poniedziałek, 1 grudnia 2014

Ząb do usunięcia

Miałam zamówioną wizytę u stomatologa. Na czwartek.
Sporo czekałam, ale udało się!
Chirurgia szczękowa. Muszę usunąć "ósemkę" na górze po lewej.
Przykra sprawa. Cóż....
Przeżywałam już od poniedziałku. A jakże!
Podzieliłam się więc z koleżankami z pracy swoim zmartwieniem. 
- Ósemka? - ni to spytała, ni stwierdziła Marlenka - ooooo, to trzeba mieć prześwietlenie. Jaki korzeń ma. mały czy duży. I czy nie pokręcony albo splątany! - dodała z przekonaniem.
- Mam prześwietlenie. Wszystko ok, niesplątany! - stwierdziłam z tryumfem.
- Uuuuuu - zawyła rzewnie Joanna - tu by trzeba całej szczęki zdjęcie, to się nazywa... - tu utknęła - panto...pantograf... - dodała niepewnie.
- Pantogram albo penaten - zawyrokowała Mariola.
- PANTOMOGRAM! - krzyknęła pewnie Aśka - ja takie coś miałam jak mi usuwali, 120 złoty kosztuje! Ale masz potem wszystko jak idziesz wyrywać!
Poczułam się nieswojo.
- Ja to jak byłam na chirurgii, to taki dentysta był przystojny, pani się kładzie, powiada, a ja, że po co, pani się kładzie to pani tylko tam popatrzę. No to poprosiłam go coś na uspokojenie. A on tak stanął nade mną jak upiór i: pani otworzy usta! - na jednym wydechu wyrecytowała Asia.
- I co? I co? - rozgorączkowała się Marlenka.
- Zajrzał, a ja dalej siedzę z otwartymi ustami..A pielęgniarka do mnie: co pani ust nie zamyka? Ja na to, że: to rwać nie będziecie? A lekarz, że już wyrwany! - zakończyła Aśka z entuzjazmem.
Zrobiło mi się jakoś tak... błogo na duszy.
- Bać to się nie ma co - zabrała głos Marlena - teraz to oni tylko wkręcają takie coś jak korkociąg w zęba i już! A znieczulenie takie dają, że mogą ci nawet ŁEB URŻNĄĆ i nie poczujesz! - zakończyła z humorem.
Poczułam się znów tak sobie i zrobiło mi się niedobrze jak wyobraziłam sobie jak mi w znieczuleniu "łeb użynają". Jakoś to znieczulenie mnie nie przekonało nic a nic.
- A mój brat to nie ma wcale ósemek - stwierdziła zawsze opanowana Mariola - nie wyrosły mu.
- Ma, na pewno ma, ale w dziąśle! Mnie to tak strasznie bolało, jak mi wyrastały, jak byłam w twoim wieku, że wyłam przez miesiąc - zwróciła się do Marioli, Marlena - takie miałam kulki na dziąsłach i bolało to jak cholera! A potem zaraz mi się popsuły i trzeba było je powyrywać! Ale to bolało! Jakaś tam torbiel była pod zębem, lekarz powiedział, że jakby wiedział, to by się nie podjął! - dodała z przekonaniem.
Poczułam zawrót główny na myśl, że mogę TEŻ mieć torbiel.
- Bo taka torbiel jak się rozleje to uhhhhhhh! - zawyła Asia robiąc pełną boleści minę co podkreśliło dynamikę jej wypowiedzi.
- Tak. Zakażenie krwi MUROWANE! - zapewniła Mariola.
- A ja - odezwała się Joanna - to raz miałam rwany 45 minut ząb! 45 minut, macie pojęcie? Aż sąsiadka moja to myślała, że zasłabłam albo co! Nie mogła mi wyrwać, no nie dawała rady! Prywatnie to było! Potem pieniędzy wziąć nie chciała.
Wyszłam. Nie chciałam więcej słuchać.
A wizytę przełożyłam. Muszę to wszystko jeszcze raz przemyśleć!

niedziela, 9 listopada 2014

Boże Narodzenie już niebawem...

      Zbliżają się wielkimi krokami Święta Bożego Narodzenia.
Święta chrześcijańskie, związane z różnymi miłymi symbolami: choinką, opłatkiem, prezentami...
     Często nawet ludzie niepraktykujący religijnie wybierają się w wigilijną noc do kościoła, aby "zaliczyć" tradycyjną pasterkę, nie zawsze zresztą będąc w stanie całkowitej świadomości - patrz trzeźwości.
Tacy "wierzący" okazjonalnie, ale czy wierzący naprawdę? Czy można też ich nazwać katolikami, czy tylko "zarejestrowanymi" - ochrzczonymi zgodnie z wolą ich rodziców?
Co zrobili z tym darem Chrztu Św.????
Ale nie o tym...
       Tradycja obdarowywania się prezentami jest dawna i dla wszystkich chyba sympatyczna. 
Nie wspominam o kłopotach  z tym związanych, gdyż nie każdego stać na to, by spełnić marzenia swoich bliskich. Nie zawsze też prezenty okazują się trafione, czasem kupowane są w pośpiechu, nieprzemyślane lub wręcz przypadkowe. Aby były.
I warto się nad tym zastanowić, o co naprawdę chodzi w tym tak miłym, tradycyjnym geście.
       Prezent powinien być czymś związnym z odruchem serca, z tym, że myślimy o danej osobie, że chcemy sprawić jej przyjemność...Nie powinno się więc to wiązać głównie z wartością materialną, ale raczej...być kwestią uczuć, więc wynikiem tego wszystkiego co się w nas kumuluje w stosunku do osoby, którą obdarować pragniemy...
      Ale mój głos to głos wołającego na pustyni, więc już przestanę...
I tak będzie zatrzęsienie zabawek, krawatów, szalików, portfeli i promocyjnych kosmetyków...
Może tak ma być?

Swojego czasu popełniłam taki "twór":

Idą Święta

Już reklamy Coca Coli w "Ti Vi"
aż pod sufit "drzewka życzeń" stoją w centrach
sto neonów krzyczy: IDĄ ŚWIĘTA!
I dzieciaki zagadują o prezentach

Dom wysprzątać jeszcze trzeba
wypróbować te nowości
co to same wszystko czyszczą
bez wysiłku - do białości!

Na wyścigi kupujemy
przecież każdy z nas pamięta
byle więcej byle szybciej
bo...IDĄ ŚWIĘTA!

Są promocje i okazje
każdy chciałby coś odnaleźć
przepychają się już w tłoku
"niebiskupi" Mikołaje

Już nadeszły...
Pierwsza gwiazdka karp kupiony w wyprzedaży
i choinka plastikowa
Wnet się ziści pełnia marzeń!

Tylko Chrystus narodzony
leży cicho w swej stajence
ubogością żłóbka z sianem
nie wytrzymał konkurencji...

W tym pośpiechu zamieszaniu
gdy ma spełnić się życzenie
wszyscy naraz zapomnieli
że to BOGA NARODZENIE.

      Przy okazji jeszcze jedno...
Adam „Nergal” Darski i Maria Czubaszek biorą udział w reklamie sieci Empik. Bożonarodzeniowej....
Hmmmm...
Troszkę to dziwne. Osoby , które otwarcie mówią, że z chrześcijaństwem nic wspólnego nie mają...
Jak wiadomo, zwłaszcza Nergal zasłynął jako ten, który darł Biblię i podpalał krzyże oraz w programie Wojewódzkiego rozbrajająco szczerze wyznał , że cyt. „nie cierpi tego okresu, irytuje go bożonarodzeniowa otoczka, a żeby nie uczestniczyć w wigilijnej wieczerzy, wyjeżdża do ciepłych krajów”...





