzień dostać mieszkanie. Była jakaś przygaszona...
- No co ty, zgarnęłaś kasę, dostajesz chałupę, coś taka jak zbity pies? - spytałam.
- Wiesz...Tam...Zdradziłam Stasia - powiedziała przygaszonym głosem.
- Jak to?
- No jak? Normalnie. Z Romanem Matulem w dodatku...
- O matko! Jak mogłaś! Czyś ty kobito zgłupiała? - wykrzyknęłam bardziej zaskoczona niż oburzona.
- Wiesz, impreza, alkohol, atmosfera - Ela poczuła potrzebę zwierzeń. Opowiedziała mi sytuację.
- No i co teraz zrobisz? - spytałam.
- No właśnie...Nie wiem, czy powiedzieć...Tak by było uczciwie - wyjąkała.
- Uczciwie? Dla kogo? Chcesz to zrobić dla swojego dobra, tak? Zrzucić z siebie kamień na barki Stasia? Nie, kochana. Noś ten ciężar sama..Ani mi się waż słowa powiedzieć, słyszysz?
Ela nie powiedziała nic...Matulów unikała jak ognia.


*

 
Ela i Stasio obchodzili niedawno 40 rocznicę szczęśliwego pożycia...




Opowiadanie to poświęcam Koledze Nergalowi -  mojemu Muzowi:)))))))

czwartek, 6 marca 2014

Zapchana umywalka

      Zapchała się umywalka w mojej łazience.
Przykra sprawa. Słabo odpływa woda, stoi, trudno jest czystość zachować...
Koniecznie trzeba coś zaradzić, tylko co? Był Kret - w granulacie i w żelu, nic nie pomogło. Była przepychaczka - tak samo.
      Niedaleczko jest taki mały sklepik - farby, lakiery, taśmy, chemia...
Sprzedawca, "Rudy Hipolit" jest super fachowcem. Zna się nie tylko na asortymencie materiałów budowlanych, którymi handluje, ale dosłownie na wszystkim, wszystkim i jeszcze raz WSZYSTKIM!  Jest takim "wujkiem Dobra Rada". A ta pani Hania, jego zmienniczka też wiedzę praktyczną ma niewąską! I o  to chodzi w dzisiejszych czasach klientowi.
- Może mi pan coś poradzi, umywalka mi się zapchała.
- Niech pani nie używa Kreta. To najgorsze świństwo! - kategorycznie orzekł Hipolit.
- Ale ja zawsze.... - zaczęłam.
- Ale da mi pani dokończyć? - niezbyt grzecznie przerwał mi Rudy.
Nie jest on sympatyczny, ale taki jego styl. Warto jednak czasem przełknąć tę pozorną arogancję. 
- Pani sobie weźmie sodę kaustyczną. 6 zł. Nasypie pani, tak o z tyle, nie żałować - pokazał na opakowaniu miejsce.
- Niech troszkę postoi - zawtórowała zmienniczka, pani Hania - ale najpierw niech pani dźga drutem! Robi pani na drutach?
- Robię....Robiłam - poprawiłam. Od dawna już nie robię na drutach, chyba nie mam takiej potrzeby przy zalewie chińskich szaliczków i czapeczek za grosze.
- To niech najpierw pani podźga, potem pani nasypie i zaleje wrzątkiem. Wszystko rozpuści - powiedziała z przekonaniem pani Hania.
     Jak mi doradzono, tak zrobiłam. Podźgałam, nasypałam, zalałam, znów podźgałam. 
Zapchało się na amen. Ani w tę, ani wew tę! FINITO! 
Hydraulika by trzeba...
      Jak trzeba to trzeba. Mamy do wyboru: Gąsiorka, Dziamdziaka Jasia i Cześka.
Dwaj pierwsi są fachowcami ze spółdzielni. Jeden - porządny chłopina, drugi - bluzga jak szewc. Uszy więdną. Ale podobno po tym prawdziwego fachowca poznać.
     Czy zwróciliście uwagę, że prawdziwy hydraulik ma na imię albo Jan, albo Stefan, albo Czesiek albo Tadek? W ostateczności jeszcze Genek, ale to naprawdę w ostateczności! Można brać Genka JEDYNIE z braku Stefana i Jana!!!!!