Teraz naraz promuje coś, co jest związane z tradycją chrześcijańską - obchodami Świąt...Cóż, widać wszystko jest na sprzedaż, kwestia ceny...
     Co do pani Marii Czubaszek...Zasłynęła ona z mocno kontrowersyjnych wypowiedzi promujących aborcję, co pozwala sądzić, że również z chrześcijaństwem ma niewiele wspólnego, więc tym bardziej raczej nie na miejscu jej udział w reklamie związanej w taki czy inny sposób z Świętem Kościoła Katolickiego...
Może to ma być prowokacja, których oststnio nam w karju nie brak, wspomnijmy choćby spektakl "Golgota picnic"...
Ano..."Róbta co chceta"...
I czekajcie na efekty...

poniedziałek, 29 września 2014

Mosuo

Moi Kochani,
      Kilka dni temu oglądałam program z Martyną Wojciechowską, pisarką, dziennikarką, a w szczególności wielką podróżniczką, obieżyświatką, globtroterką, zwolenniczką sportów ekstremalnych, prywatnie mamą szesnastoletniej córki, zagorzała przeciwniczka "instytucji" małżeństwa.
     Owoż Martyna w tym programie wyraziła swoją fascynację plemieniem Mosuo żyjącym w południowych Chinach.
     Kilka słów o tym plemieniu. Społeczność ta ma bardzo ciekawą konstrukcję. Zwłaszcza jeśli chodzi o pojęcie rodziny.
     Nie ma w ich języku określenia "mąż" i "ojciec". Kobiety są związane z mężczyznami tylko jako matki lub doraźnie - seksualnie, o ile mają na to ochotę. Biologiczny ojciec dziecka, w zasadzie nie pełni w żadnym sensie roli ojca, ani w kwestii praw, ani obowiązków. Nigdy nie opuszcza on domu swojej matki i bardziej jest związany z dziećmi swoich sióstr niż własnymi. Krótko mówiąc, zarówno kobieta, jak i mężczyzna, nie opuszczają swojego domu rodzinnego. Mężczyzna może być przyjmowany na noce przez kobietę, o ile ona ma na to ochotę. Konsekwencje tych wizyt, o ile takie zaistnieją, ponosi tylko i wyłącznie kobieta.



      Dlaczego piszę o tym?
Nie tylko ze względu na dziwność zjawiska, ale także ze względu na szokujący zachwyt pani Martyny nad takim właśnie modelem życia. Wojciechowska, jak wnioskuję, jest kobietą całkowicie "wyzwoloną" i małżeństwo jest dla niej czymś dalece niestosownym. Taka jej postawa przewijała się w całym programie.
Powiem szczerze, taka kobieta budzi we mnie mocno mieszane uczucia.
       Wg mnie to postawa mocno egoistyczna. Sprawienie z założenia, że dziecko nie ma obydwojga rodziców na co dzień ,jest patologią.
Rozumiem, gdy matka wychowuje samotnie dziecko z przyczyn niezależnych od niej, lub też w wyniku nieszczęśliwego splotu wydarzeń, ale zachwyt tym, że owe "wyzwolone" kobiety skazują własne dzieci na wychowywanie bez ojca jest po prostu chory.
     Niestety, w dzisiejszych czasach, różne rzeczy stara się wmówić społeczeństwu jak np. to, że dwóch tatusiów wychowa dziecko równie dobrze jak matka i ojciec, a nawet lepiej. 
     Moi mili, nie dajmy się zwariować! Na świecie jest taki porządek naturalny, że tylko model matka i ojciec gwarantuje dziecku prawidłowy rozwój, gdyż dziecko od urodzenia ma przykład roli matki i roli ojca, a te role jednak się różnią, ze względu choćby na różnice psychiczne kobiety i mężczyzny.
     Marnym argumentem jest tak chętnie przez niektóre środowiska (Biedroń & Co)używany argument, że zawsze to lepsze jak rodzina patologiczna lub dom dziecka. To tak jakby porównać pociąg i samochód. Albo nawet pociąg i zebrę. To są całkiem różne rzeczy. Mówimy o normalnej, zdrowej rodzinie: matka, ojciec, dziecko. I nikt mi nie powie, że dziecko będzie tak samo dobrze się rozwijać pod względem psychicznym i emocjonalnym oraz...seksualnym w pseudo rodzinie, gdzie mamusie są dwiema lesbijkami. Albo jest dwóch tatusiów homo. Podkreślam, że mamusie to lesbijki, nie matka i babcia wychowujące dziecko bo np. ojciec zmarł, albo nawet rodzice się rozeszli, to jest całkiem inny układ, inna relacja.
     Młodzi ludzie (i nie tylko młodzi) mają w dzisiejszych czasach różne wizje swojego życia.
Bardzo często są to wizje życia wygodnego, bez zobowiązań, bez konsekwencji tego, co się robi.
Czy rzeczywiście taki program "róbta co chceta" zagwarantuje szczęście?
Czy faktycznie żyjąc w ten sposób nie skrzywdzimy siebie i innych?
Może warto się nad tym czasem zastanowić...

niedziela, 21 września 2014

Bardzo smutna historia

      Dorotka miała dwadzieścia jeden lat i była piękna jak marzenie.
Wysoka, prawie 180 cm wzrostu (wyrośniętą mamy teraz młodzież, chyba na hormonach w mięsie), szczupła i zgrabna jak modelka. Długie, kasztanowo-złote włosy, lekko falowane i gęste, mały nosek, ładnie wykrojone usta i oczy o kształcie migdała, nieco może zbyt wąskie, ale pasujące do "całości". 
      Ubierała się fajnie i właśnie kończyła swoją "szkółkę". Liceum ogólnokształcące wieczorowe...
Lekki miała "poślizg" w nauce... Ano, jak się ma taką urodę, czasem "coś" przeszkadza - usprawiedliwiali ją znajomi.
     Teraz szykowała się do matury, jednocześnie pracując w biurze, gdzie mama zaklepała jej pracę sekretarki.
      Dorotka początkowo robiła wrażenie "pokornego cielęcia" i posłusznie wykonywała wszystkie polecenia przełożonych. 
      Równolegle "załapała" się jako fotomodelka. Miała warunki, o czym doskonale wiedziała! I bardzo pragnęła wykorzystać swoją urodę. Za pozowanie płacili całkiem dobrze. A w tej branży najlepsze zarabiają krocie, a co do tego, że ona właśnie może być tą najlepszą nie miała żadnych wątpliwości!
       Zaczynała od pozowania do jakiejś gazetki reklamowej, potem jej zdjęcia można było zobaczyć w znanym pisemku dla kobiet...
To był hit! 
Fotki dodatkowo reklamowały piękną bieliznę koronkową!
        Panowie dyrektorowie z biura oszaleli! Jak to faceci. Dyrektor Marczak, którego była sekretarką, zaraz pogalopował z gazetą do dyrektora Okonia!
      A Dorotka krok po kroczku poczęła wykorzystywać tę męską słabość. 
Zaczęła do biura ubierać się...jak na bal lub..na wycieczkę. Powłóczyste suknie zdekoltami zamiennie z króciuteńkimi szorcikami, które sporo odsłaniały, gdy Dorotka pochylała się nad biurkiem stojąc np. tyłem do pana dyrektora Marczaka.
        Oczywiście zamierzony efekt był. Szefostwo zaczęło traktować Dorotkę jak gwiazdę i stopnowo wymagać od niej coraz mniej, a od innych - więcej. Ktoś musiał przecież pracować!
A tym "ktosiem" były mniej urodziwe i zdecydowanie starsze pracownice.
- Panie dyrektorze - pytała Dorota słodkim, wystudiowanym głosiczkiem - czy ja muszę pisać to sprawozdanie?
- Nie, pani Dorotko, zrobi to pani Morawska - odpowiadał pan dyrektor, a oczy wychodziły mu z orbit bo pani Dorotka miała dziś dekolcik, że...uhhhh!
     Dziewczyna miała teraz aż nadto czasu i na ploteczki i na przechadzanie się po biurze i na jedzenie swoich witaminowych sałatek w szklanych pucharkach, które miały zapewnić jej dożywotnio obecną linię modelki. Jadła owe sałatki dostojnie, unosząc w górę paluszek wypielęgnowanej dłoni trzymającej srebrny widelczyk.
    Czas mijał.
Dorotka dalej była fotomodelką tego samego znanego pisemka dla pań, a jej zdjęcia podziwiali niezmiennie oczarowani panowie dyrektorowie i męscy pracownicy, panie zaś oglądały je z zazdrością, starając się na wszystkie sposoby znaleźć w wizerunku "gwiazdy" jakąś rysę lub skazę. 
- Pani Dorotko, czy tu nad kolankiem to żyłka? - pytała życzliwie pani Krysia.
- Nie, nie widzi pani, pani Krysiu, to cień tak pada z parasolki! - z politowaniem patrzyła na koleżankę ignorantkę, gwiazda Dorotka. Nic nie było w stanie zaćmić jej jasnego światła.
Tak wtedy myślała...
Aż raz przyszła do pracy jakaś markotna...
- Pani Dorotko, a gdzie gazetka z pani zdjęciami? - spytała zaraz pani Basia. Był poniedziałek, a zawsze w poniedziałek tradycyjnie oglądano nowe zdjęcia "królowej".
- Nie będzie już zdjęć - burknęła Dorota.
- Ale dlaczego? - koleżanki były "życzliwie" dociekliwe.
- Po prostu! - warknęła Dorota wściekle.
Potem okazało się, że takich pięknotek było więcej, a nawet najpiękniejsza buzia w końcu się opatrzy...Zmiana fotomodelki i tyle.
       Ano...Atrakcje się skończyły i panowie dyrektorowie jakoś tak mniej przychylnie patrzyli na Dorotkę. I sprawozdania już pisać musiała i porządek w papierach utrzymywać...Biedaczka!
      Pewnego dnia Dorotka "sprowadziła" do biura swojego chłopaka, Ryśka. Znalazła mu robotę, którą mógł wykonywać - obsługiwał xerograf. Chłopak był dość przystojny, czarniawy jak Cygan, choć trochę "niekumaty". Podobno w dzieciństwie miał kilka upadków na głowę. Może dlatego....
W sumie sympatyczny, skromny...
     Dorotka czasem schodziła do niego, do pracowni. Chyba była zakochana. Chłopak kończył szkołę wieczorowo, technikum samochodowe...Pracował w instytucji koło roku - na zlecenie...
     Minęły dwa lata. Dorota miała 23 lata i nieco spoważniała, choć nadal trochę "zadzierała nosa". Jej uroda wybujała, a że zarabiała niezłe pieniądze, mogła się ubrać, stać ją było też na drogie kosmetyki. Dorabiała często jako hostessa na różnych imprezach, organizowanych głównie dla biznesmenów i vipów...
     Tam poznała Roberta.
Robert miał 32 lata, był przystojnym biznesmenem - bardzo bogatym.
Wielki majątek i dom w Żabiej Woli - okazały niczym forteca.
Obsypywał prezentami i kwiatami Dorotkę, prawił komplementy...
     Dorotka zakochała się bez pamięci, a i pieniądze ukochanego zrobiły swoje.
Oczywiście Rysio "poszedł w odstawkę", a pięcioletni z nim związek pozostał bladym wspomnieniem, teraz liczył się tylko Robert.
    A potem był ślub. Szybki i wystawny, po czteromiesięcznej znajomości. 
Podróż do Paryża, razem ze śwadkami - Gośką i Wieśkiem....
Trochę nietypowo, ale w końcu ich wybór. Miało być wesoło, bogato, szampańska zabawa...
     Po dwóch tygodniach urlopu Dorota nie wróciła do pracy i ślad po niej zaginął....
Mijały tygodnie...W końcu "bomba pękła".
      Stopniowo z plotek korytarzowych zaczął wyłaniać się obraz tragicznej prawdy.
Okazało się, że  ślicznotka wyszła za mąż za psychopatycznego zwyrodnialca...
Facet był dodatkowo maniakalnym zazdrośnikiem. 
Pod wpływem jakiegoś zrodzonego w jego chorym umyśle podejrzenia, pobił biedną dziewczynę do nieprzytomności. Ledwo uszła z życiem. Podobno patrzyła się na kelnera zbyt natarczywie w jakiejś ekskluzywnej restauracji. To wystarczyło, by "włączył mu się szperacz" i by bestialsko skatował swą młodą i piękną żonę.
     Potem już nigdy nie słyszało się o Dorotce, podobno straciła nie tylko zdrowie (zaburzenia neurologiczne), ale i urodę. Miała uszkodzenie oka, złamany nos, liczne blizny...Przeszła dwie poważne operacje...
      Mężczyzna stanął przed sądem, a że był bogaty...Wiadomo...
Sprawiedliwość nie jest ślepa i  kocha...pieniądze...Świadkowie często też...

środa, 17 września 2014

Zakazany owoc

Dziś takie moje refleksje.
Oczywiście głupio myślę, jak zwykle, ale dobrze, że w ogóle.
Kiedyś to się mówiło, że zakazany owoc bardziej smakuje. Zresztą teraz też się tak powiada.
A do czego piję?
Ano do tego, że niektórzy "światowcy" domagają się legalizacji wszystkiego. Wszystkiego - tzn. pornografii, narkotyków, domów publicznych, prostytucji itd. 
Żeby człowiek obdarzony wolną wolą mógł sobie wybrać. I z pewnością jak wszystkie te "atrakcje" będzie miał na wyciągnięcie ręki i przestaną one być owym "zakazanym owocem" , osłabnie zainteresowanie tego typu formami "rozrywki". 
Nigdy nie zgadzałam się z tego typu teoriami, nigdy. To bzdura!
Ot, na przykład taki pogląd, że jak będzie dostęp do pornografii, nawet tej "ostrej" to nie będzie np. gwałtów. 
Akurat! Ja uważam właśnie, że tego typu "publikacje" właśnie napędzają i nakręcają te rzesze dewiantów, podsuwają im pomysły, zachęcają do spróbowania. I idzie taki i właśnie próbuje, nie zawsze za zgodą tej strony na której te próby się odbywają!
Tak samo z innymi wspomnianymi przeze mnie "tematami".
Czy myślicie, że jak narkotyki będzie można nabyć w każdym kiosku ruchu to spadnie nimi zainteresowanie? Guzik prawda. Obecnie taka np. marihuana oraz inne narkotyki jest bardzo łatwo dostępna choćby w każdym klubie, także w innych miejscach. To żadna tajemnica. I co, spadło "spożycie"? Nie, wręcz przeciwnie, coraz więcej ćpunów. I jeszcze się mówi, że to wcale nie szkodzi, nie uzależnia, że papierosy są bardziej szkodliwe. 
Wyobrażacie sobie co będzie jak legalnie maryhę zaczną sprzedawać w kiosku za rogiem?
Dlaczego taki temat i skąd?
Ano oglądałam dziś program Młynarskiej jak to pijany kierowca zabił małżeństwo - żona była w siódmym miesiącu ciąży. Zabite zostały więc trzy osoby. Osierocony został trzyletni ich synek...
Straszna tragedia. Kierowcy grozi...12 lat więzienia! To jest po prostu żenada, taka wysokość kary. I to w dodatku kara maksymalna!
Ale nie o tym....
Gościem programu była Ilona Felicjańska. Swojego czasu pod wpływem alkoholu spowodowała wypadek. Otwarcie przyznała się, że jest uzależniona, obecnie po odwyku...I powiedziała ona coś takiego, że jej nałogowi sprzyjała DOSTĘPNOŚĆ alkoholu - sklepy monopolowe na każdym rogu - i to na ogół czynne całą dobę, także na stacjach benzynowych i po prostu wszędzie. Ktoś może powiedzieć, że takie jej tłumaczenie...Po części tak, bo przecież nie każdy jest alkoholikiem, choć ma dostępne, jednak...Coś w tym jest...
Powiem krótko. Dostępność szeroka tych, degradujących moralnie społeczeństwo, "ATRAKCJI" jest policzona na rozsądek człowieka, a ja, wybaczcie, w ten rozsądek nie wierzę! Człowiek ma naturę ułomną i wcale nie jest rozsądny tylko odwrotnie. A i jeszcze teraz jak się lansuje pogląd "róbta co chceta"!
No i tacy "światowi" chcemy być, tacy niezaściankowi! Tacy wyzwoleni z kołtuństwa!
Bo "kołtuństwo" to oczywiście (wg niektórych) życie w zgodzie z dawnymi zdrowymi, ba, fundamentalnymi, zasadami! Taka zasada "Bóg, honor, Ojczyzna" - to dopiero kołtuństwo!
No bo, wiadomo, Bóg wg niektórych nie istnieje, a religia służy tylko po to, by naiwnych utrzymać w karbach. Co do honoru - to niektórzy nawet nie wiedzą jak napisać to słowo, a co dopiero uznawać jakiś tam kodeks honorowy! Starocie! Ojczyzna...hmmmm...Tam ojczyzna gdzie płacą dobrze! Teraz mamy być obywatelami świata, poliglotami, globtroterami, podróżnikami, emigrantami itede, itepe.
No i jak to społeczeństwo ma być zdrowe, no jak?