      Zdecydowałam się na Cześka. 
Pan w średnim wieku, tuszy dość widocznej. Mieszka blisko, rzut moherowym beretem.
Wygląd ma Czesiek prawdziwego fachowca! Przede wszystkim koszula flanelowa - to podstawa. Flanelowa koszula to wręcz WIZYTÓWKA każdego fachmana! 




Nie musi być bardzo czysta, nawet kilka trwałych plam świadczy o fachowości, zaangażowaniu w pracę, pracowitości, rzetelności i ROZCHWYTYWANIU danego osobnika przez żądnych napraw mieszkańców osiedli. 
       Dalej - spodnie na szelki. Najlepiej drelichowe. Obecne u pana Czesia. Na nogach ciężkie buty na "bezpiecznej" podeszwie. Dodają wzrostu!
       Pan hydraulik miał gąbczastą dużą twarz koloru dojrzałej wiśni.
Jego wizerunku dopełniały okulary tak silne, że wyglądało to jakby patrzył przez denka od półlitrówek.
No i niepełne uzębienie... W zasadzie zębów miał mało, powiem nawet, że bardzo łatwo było je policzyć. Były dwa z przodu na dole. Ale za to symetrycznie umiejscowione!
      Hydraulik nie seplenił. Mówił nawet dość płynnie po polsku, kiedy z jego bezzębnych ust wylatywał potok słów jak seria z karabinu radzieckiego żołnierza wylatującego z pepeszą na czołg. We wojnę.
      Pan Czesio przeklinał potwornie.
Ale co tam, starałam się nie słuchać, ważne by robotę dobrze zrobił!
Wpakował się od razu do łazienki brudząc ciężkimi buciorami jasną posadzkę.
- Co się dzieję? - spytał jakby nie wiedział. Przecież mówiłam mu przez telefon.
- Zapchana umywalka - stwierdziłam kwaśno.
- Zobaczymy, zobaczymy CO SIĘ DA ZROBIĆ - wymruczał fachowiec rzucając z rozmachem na podłogę skrzynkę z narzędziami i sprężyny - dwie sztuki - jedna cieńsza, druga grubsza.
      Prędko wziął się do pracy. Odstawił nogę umywalki, rozkręcił wszystko co było do rozkręcenia i.....
Oczom moim ukazała się...tragedia. Syfon był dokumentnie zapchany jakąś ni to mazią , ni to gipsem, ni to szlamem, ni to...nie wiadomo czym. Było to szare i wydzielało niezbyt przyjemny zapach.
- Co pani tam pakowała? - ze zgrozą w głosie spytał pan Czesiek.
- No jak to? Sodą kaustyczną...Wcześniej Kretem! Tak mi radzono! 
- Kret? Kret o wie pani, pogodę pokazuje! Kret to jest najgorsza - tu z bezzębnych usteczek hydraulika padło niecenzuralne słowo, które zaczyna się na "k", kończy na "a" i ma pięć liter.
- Jak to? A reklamują! - powiedziałam z pretensją w głosie.
- Reklamują bo chcą sprzedać to g...o - tu znów pan Czesio ulżył sobie brzydkim słówkiem.
I zabrał się do czyszczenia tego wszystkiego.
Ja w tym czasie zabawiałam go rozmową.
- A pan Gąsiorek pracuje jeszcze w ADM? A Dziamdziak?
- Uuuu...Dziamdziak to dwa lata jak już nie żyje...A Gąsiorek jest...Jest, ale to kawał - i tu padło bardzo nieładne słowo zaczynające się na "ceha".
- Tak? Dziamdziak nie żyje? Przecież on nie stary był?
- 63 lata!
- To mój mąż się zmartwi... Chociaż on lubi bardziej tego Gąsiorka. Zawsze mówi, że to porządny człowiek!
- Porządny człowiek to był Dziamdziak, Gąsior to - i tu znów padło to samo słowo co poprzednio.
Nie chciałam polemizować. 
      Pan Czesio elegancko zawalił mi szlamem wannę, przy czym spłukiwał części syfonu wężem od prysznica. 
- Panie Czesiu, pan tak nie robi bo mi pan z kolei wannę zapcha!
W te pędy poleciałam po ściery i co się da, aby pozbierać brudy, którym groziło spłynięcie do syfonu wanny. I zapchanie!