niedziela, 14 września 2014

Niutka cz II

Pewnego dnia kierownik Zbyszek Załęski powiedział:
- Trzeba wygrzebać starą dokumentację z 70 roku. Musimy sprawdzić coś w instalacji...Nie podoba mi się punkt H 52 w procesie produkcyjnym...Trzeba do archiwum. Może Danuśka skoczy?
- No, ale tego jest sporo...Przecież to grube teczki...Może ja z Daną pojadę?- odezwał się Jacek.
Kierownik popatrzył na niego zza grubych szkieł okularów. Od dawna zauważył, że między Danusią, a Jackiem toczy się coś...mniejsza zresztą co, nie jego sprawa...On wolny, ona wolna, dorośli są....
- Dobra. Jest godzina 13.00, pojedziecie, pogrzebiecie, wyciągniecie...Jutro rano przywieziecie. Tylko, żebyście byli na ósmą, a nie znów te korki! - dodał sarkastycznie znacząco patrząc na pana technologa Jacka.
Pojechali. Komunikacją. Do 15.00 załatwili wszytko. Znaleźli odpowiednią dokumentację, spakowali ją w torby...
- To co z tym zrobimy? Do domu to trzeba będzie zawieźć... - Danusia popatrzyła pytająco na Jacka.
- Wiesz, zrobimy tak, ty mieszkasz bliżej pracy, może zostawmy to u ciebie, rano przyjadę, zabierzemy to do roboty...Ok?
- No dobrze... - zgodziła się bo chyba nie było innego wyjścia.
- To ja ciebie odwiozę...Pójdziemy na skróty do przystanku...Zrobimy sobie spacerek - zaproponował Jacek.
- To jest dość ciężkie! Gdzie będziemy "spacerować"? - zaprotestowała Danka.
- Nie nudź. Sam to poniosę - wziął od niej reklamówkę.
Poszli na skróty koło cmentarza. Przez leśny zagajniczek.
Była wczesna jesień, słońce prażyło dziś intensywnie jak w lipcu.
- Odpoczniemy chwilkę - Jacek postawił tobołki pod brzózką.
- Mówiłam, że ciężkie. tobie się zachciało spacerków! - ofuknęła go Danusia.
Jacek nie odpowiedział nic tylko zamknął jej usta swoimi ustami. Jego ręce śmiało błądziły po jej ciele...
Pierwszy raz poczuła..
Byli tam sami. Oni i natura. I namiętność. Dzika, wybuchła niespodziewanie...Nastąpiła eksplozja, ba, erupcja wulkanu! Trzęsienie ziemi i tornado w jednym!
Potem Danka bardzo się zawstydziła...
Jak mogła? Tak na "gołej ziemi". Jak jakaś....
Jacuś był wyraźnie zadowolony. Jeszcze by nie...
Patrzyła na niego z ukosa. Typowy facet.
Zrobił "co swoje" i finito!
Doprowadzali się do porządku. Każde w osobnym "kątku".
- No i co Niuta? Po co to było udawać damę?
Nie odpowiedziała nic...

Niutka cz. I

     Danka nie miała żadnego doświadczenia z facetami.
Nie licząc Jacka. Ale to nie było nic wielkiego, nawet małego...Takie tam...Miała 18 lat i to był jej pierwszy chłopak. Z którym się całowała.
     W zasadzie to on ją pocałował z zakoczenia. Na schodach.
Poczuła nagle coś w buzi co przypominało obślizgłego ślimaka.
Uciekła w popłochu. Potem było jej nawet wstyd, przecież to właśnie tak ma wyglądać, to jest to wspaniałe, podniecające i super (jak mówiły koleżanki), właśnie ten ślimak!
      Więc ona też przy Jolce i Elce udawała , że było ach i och, a w duchu to..ślimak i już! Nic przyjemnego, raczej oblechowate!
      Potem był Kazek. Tu już poważniej było. Aż wstyd. Podobał jej się. Miło łaskotał wąsikami. Ale szybko jej się znudził. Nie miał jednego zęba i pachniał wodą toaletową Wars.
       To wszystko miało miejsce pod koniec technikum.
Potem podjęła pracę w sporym zakładzie. Tam poznała Jacka.
       Jacek był od niej sporo starszy i rozwiedziony.
Łaził za nią krok w krok. Wodził wzrokiem, był natrętny w swych awansach.
       Nawet go lubiła. Był pocieszny, miał duże poczucie humoru, choć z wyglądu jej się nie podobał. Taki tam wsiowy obertelek. Zawsze rano wyciągał z teczki olbrzymi grzebień i zaczesywał do tyłu swoje włosy koloru spłowiałego kasztana zmieszanego z korą dębową. Tak, taki był kolor jego włosów. A oczy okrągłe jak dwa guziki, niebieskie i wiecznie zdziwione. 
- Niutka, idziemy na śniadanie, chodź!
I szła. Dla towarzystwa.
      Raz pocałował ją gdzieś w kącie korytarza. Niespodziewanie. Nawet nie zdążyła zaprotestować...
Udawała, że nic się nie stało. Wcale jej nie pociągał.
      Chyba to był jej błąd, że nie zrobiła awantury albo i nie strzeliła w pysk.
Jacek poczuł się śmielej, skoro nie zareagowała zdecydowanie, znaczy akceptacja - tak myślał.
       I poczynał sobie coraz bardziej bezczelnie i coraz częściej, a ona była za słaba by protestować.
Owszem, próbowała, ale...On jakoś obracał to w żart.
- Niutek, Niutek, kochanie moje, wyskoczymy gdzieś po pracy do kawiarenki?
- Nie mam czasu, daj mi spokój! - odpowiadała bez przekonania.
         Dawał za wygraną, ale tylko na chwilę.
Następnego dnia znów niby przypadkiem ocierał się o nią albo całował mimochodem jej włosy nachylając się nad nią niby coś uzgodnić...
- Uspokój się! - była wściekła. Na niego, że taki bezczelny i na siebie, że nie potrafi zdecydowanie powiedzieć "nie".
- Przecież ja nic...Chcesz zaśpiewam ci piosenkę. I nie czekając na jej zgodę śpiewał zaciągając:
Poszła Dunia w pomidory
a za Dunią trzy majory
ajaj Dunia maaaaa
Dunia dziewoczka majaaaa
Nie potrafiła opanować śmiechu. Cały Jacuś!
- Widziałaś wczoraj na stołówce jak "Pingwin" usiadł w zupę? - zagaił.
- No co ty?
- Serio! Postawił sobie michę na krześle, bo miał ze sobą jakieś papierzyska i teczki, których nie zaniósł do pracowni. Ogarnął je na parapet przy stoliku. Potem, lebiega, poszedł po sztućce i jak się nie rozsiądzie w tej zupie hahahahahahahahahahaha!
      Śmiali się oboje. Choć w sumie to szkoda było jej tego "Pingwina"...Starszy człowiek i już mu się coś tam plątało "pod kapeluszem". 
       Fajnie spędzała czas z Jackiem, lubiła go jako kolegę...Było z nim wesoło!
Raz zaczaił się na nią pod domem, gdzie Danka mieszkała z rodzicami. Nie wiedziała, skąd zdobył jej adres, może jakoś z rozmowy wyszło...
Gdy rano wychodziła do pracy, po prostu na nią "napadł". Zaczął ją całować, a ona nie potrafiła mu się oprzeć. Potem razem pojechali do pracy jakby nigdy nic, choć trochę się spóźnili i wszyscy patrzyli na nich podejrzliwie...
- Nigdy więcej, rozumiesz, nigdy więcej! - wysyczała do niego gdzieś na boku zła jak osa.
- No dobrze, dobrze...Jasne, skoro nie chcesz...
       Oczywiście za dwa dni znów był pod jej domem i sytuacja się powtórzyła. A potem znów to samo....
Raz udało jej się go zmylić, wyszła drugim wyjściem. Była z siebie dumna.
Od razu pojechała do pracy. On dotarł po pół godziny, zwalił wszystko na korki i patrzył na nią z wyrzutem, a ona odwracała wzrok...
Potem tydzień spokoju...
A potem...
Cdn.