Potem hydraulik zadecydował przepychanie.
Wsadził koniec sprężyny w koniec rury wystającej ze ściany.
- Pani napręży sprężynę i kręci korbą do przodu! - powiedział głosem dowódcy.
Cóż było robić? Bez słowa wzięłam się za robotę.
Sprężyna szła nie bardzo.
- Jak bym był pani mężem to za tego Kreta bym panią...- zaczął fachowiec.
- Zabił? - dokończyłam usłużnie.
Spojrzał na mnie ze złością przez te swoje dekle od butelek.
- Może nie, ale skazał na KATORGĘ!!!! Bo Kret to jest najgorsza - tu użył słowa, które używał już kilkakrotnie, a które oznacza w mowie potocznej kobietę upadłą, uprawiającą najstarszy zawód świata czyli tzw. Córę Koryntu.
Potem jeszcze musiałam wkręcać drugą sprężynę - tę grubszą. Zmachałam się niewąsko przy kręceniu korbą bo szło opornie. Potem z powrotem wkręcaliśmy tę cieńszą. Ja kręciłam, pan Czesio się przyglądał jak idzie. Praca była więc podzielona sprawiedliwie.
Na domiar złego, cały czas mnie musztrował i opatyczał.
- No jak pani kręci? Za szybko! Wolniej, gdzie się pani spieszy? Teraz za wolno, no jeszcze, jeszcze, z życiem. STOP! Nie widzi pani, że się skręca?
Nie widziałam, stałam za daleko...
- No i co pani zrobiła? Koszulę mi pani wkręciła! - powiedział pan Czesio z oburzeniem.
- Nie chciałam - wyznałam ze skruchą szeptem.
- Teraz niech pani cofnie. No ducem!
Cofnęłam.
- Teraz dobrze? - spytałam tonem lizusa.
- Może być! Może pani w końcu załapała.
Kręciłam dalej. Potem znów zmieniłam na grubszą.
- Starczy. Wlazło półtora metra, dalej nie chce! Musi być tam kolano 90 stopni! - zawyrokował pan Czesio - No to teraz zobaczymy jak spływa - zaproponowałam nieśmiało.
Skręcił wszystko sprawnie, zostawiając upapraną podłogę i rury. 
- Niech pan nie dostawia nogi! Ja sobie sama pięknie posprzątam i nogę dostawię!
Spływało nieźle. Woda leciała z szumem tworząc przyjemny lej. 
Ja nie miałam sił się cieszyć. Byłam zmęczona tym kręceniem korbą. Nie wiedziałam, że hydraulika to taka ciężka praca. 
- Pięć dych się należy, chyba nie będzie za drogo - powiedział pan hydraulik.
Pomyślałam sobie, że to sporo jak na fakt, że robotę Murzyna zasadniczo wykonałam ja, ale już nie miałam siły się targować.
- W zasadzie powinienem pani odpalić za to kręcenie - po salomonowemu stwierdził pan Czesio.
NIE ODPALIŁ. Niewdzięcznik!



sobota, 1 marca 2014

Opowiadania Grusi - Pijak

- Rysiu, dlaczego tyle pijesz? - jękliwie odezwała się pani Maciągowa - znów wczoraj byłeś prawie nieprzytomny. Martwię się o ciebie...Człowiek jak jest pijany, traci nad sobą kontrolę. Zobaczysz, jak się nie zmienisz, będziesz miał kłopoty, wspomnisz moje słowa. Niszczysz zdrowie, rujnujesz życie, upodlasz się...Tak nie można, synku! 
Wdowa Maciągowa była dobrą, spokojną kobietą. Miała tyle cierpliwości dla swojego jedynaka, który był przyczyną jej bezsennych nocy i łez. Bardzo go kochała. Jak matka. Mimo wszystko.
- Mama da spokój. Za swoje pije.. - odezwał się z kąta pokoju dwudziestoletni wyrostek. Niedawno zaczął pracować u Kasprzaka. Zarabiał dobrze. Nie miał jeszcze swojej rodziny więc żył sobie tak, jak sam wybrał, niezależnie od nikogo..Bez problemów, bez zobowiązań...Matka była dla niego jag głos sumienia. Denerwowało go to. Dlatego starał się ją zagłuszyć własną arogancją...
W jego zakładzie pracowało dużo młodych ludzi...Dziewczyny, chłopaki...Wiadomo, towarzystwo, koledzy, kawalerskie życie...Młody jest, musi się wyszumieć - pobłażliwie mówili starsi koledzy, którzy często byli świadkami wyskoków "małolata". A i postawił im czasem kolejkę albo dwie...Lubili go, był wesoły, towarzyski..Dobrze pracował. Czasem kryli go przed kierownictwem...
Matka martwiła się. Ojciec Ryśka, już nieżyjący od paru lat, był alkoholikiem. Nie chciała by jej jedyny syn też tak skończył jak mąż...Ot, Roman wsiadł na procentach do samochodu...Rozbił się na pierwszym lepszym drzewie przy wyjeździe z miasta, nie było co zbierać...Pewnie póki jechał przez Warszawę, jakoś się trzymał w karbach i mobilizował, poza miastem poczuł luz...No i stało się...
To było dziesięć lat temu...Pani Maciągowa została sama z dziesięcioletnim Rysiem...Nie było łatwo, pracowała, znikąd wsparcia...Starała się jak mogła..
Pierwsze piwko wypił jej syn gdy miał dwanaście lat. Poczęstował go starszy od niego, szesnastoletni Arek, syn sąsiadów...Potem zdarzało się, że czuła od niego alkohol..Prosiła, groziła, rozmawiała...Ano...
Teraz pił bardzo często. Raz kończyło się na trzech piwach, innym razem...
Nie, nie awanturował się...Czasem przyprowadzali go koledzy na lżejszym rauszu...
Gdy zdarzyło się to po raz pierwszy, jej jedynak miał piętnaście lat...Chłopaki stanęli u drzwi podtrzymując słaniającego się kolegę za ramiona...Była druga w nocy...
Matka załamała ręce, nie spała...
- Chłopcy, tutaj, tutaj - pokazała na pokój syna.
- Pani nas wpuści, jak go puścimy to się przewróci...- powiedzieli oni nieco bełkotliwie.
Siedziała nad dzieciakiem pół nocy. Miał mdłości, potem zwymiotował w miskę podaną przez matkę...
Później był spokój, chyba ze dwa miesiące...A po dwóch miesiącach...
Co jakiś czas powtarzała się sytuacja. Nie dało rady chłopakowi przemówić do rozsądku...
Rysio skończył technikum, poszedł do pracy...
Zmieni towarzystwo - myślała matka z nadzieją. Ale gdzie tam...
Było źle...Teraz miał swoje pieniądze...Nie tak jak kiedyś kupował alkohol za sprzedane flaszki i makulaturę, czasem za szkolne książki albo znaczki pocztowe po ojcu...
Pił coraz więcej...Matka płakała, błagała...Obiecywał poprawę...
Wyleli go z pracy. Nie pomogło krycie kolegów...Natknął się na dyrektora, nie było ratunku. Miał wtedy dwadzieścia cztery lata i pił regularnie...Po pracy. Rzadko w pracy. Ale wtedy mu się zdarzyło.
- Synku, nie ułożysz sobie życia, co teraz zrobisz? - matka załamywała ręce...
Jak groch o ścianę. Nie pracował teraz legalnie. Robił "na czarno".
I tak mijały lata. Ryszard, bywało, rozrabiał po pijanemu, fantazję miał kawalerską. Czasem go złapali, musiał płacić za wyrządzone szkody...
Raz jechał z kumplami autobusem. Zachlany trzydziestoparolatek Zrobiło mu się niedobrze. Zwymiotował jakiejś dziewczynie w kaptur kurtki. taki żart, zaczepka...Pamięta jej oczy. Pełne wstrętu i obrzydzenia...
Wiele razy wylądował w jakimś "rowie" - na klatce schodowej, na przystanku, w krzakach, a raz nawet..na cmentarzu...
Tak mijały lata..Matka patrzyła na to wszystko z przerażeniem..
- Synku, kiedyś mnie zabraknie, ty zostaniesz sam...To już jest nałóg, powinieneś się leczyć...Marnujesz życie...Kto ciebie będzie chciał, takiego pijaka?
- Mama da spokój, nie jestem nałogowcem, piję towarzysko.