poniedziałek, 8 września 2014

Aśka

      Na imię jej było Aśka, miała szesnaście lat i jeszcze nigdy nie całowała się z chłopakiem. A tak bardzo chciała!
Wszystkie koleżanki były już "po". Opowiadały z wypiekami jak to jest. Że "cudownie, po prostu cudownie"!
Ale jej to nie było pisane. Dlaczego?
Chyba była zbyt nieśmiała...
      Niektórym chłopakom się nawet podobała. Zabierali jej piórnik w szkole albo strzelali ze stanika. Takie szczeniackie zaloty. Ale miłe....
Ona zawsze reagowała głupio. Albo wcale.
     Raz jeden chłopak z klasy chciał od niej numer telefonu! Nawet fajny był, wysoki, miał lekko zarysowany wąsik i czarne włosy...Jacek mu było.
Tylko, że ona nie miała telefonu. Pech!
     Koleżanki to ją nawet lubiły. Z Jolką paliła papierosy w krzakach koło wierzby płaczącej. Z Elką siedziała koło śmietnika i obserwowała jak "Nocnik" wychodzi z klatki. Piękny był, wysoki, przystojny, było na co popatrzeć.
      Raz umówiła się z Jolką na podwórku. Poszły razem do budki po wodę mineralną i po coś tam jeszcze.
Gdy wracały, na podwórko podjechał na motorze on.
     Był sporo starszy. Miał wąsy i wspaniały tors atlety. Kolega Jolki. Skąd wytrzasnęła takiego "staruszka", nie wiadomo. Miała różnych kolesiów, niektórzy mieli nawet koło czterdziestki...
On miał na imię Czesiek. Staroświecko jakoś. Miał 26 lat.
- Wsiadaj, pojedziemy - rzucił sucho do Aśki.
Nie spytał czy chce, po prostu "wsiadaj" i już. Wsiadła. Dał jej kask i długo poprawiał coś koło jej uda....
Poczuła się głupio. Zrobiło jej się gorąco. Jak on śmie!
     Ale nie powiedziała nic. Serce jej drżało. 
Pojechali w pędzie. Nie wiadomo gdzie, ale to było nieważne bo najważniejsze było to, że przytulała się do męskich, muskularnych pleców.
      Skręcił gdzieś w bok, w małą uliczkę na peryferiach miasta.
Nie pytała gdzie jadą i po co...
- Muszę coś załatwić - stwierdził Czesiek stawiając swoją starą "maszynę" w zapyziałym, zachwaszczonym podwórku - chodź! - dodał rozkazująco. 
Poszła jak ciele.
      Stanął przy jakiejś budce. 
Budka miała drzwiczki zamykane na kłódkę. Otworzył je sprawnie jednym ruchem kluczyka...
     Oczom Aśki ukazał się maleńki jakby pokoik. Były tam półeczki, na jednej z nich stało małe radyjko tranzystorowe. Obok mały portret papieża  w plastikowej "złotej" ramce.
Centralne miejsce zajmował materac. Poduszka, koc.
- Siadaj, nie krępuj się! - zwrócił się do niej przycupnąwszy na brzegu legowiska.
- Ale po co? - spytała po raz pierwszy, z drżeniem serca.
- Nie bój się, siadaj...Co ty taka dzika? - zaśmiał się drwiąco.
Nie chciała być dzika...
    Czesiek wyciągnął z małej szafeczki flaszkę. I kieliszki. Dwa. 
Nalał. 
- Nie...ja nie...
- No co ty? Na rozgrzekę. Deszcz zaczyna kropić. Jak lekarstwo. Nie dziwacz. - przekonywał Czesiek.
Nie dziwaczyła. Wypiła. Jeden, potem drugi. Zakręciło jej się w głowie...Nie była zwyczajna...
     Potem już tylko zobaczyła jego twarz nad swoją, poczuła woń dobrych, męskich, zagranicznych zapewne, perfum i nie myślała już o niczym.
Wiedziała, że on jest jeden, jedyny na świecie.
     Płynęła czarodziejską łodzią po morzu. Najpierw morze było łagodne, potem rozpętała się burza....
A potem...Był ból...Podkurczyła nogi.
Czesiek usiadł w kącie. W półcieniu widziała jego mięśnie.
- Wiesz, ja jestem żonaty. Wpadłem. Moja żona ma na imię Zyta, mamy córkę. Chcę, żebyś wiedziała...
A jej cały świat zawalił się na głowę...


Wojciechowscy

Wojciechowscy mieszkali na parterze jednopiętrowego, starego, drewnianego domu w pobliżu niewielkiego sosnowego zagajniczka. W  miejscowości...no nieważne zresztą....Pod Warszawą.
Zajmowali jedną izbę i kuchnię. Wychodek był w podwórku. W zimie można było tam zamarznąć w trakcie załatwiania potrzeby, w lecie wydzielał się stamtąd straszliwy fetor, a w dziurze aż roiło się od białych robali. Paskudztwo.
W podwórku stała studnia z pompą. Wodę nosiło się w wiadrach, a brudną wychlustywało na podwórze płosząc przerażone kury, którym nie raz się dostało! Uciekały z histerycznym gdakaniem.
Na podwórku rosły sosny, pod jedną ubodzy mieszkańcy sklecili prowizoryczną ławeczkę, można było siadać na niej o zmierzchu i wdychać woń maciejki rosnącej pod oknem tutejszych "krezusów" - Tucholskich.
Dalej, zaraz za komórkami znajdowały się małe działeczki co niektórych mieszkańców. Tam było całkiem przyjemnie, rosły słoneczniki, niektórzy posadzili nawet pomidory i ogórki. Zapach czosnku, cebulki czuć było z daleka. Mieszał się z wonią macierzanki, maciejki i jaśminu, ale nikomu to nie przeszkadzało...
Wojciechowscy byli biedni jak przysłowiowe myszy kościelne. A drobiazgu tam było, że ho ho. Chyba siedmioro czy nawet ośmioro...Trudno zliczyć, bo niektórym się pomarło. Na krwawą dyzenterię - jak mówiła Wojciechowska. 
A więc najmłodsza sześcioletnia Dorotka, potem Zbyszek - ośmioletni, dalej trzynastoletnia Marzenka, czternastoletnia Jola i najstarsza, szesnastoletnia Ewka.
Najładniejsza była ta Ewa, blondyna z długimi włosami i niebieskimi oczami. I już miała kawalera!
Czasem przesiadywała z nim pod domem, ale "stara" Wojciechowska często goniła ją za to i nie raz przylała jej pokrzywami po gołych nogach. Nie chciała by Ewka podzieliła jej los.
Irka, matka dzieciaków, zaszła w ciążę gdy miała piętnaście lat. Heniek nie chciał się żenić, był niewiele starszy, może miał z 17 lat. No, ale w końcu poszła do ślubu "z brzuchem". Był kremowy welon i zszarzała sukienka. Mirtu nie wpinała. Wstyd. Ale ważne, że się pobrali.
Zaraz też na świat przyszła Gośka. Ale zmarła jak miała rok. Na czerwonkę. Wtedy Irka się wycofała , a Heniek zaczął pić na fest. Nigdy nie stronił od kieliszka i "za kołnierz" nie wylewał, ale teraz to już prawie nigdy nie trzeźwiał tak całkiem. Fach miał dobry, był malarzem pokojowym. Co z tego,  jak co zarobił to przepił. Gdy wracał pijany, zaraz "brał się" do swojej baby. Bił , a potem...
Dzieciaki przychodziły na świat często...
Potem urodziła się Ewa. Potem jakieś następne - zmarło. Na to samo, co pierwsze.
Tym razem trafiła mała do szpitala, chyba ze dwa lata miała...Wtedy już urodziła się Marzenka, to matka nie miała głowy nawet rozpaczać. 
Lekarze mi dzieciaka zabili - mawiała biadoląc głośno...Pogrzeb był cichy. Po pogrzebie Heniek, jak zwykle się upił i Irka dostała swoją porcję.
Potem były następne dzieciaki. Heniek jak przychodził do domu na dobrych obrotach, nie patrzył.
Izba była jedna, prócz kuchni. Dzieci popatrywały z kątów jak ojciec bije matkę, a potem bierze ją w wilgotnej zatęchłej pościeli, a nierzadko gdzie bądź....
Irka wyschła na wiór, a głowa jej się trzęsła z nerwów. Nie chciała jednak mężowi "stawać okoniem" bo zaczynał już podnosić rękę na dzieci...
Często na schodach słychać było krzyki. Potem wszystko cichło. To Heniek widać zrobił "co jego" i zasypiał.
Dzieciaki latały po podwórku usmarowane, najczęściej bose. Rzadko dostawały od matki jakiś grosz i szły do pobliskiego "Konsuma" po ziemniaki czy chleb. Częściej jednak chodziły głodne. W lecie i na jesieni łaziły do pobliskiego lasu na grzyby, na mirabelki, na jagody i maliny.
Czasem dostawały od litościwej Koprowiczowej z pierwszego piętra, to pomidory to jabłka, wtedy matka gotowała im kompot.
Dorotka siadała wówczas pod drzewkiem na ławce i jadła z porcelanowego, wyszczerbionego talerza owoce z kompotu, by wszyscy widzieli jak mama o nią dba.
Pewnego dnia zachorowała Marzenka. Na krwawą dyzenterię. Brud był, nie dziwota. Przyjechało pogotowie. Chcieli ją zabrać do szpitala bo było z nią źle. Matka nie dała.
- Jedno żeście mi zamordowali! - darła się na całe podwórko. Machnęli ręką i pojechali.
Matka postanowiła dzieciaka wyprowadzić z choroby. Dawała jej wrzątek łyżeczką. Po trochu.
Heniek wściekał się. Pierwszy raz był prawie trzeźwy.
- Ty głupia jesteś, jaka ty głupia jesteś! Trzeba było do szpitala! - ryczał.
Ale ona po raz pierwszy przeciwstawiła się mężowi tyranowi.
Cierpliwie dawała małej wrzątek. Łyżeczką. Delikatnie. Regularnie.
I stał się cud. Choroba powoli ustępowała. Trudno było to wytłumaczyć , ale tak było....
Irka uratowała Marzenkę.
A Ewka zaszła w ciążę w 17 roku....

niedziela, 7 września 2014

Bajeczka Grusi - O małej biedroneczce Poli co zgubiła swoje kropeczki

Czy znacie Dzieci tę piosenkę:

Po zielonych łąkach, po kwiatowych łąkach,
z łodyżki na listek, wędruje biedronka.

Ref:
Spotkała ślimaka i małego żuka:
- Gdzie idziesz biedronko?
- Czego tutaj szukasz?

A biedronka płacze, łapką łzy ociera:
- Pogubiłam kropki, co ja zrobię teraz?

Pewnie znacie...
A jak było naprawdę i jak zakończyła się ta historia, dziś Wam opowiem....


      W pięknym zielonym lesie, gdzie rosły stare drzewa: dęby, brzozy i sosny, gdzie leżały piękne dywaniki z mchu i rosło mnóstwo paproci, w którym można było najeść się do woli jagód, malin i nazbierać całe mnóstwo grzybów, mieszkała mała biedronka Pola.
Była to śliczna biedroneczka, miała czerwony pancerzyk, pięknie lśniący w promieniach słonecznych, a na nim trzy czarne kropeczki. Biedronka była sympatycznym stworzonkiem, a uśmiech prawie nigdy nie schodził jej z buzi, no chyba tylko wtedy, gdy mamusia namawiała ją do zjedzenia szpinaku. 
       Pewnego dnia mała biedronka postanowiła poznawać świat. Do tej pory nigdy nie odchodziła zbyt daleko od swojego domku.
- Mamusiu, ja chcę poznać świat! - powiedziała do swojej mamy, która miała jak ona czerwony pancerzyk a na nim jak ona trzy czarne kropeczki.
- Polu, ależ ty jesteś jeszcze taka malutka, masz jeszcze na to bardzo wiele czasu!
- Ale ja chcę i już! - upierała się mała uparciuszka.
- Kochanie, tak nie wolno! Małym dzieciom nie można samemu oddalać się od domu, możesz zabłądzić w lesie, może nawet spotkać się coś złego - tłumaczyła mamusia.
- Nie! Nic mi się nie stanie! Ja chcę! - krzyczała biedroneczka.
- Nie rób tego, pamiętaj, mamusia ci zabrania! Boję się o ciebie! -  przkonywała ją mamusia.
      Ledwo jednak mama zajęła się wieszanie prania, Pola wymknęła się z domu. Gdzie pójdzie? Sama jeszcze dobrze nie wiedziała. Poszła więc prosto przed siebie...
       Oczywiście, jak to zwykle bywa nie tylko u małych nieposłusznych biedronek, nie szła nawet wytyczoną ścieżką leśną i nie dbała o to czy będzie potrafiła wrócić z powrotem do domu.
       Zobaczyła pięknego barwnego motyla i bardzo się nim zainteresowała, podążyła więc za nim, zapatrzona w jego tęczowe skrzydełka.
       Zobaczyła tyle ciekawych rzeczy, których nie widziała nigdy przedtem.
W niewielkim kopczyku zbudowanym z igiełek sosen i ziemi uwijały się mrówki.
- Co to może być? - zdziwiła się Pola, bo nigdy przedtem nie widziała mrowiska.
Na drzewie siedział ptak w czerwonej czapeczce i wielkim dziobem i uderzał w pień drzewa.
- Co on robi? - pomyślała biedroneczka, nigdy wcześniej nie widziała bowiem dzięcioła.
Uszła już spory kawałek drogi i dotarła do łączki pełnej kwiatów. Środkiem płynął leniwie niewielki strumyczek. Było to piękne miejsce.
    Nazbieram kwiatków dla mamusi, może nie będzie się gniewać, że się oddaliłam od domu - pomyślała Pola.
        Jak postanowiła tak zrobiła.
I tak była zajęta tą czynnością, że nie zauważyła nadciągającej burzy.
      Dopiero gdy zagrzmiało, a pierwsze krople deszczu spadły jej na główkę, zaczęła się bać.
Wtedy uświadomiła sobie, że nie wie, w którą ma iść stronę, by jak najszybciej znaleźć się w domu.
       Wpadła w popłoch i zaczęła przyśpieszać kroku, ale im szybciej uciekała , tym bardziej zaczęła zdawać sobie sprawę, że zbłądziła. A deszcz padał coraz większy, a ciemne niebo przeszywały błyskawice....
      Mama jednak miała rację - przemknęła jej myśl przez główkę.
Ale już było za późno na żale, a burza rozpętała się na dobre. Zrobiło się nagle ciemno i strasznie.
      Biedna mała biedroneczka schowała się pod listkiem.
Muszę przeczekać burzę - pomyślała w popłochu.
         Burza na szczęście nie trwała długo. Zaraz też zaświeciło słoneczko.
Uffff - odetchnęła z ulgą Pola. Można spokojnie wracać do domu. Tylko...w którą stronę?
Była  przemoknięta, zziębnięta i głodna.
        Stanęła bezradnie nad strumykiem w którym zobaczyła swoje odbicie.
I naraz z przerażeniem stwierdziła, że zgubiła swoje trzy kropeczki!
Zaczęła się rozglądać w okół, ale kropek nigdzie nie było. Trawa była tu dość wysoka i gęsta, a ona była taka maleńka...
Bezradnie przycupnęła koło jakiegoś kamyka i zaczęła rzewnie płakać. Jakże ona będzie teraz wyglądać bez kropeczek!
        Naraz podszedł do niej jakiś dziwny jegomość. Miał parę rożków, był dużo większy od niej, a na plecach miał jakiś przedmiot...Maja nigdy nie widziała takiego stworzenia..
- Kim jesteś? - spytała nieśmiało.
- Jestem ślimak Eryk! - powiedział ślimak - a ty czego tutaj szukasz?
- Ja...ja chciałam poznać świat i....zgubiłam drogę do domu...i...zgubiłam w trawie swoje kropeczki - tu biedroneczka żałośnie się rozpłakała.
Wtedy zbliżył się do nich mały robaczek w czarnym pancerzyku mieniącym się w słońcu zielonkawo. Miał sześć nóżek i był bardzo ładny.
- Słyszałem waszą rozmowę. Jestem żuczek Leon. Wiem, że biedronka ma problem. Trzeba jej pomóc, jest jeszcze taka mała. A ty nie płacz - zwrócił się do biedronki stanowczym tonem.
- Musimy zwołać naszych leśnych przyjaciół - postanowili wspólnie żuczek i ślimak.
Jak postanowili, tak zrobili. Zawołali leśne ptaszki, motylki i ważki.
- Musimy pomóc znaleźć kropki biedronce! - orzekli jednogłośnie wszyscy.
         Ptaszki poleciały w jedną stronę, motylki w drugą, a zielone ważki w trzecią.
Ślimak i żuk zostali z Polą i pocieszali ją jak umieli.
       Tymczasem słonko wysuszyło już listki i na dworzu zrobiło się ciepło i przyjemnie.
Mała Pola była smutna. Pochlipywała z cicha, aż w końcu zmęczona zasnęła w trawie..
Tymczasem nadleciały ptaszki, pierwszy z nich niósł w dziobku czarną kropkę! Okazało się, że znalazł ją Pan Muchomor i ozdobił nią swój czerwony kapelusz w białe grochy! Chętnie oddał zgubę gdy tylko usłyszał o tym, że właścicielka się znalazła i rozpacza za zgubą!
         Z innego kierunku przybyły po chwili motylki - one też odnalazły kropkę. Była przyklejona do płatka małego kwiatka, który nosił nazwę Rumianek.
     Po dłuższej chwili nadleciały ważki. Im udało się odnaleźć trzecią zgubę. Bawiła się nią Pani Żaba nad strumykiem. Oddała chętnie kropeczkę, ciesząc się, że pomoże małej biedronce.
     Właśnie obudziła się Pola, przecierała łapką oczka, nie wiedziała gdzie się znajduje...
Dopiero po chwili przypomniała sobie o swoim kłopocie.
Ale już podeszli do niej nowi koledzy i przynieśli  jej odnalezione zguby. Każdy z nich zbliżył się do biedroneczki i uroczyście położył jej kropeczki na skrzydełkach. 
        Pola nie posiadała się ze szczęścia. Dziękowała serdecznie swoim nowym znajomym.
     Jeszcze tylko żeby trafić do domu!
I tu znów się zaniepokoiła.
- My ci pomożemy! - zakrzyknęli żuczek i ślimak zgodnym chórem - ale powiedz nam gdzie właściwie mieszkasz.
- Mieszkam pod takim bardzo starym dębem, a niedaleko jest polanka - powiedziała skruszona biedroneczka.
- To ja wiem, gdzie to jest! - powiedział żuczek Leon.
- I ja też! - dodał Eryk.
I ruszyli w drogę. 
       Szli bardzo powoli, bo wiadomo w jakim tępie poruszają się ślimaki, ale przed wieczorem udało dotrzeć się im na miejsce. 
       Mama Poli była bardzo niespokojna, stała na drodze i wypatrywała swojej córeczki. Nawet płakała. 
      Wystarczyło jednak że biedroneczka wybiegła jej na przeciw, mama już rozpromieniła się cała i wykrzyknęła uszczęśliwiona: córeczko kochana, jesteś!
I uściskom nie było końca....
    A potem Pola przedstawiła mamusi nowych przyjaciół, a mama dziękowała im serdecznie za przyprowadzenie jej ukochanego dziecka szczęśliwie do domu.
     Później wszyscy razem usiedli za stołem, bo mama biedronka chciała ugościć żuczka i ślimaczka czym tylko mogła w podziękowaniu za odnalezienie jej ukochanego dziecka.
Było mnóstwo przysmaków: sok z rosy leśnej , jagody, maliny i inne smakołyki. 
      Po uczcie nastąpiło opowiadanie o tym jak to Pola zgubiła kropeczki, jak zabłądziła w lesie i jak pomogły jej ptaszki, motylki i ważki je odnaleźć.
      A na koniec Pola bardzo mamusię przeprosiła i obiecała, że nigdy więcej nie oddali się od domu bez pozwolenia.
I wszystko dobrze się skończyło. A Pola zyskała nowych przyjaciół.
Bo prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie - jak mówi mądre przysłowie...
Teraz już wiecie jak to było naprawdę z biedroneczką i jej zagubionymi kropeczkami...
I pamiętajcie, nigdy nie należy samemu oddalać się od domu i zawsze trzeba słuchać mamy i taty.