- Syneczku, towarzysko nie pije się codziennie...Zastanów się nad sobą...Ja nie jestem wietrzna...
I przepowiedziała. Zmarła za rok na serce. Syn miał wówczas czterdzieści lat i był starym kawalerem...
Zostało mu mieszkanie dwupokojowe na Pradze, gdzie od urodzenia mieszkał z rodzicami , potem tylko z matką, a teraz...
Po pogrzebie matki zaciął się w sobie...Nie miał do kogo gęby otworzyć. Odeszła jedyna bliska mu osoba, którą kochał, a która wylała przez niego morze łez...
Wtedy Rysiek dostał przysłowiowy "kubeł zimnej wody na głowę"...
Postanowił, że pić więcej nie będzie. Zrobi to nie tyle dla siebie ile dla mamy, której grób odwiedzał regularnie. Ciężko było...
Wiedział, że jest alkoholikiem, zapisał się do poradni...
Raz się załamał. Wrócił do picia. Kumple się ucieszyli...
Trwało to dwa miesiące. Wtedy zachorował. Zwykła grypa, ciężka...Leżał w gorączce, a przy nim nie było nikogo. Koledzy jakoś się nie kwapili...Raz Stasiek przyniósł mu bułkę i dwa piwa. Dobry kumpel - pomyślał Rysiek gorzko...
Jakoś się zwlókł...Chorował długo...
Potem już do picia nie wrócił. Chodził do AA. Tam się dowiedział, że alkoholikiem jest się do końca życia i że nie można mu wypić ani kropli, jeśli nie chce wrócić do nałogu...
Coraz częściej myślał o mamie. Tęsknił...Brakowało mu jej jak cholera. Bodaj na niego krzyczała, bodaj pogderała, ale żeby była przy nim...Mogła żyć jeszcze, miała zaledwie sześćdziesiąt pięć lat...Często myślał, że to przez niego, ze zgryzoty...
Mijał dzień za dniem..Pracował jak była robota, żył skromnie...Z dnia na dzień. Samotny jak palec przysłowiowy..Posiwiał z lekka, na twarzy niestety zostały ślady jego hulaszczego niegdyś życia...
Wegetował tak sobie chłopina.. Bez większego sensu. Ciężko mu było, bo musiał opłacić mieszkanie i mieć na chleb..Czasem mu coś dali z opieki społecznej. Najgorsze, że tak sam...
Raz piesek mały się doczepił do niego...Przygarnął.
- Teraz, bracie będziemy we dwóch - powiedział mężczyzna do pieska i zabrał go do domu. 
Nawet dał ogłoszenie, powiesił na kilku słupach...Nikt się nie zgłosił...
I tak sobie żyli: on i Misiek, bo tak nazwał swojego jedynego towarzysza niedoli...
Rano wyprowadzał pieska na spacer.  Psina była kundelkiem rudawym, z pyszczka faktycznie do misia podobnym.
Czasem Rysiek, tak spacerując po pobliskim parczku, myślał sobie, że szkoda, że się nie ożenił, ale...Przebimbał najlepsze lata swojego życia, wiedział o tym. Utopił je w morzu wypitego alkoholu...
Aż poznał Walę. Miał już po pięćdziesiątce, ona była Ukrainką, miała mniej więcej jego lata. W Polsce od trzech lat, pracowała jako pomoc domowa, nawet nieźle zarabiała...
Była niezbyt urodziwa, chuda, po dwóch rozwodach. Długie farbowane, czarne włosy i ciemne wąskie oczy. Trochę wydatny "orli" nos....
Szybko się dogadali. Ona sama , on sam...
Co prawda miała tam, na Ukrainie rodzinę, córkę i wnuczki, ale...
Pierwsza ich bliskość nastąpiła szybko, była czymś cudownym dla mężczyzny, który miał niewiele do czynienia z kobietami, jakieś ekscesy po pijanemu i wszystko...
Zakochał się. Nie wiadomo kiedy i jak. Myślał o niej bez przerwy i ciągle chciał z nią być...Kobieta była doświadczona, wiedziała jak mu dogodzić..Okręciła go sobie całkiem w okół palca.
Spotykali się w jego dwupokojowym mieszkaniu, które teraz stało się dla niego Olimpem, na którym czcił swoją ukraińską "boginię".
Robił jej dziesiątki zdjęć, kilka z nich stało w kilku miejscach pokoju w starych, zniszczonych ramkach, z których powyciągał fotografie nieżyjących od dawna krewnych..Jednym słowem oszalał. Ale o małżeństwie nie myślał...Tak jakoś...
Ona coś tam przebąkiwała, ale temat się jakoś rozmywał....
W lecie przyjechała do Wali rodzina z Ukrainy. Córka, czarna jak matka, tylko tęga i dwie wnusie - 5 i 10 lat. Wszyscy zamieszkali u Rysia... Dziewczynki wołały na niego "dziadzia" a on czuł się nareszcie dobrze...Potrzebny, kochany...
To było na jesieni...Wala zaproponowała ukochanemu wyjazd na Ukrainę. Trzeba było pomóc w remoncie domu córki. Zgodził się...
Miesiąc spędzony za granicą...Inna kultura, inne zwyczaje...Rysio był oczarowany. Swoboda, naturalność...Tak to widział...
Mieszkali u córki, został przedstawiony wszystkim krewnym i sąsiadom jako narzeczony...
Pili zdrowo. Bez umiaru. Cała rodzina, za wyjątkiem dzieci. Córka i jej mąż pili równo, Wala dotrzymywała im kroku...Rysiek nie pił , toteż traktowano go jak raroga..Ale zawziął się. A docinków nie słuchał i tyle.
Pracował ciężko, chciał się zrewanżować za gościnę...Naprawiał dach, malował ściany, naprawiał tynki..
Po miesiącu wrócili...Jeszcze nie było skończone, ale Rysiek miał w Warszawie komuś coś remontować, znaczy był zgodzony...Nie było jak się wykręcić, na opinii jako fachowca mu zależało. Złota rączką i do tego nie drogi, toteż robota go szukała...Miał swoją markę. Ale wszystko na czarno...
Od jakiegoś czasu zauważył zmianę w zachowaniu Wali, a i  coraz więcej dostrzegał u niej wad...
Znajomość zażyła trwała już jednak ponad rok, a od kilku miesięcy mieszkali razem...Był przywiązany do kobiety, co tu kryć?Ale nie był pewny czy ona kocha go szczerze i bezinteresownie..
- Ja ciebie kocham - mówiła często - ja zrobię wszystko dla ciebie.
To były słowa, ale czyny świadczyły o czymś innym...Czasem gdzieś znikała, on się denerwował...
- Gdzie byłaś?
- Mogę robić co chcę, nie jesteś moim mężem - odpowiadała hardo.
Wala była rozrywkowa. A przy tym nie "wylewała za kołnierz". Raz zaprosiła koleżankę do mieszkania Rysia, piły we dwie. Obaliły połówkę, potem drugą...
Po pijanemu uderzyła Ryszarda w twarz. Mocno. Nos mocno krwawił, chyba kość była pęknięta...
Mężczyźnie coraz więcej się nie podobało..Z jednej strony, to już się przyzwyczaił do obecności kobiety w domu, bo to i koszulę mu uprasowała i oprała go...No i w nocy miał się do kogo przytulić...
Pewnego dnia Ukrainka powiedziała, że wraca...Do swoich. Zakomunikowała mu to ot, tak sobie..Może była ciekawa jak zareaguje...
- Jak chcesz, jedź ze mną!
- Co z mieszkaniem? - spytał Rysiek.
- Jak to co, sprzedaj! Też masz problem! Za to pobudujemy sobie dom, u nas znajdę ci robotę, będziemy żyć razem - pocałowała go gorąco - przecież wiesz, ja ciebie kocham, ale wracać mi trzeba...Jedź ze mną...Ja już tu nie wrócę...Tam moja familia...
Ryszard zastanowił się. 
Po miesiącu sprzedał swoje dwupokojowe mieszkanie, gdzie spędził ponad pół wieku..
Pieska zabrał ze sobą...Wala nie chciała się zgodzić, w końcu jednak ustąpiła. Dla świętego spokoju. Ryszard miał argument na koncie w banku.
Wyjechali. 
I wszelki słuch o Rysiu Maciągu zaginął...
Po kilku latach ktoś wracał z Ukrainy. Powiadał, że był w okolicach, gdzie mieszkała Wala i jej rodzina...Podobno Rysiek zapił się na śmierć...