czwartek, 21 sierpnia 2014

Kluczyk c. d. czyli jak to bywa w pewnych funkcjonalnych instytucjach tudzież biurach

        Czy pamiętacie może, moi mili Czytelnicy, moje opowiadanko pt. "Kluczyk"?
Pewnie nie...No, ale jest tam gdzieś, można sobie treść przypomnieć...
      Otóż nawiedziłam dziś ponownie ów urząd słynny z tego, że jest kłopot z uzyskaniem kluczyka (przez interesantów) do przybytku dumania, czyli do toalety , krótko mówiąc.
       A człowiek jak tak długo czeka, czeka, czeka i czeka, to jednak czasem musi. Może nie tyle, "inaczej się udusi", jak to śpiewał onegdaj Stuhr, ale może mu się przydarzyć coś zgoła całkiem innnego i nie z tym otworem górnym całkiem związane!
      Ale co to ja chciałam? Aha. O urzędzie.
Dziś oglądałam sobie taki stary film archiwalny polski z młodym Damięckim (Damianem). Filmik pt. "Nowy" - serdecznie polecam! KA-PI -TAL -NY! Doskonale ilustruje sytuację, jaka panowała za PRL-u na rynku pracy, także atmosferę w zakładach. Fajnie ukazuje te wszystkie śmieszne obyczaje, przepisy - durne i bezsensowne, a w ogóle cuuuudo! Polecam! Uśmiać się można, ale TAK było.


      Dla młodych to abstrakcja i kosmos:)
Przypomniałam sobie ten film w związku z moimi przejściami w pewnym urzędzie...Tym samym co kiedyś.
Sprawa, którą miałam tam załatwić, wydawała się prosta, ot, zwykłe dopełnienie formalności wg. przygotowanych przeze mnie dokumentów.
- Pójdzie pani, do pani Szczygłowskiej z Działu Kadr - poinformowano mnie , nawet zapisując godność urzędniczki na karteczce.
     Poszłam. Na drzwiach tabliczka. Nazwisko się zgadza.
Gruba, naprawdę monstrualnie otyła niemłoda pani, siedziała za biurkiem. Koronkowa biała bluzka opinała jej obfite, wylewające się, kształty. 
- Dzień dobry! Moje nazwisko ....., skierowano mnie....... itede.
- JA NIC O TYM NIE WIEM! - sarkastycznie rzuciła grubaska.
I cisza. Zero reakcji.
       Po minucie mojego stania dorzuciła łaskawie : PROSZĘ poczekać NA KORYTARZU!
Czekam, czekam, czekam, czekam, czekam...Mijają minuty, kwadranse...Czekam cierpliwie gdyż podobno cierpliwość nie jest moją najmocniejszą stroną, więc ją ćwiczę pożytecznie. Czekam.
       Po pół godziny na korytarzu zaczął się ruch. Panie spacerowały z papierkami. Częściej ze szklankami, nabierały wody do czajnika.
- Bożenka, winogrona TERAZ BĘDZIESZ JADŁA????? - krzyczy z łazienki jakaś urzędniczka. Myje winogrona. 
- Przyjdę DO CIEBIE ZARAZ! - odkrzykuje Bożenka. Ta gruba.
      I znów ruch, panie zerkają na mnie, pewnie myśląc: a ta czego tu siedzi? Czego chce?
Zaczynam czuć się jak intruz.
     Przeczytałam całe "Metro". Z nudów. Ktoś zostawił na stoliku. Morderczyni niemowlaka została wypuszczona na wolność z więzienia po odsiadce kary. W międzyczasie oblała wrzątkiem sąsiadkę więźniarkę, ale co tam! Pewnie chora psychicznie, pewnie groźna dla otoczenia, ale co tam! Dopiero jak znów zamorduje dziecko, ponownie ją zamkną! Urwał nać!
     No, ale...Czekam. Czekam cierpliwie. Wychodzi z pokoiku pani najbardziej znająca moją sprawę. Czekam już ponad godzinę. Bo kazali. Postanowiłam się nie awanturować! I trwam w tym dzielnie!
- Pani Iwonko, przepraszam, ja już godzinę czekam i nie wiem w zasadzie na co - stwierdzam przymilnie.
- Ahaaa, zaraz zadzwonię w pani sprawie - pani Iwonka jest pełna dobrej woli.
Dokumenty miałam dostarczyć "biegusiem". Wywiązałam się. Po co i na co się śpieszyłam? - myślę z goryczą.
      Pani Iwonka dzwoni. Niestety, nie zastaje osoby, która miała zająć się moją sprawą. Urlop dwa dni.
Wychodzi do mnie.
- Przykro mi, dziś już nic nie załatwimy. Ja sama nie mogę zadecydować.
       Powoli robi mi się gorąco. Chyba ze złości. No żesz, w dobie komputerów, faksów, telefonów, jak się okazuje nie ma siły by jedna pani drugiej przekazała informację! Po prostu że -na -da!
- Pani Iwonko, mam dziś dzień pracy w plecy, strata kilkadziesiąt złotych - staram się zapanować nad kipieniem.
- To wie pani, jak zrobimy? Ta pani będzie w poniedziałek, ma urlop, przyjdzie pani do mnie po pracy. Ile pani potrzebuje na dojazd?
- Z godzinę...
- To dobrze. Ja będę do piątej. W międzyczasie niech pani zadzwoni, czy sprawa jest załatwiona...
        Zgodziłam się na taki układ. Nie miałam wyjścia...
Wspominamy jak to było za PRL, jak to petent bywał intruzem...A teraz?
        Zobaczmy, jak są traktowani pacjenci w przychodniach. Przyjrzyjmy się, jak są obsługiwani interesanci w niektórych (nie wszystkich) urzędach...
       Na koniec dobra rada.
Chcesz być super obsłużony? Chcesz by ci się w pas kłaniano? Chcesz być przyjęty z honorami? Chcesz być kawką poczęstowany? 
Przyjdź DO BANKU. PO KREDYT!
       Pod warunkiem, że jesteś wypłacalny!



wtorek, 19 sierpnia 2014

Bajka Grusi dla Dzieciaków: Kasi, Karolka, Marcinka, Asi i wielu, wielu innych - O dziwnej krainie Daba Bok.

       Gdzieś daleko, daleko, za dziewięcioma zakrętami, za trzema mostami, za czterystoma skrzyżowaniami ulic, była sobie czarodziejska kraina, a raczej królestwo - pod nazwą Daba Bok. 
      Dziwna nazwa prawda?
Bo i ludzie byli tam bardzo dziwni.
       Krainą rządził Król Maciej, władca - widmo.
Nikt go nigdy nie widział, ale powiadali, że jest, wszystko widzi, wszystko słyszy i o wszystkim wie.
     Miał on swoich zauszników, którzy byli mu wierni i posłuszni.
Wspólnym dobrem wszystkich obywateli królestwa było pomnażanie wspólnego, rzecz jasna, majątku, o czym przypominali poddanym przy każdej nadarzającej się okazji  najbliżsi dworzanie i radcy króla Macieja.
       Raz w miesiącu heroldowie trąbili na wszystkie cztery strony świata aby zebrać wszystkich poddanych i oznajmić im, a raczej po raz kolejny przypomnieć, jacy są szczęśliwi w królestwie i ile daje im przyjemności praca dla dobra Daba Boka. 
       Nie obywało się bez okrzyków pełnych aplauzu i aprobaty dla króla, podsycanego i inicjowanego, rzecz oczywista, przez zauszników i wiernych służących. 
       Oni to byli zresztą sowicie wynagradzani, bo pozostali poddani musieli się zadowolić czym bądź. Ale i tak cały czas uśmiechali się, byli zadowoleni  i czerpali satysfakcję z pracy dla budowy wspólnego dobra.         Tak długo już słyszeli peany na temat sprawiedliwego króla, tak wiele pieśni pochwalnych o tym, jak szczęśliwa jest ich kraina, jak cudownie się żyje obywatelom Daba Bok, że...w końcu w to uwierzyli. Tym bardziej, że dbano o to, by osłodzić im trud pracy, rzucając temu i owemu jakiś ochłapek ze stołu pańskiego. I tak trwało, trwało i trwało...
      Szarzy obywatele pracowali w pocie czoła, czesem nawet nie będąc wcale wynagradzanymi za pracę, ale i tak się cieszyli i uśmiechali, bo w końcu ufali, że pracują dla dobra ich wszystkich. 
      Ci, którzy bardziej wykazywali się zaangażowaniem i okazywali entuzjazm, byli od czasu do czasu wynagradzani i chwaleni i to już był powód dla pozostałych poddanych, by patrzeć na nich z podziwem i samemu mobilizować się do jeszcze bardziej wytężonej pracy. 
     Aż pewnego dnia zawitała w królestwie dzielna, choć skromna Gruszka.
Gruszka była pracowita i ambitna, więc szybko uzyskała tytuł honorowego obywatela państwa Daba Bok. 
     I tak zaczęło się jej życie w tym cudownym królestwie.
Jednak z upływem czasu, nowa obywatelka, zauważyła, że królestwo to wcale nie jest znów taką krainą "mlekiem i miodem płynącą". Patrzyła na szare i zmęczone twarze ludzi, którzy ciężko pracowali w pocie czoła, nie uzyskując za to godziwej zapłaty, a jedynie łaskawe spojrzenie zauszniow króla lub uścisk ich dłoni albo też odznaczenie...orderem z papieru. Niewartościowego!
     Czasem też byli oni chwaleni, klepani po plecach, a czasem nawet dostawali w nagrodę jakiś bardzo skromny i tani  przedmiot, ale cieszyli się, bo było to dla nich wyróżnienie. 
     Obywatele przyzwyczaili się już do porządku panującego w królestwie, kto przejrzał na oczy i zorientował się, że z uśmiechem na twarzy wykorzystuje się go jako tanią siłę roboczą, uciekał gdzie pieprz rośnie.
      I takich było coraz więcej, więc kraina pustoszała.
Spędzało to sen z powiek króla Macieja, ale jego zausznicy pocieszali go, że na miejsce tych, którzy się wynieśli przyjdą inni, nowi. Tak też się stawało. 
      I tak przez lata nic się nie zmieniało, zwykli poddani nadal wykonywali najcięższą pracę, uśmiechając się z przyzwyczajenia, a król i jego zausznicy zbierali krocie i żyli jak przysłowiowe pączki w maśle. 
     Czekacie zapewne na szczęśliwy finał tej bajki, moi mili Czytelnicy?
Otóż nie, zakończenia nie będzie. Bajka trwa nadal. I nic się w niej nie zmieniło.
      Nadal król i zausznicy mają się świetnie, heroldowie głoszą dalej na wszystkie strony świata wieść, jak to cudownie i szczęśliwie żyje się w krainie Daba Boka, a poddani pracują, pracują i pracują smutno się uśmiechając i nie licząc już od dawna na jakąkolwiek zmianę na lepsze. Ale w końcu nawet smutny uśmiech uśmiechem pozostaje.... 
      Tylko czasem ktoś odjeżdża zabierając ze sobą innych...Ale zaraz na ich miejsce przyjeżdżają nowi obywatele, pełni zapału do pracy, zachwyceni czystym dźwiękiem trąb heroldów, owacjami i brawami tłumu oraz wierzący w to, że kraina ta jest naprawdę wspaniała i cudowna. Bo w coś w końcu trzeba wierzyć, prawda?
     I na tym koniec tej historii bez finału i bez morału.
Kto jej nie rozumie, to trudno, wiem jednak, że Kasia, Karolek i inni będą wiedzieli o czym dziś Grusia zabajała...
I jeszcze jedno, moi mili. Takich krain na świecie jest bardzo, bardzo wiele, zastanówcie się, może i Wy jesteście obywatelami jednej z nich....

niedziela, 17 sierpnia 2014

Sztuka forever

Dziś na temat sztuki. W zasadzie "sztuki".

       Nasz znany i popularny aktor Andrzej Grabowski, w ostatnim czasie zbulwersował pewne środowiska swoją wypowiedzią, odnośnie gejów, jak również golizny w sztukach teatralnych. Jako sympatyk PO zaskoczył zapewne swoich  kolegów z popieranej przez siebie partii (i nie tylko) - znanych z nonszalancko i ostentacyjnie wypowiadanych poglądów - w duchu pro europejskiej kultury czyli "wolność, tolerancja ale tylko dla wybranych", swoją mocno konserwatywną wypowiedzią.




- Sensu nie mają takie przedsięwzięcia jak adaptacja Szekspira, w której to na scenie ma miejsce gwałt, gdzie jeden goły chłopiec posuwa drugiego. To skończyło się zresztą tak, że jeden z tych chłopców jakoś przez to przeszedł, ale drugi płakał jak dziecko, tak bardzo nie chciał tego robić. Ale... robił, ponieważ bał się, że jeśli odmówi, to zostanie wyrzucony. I to jest naprawdę straszne - wyznał na łamach książki.
Gwiazdor nie tylko sprzeciwia się "gejowskiemu lobby", nie popiera też zbyt dużej nagości w teatralnych sztukach. Jak twierdzi, rozbieranie się na scenie jest obrzydliwe.
- Po co 10 gołych skaczących chłopaczków albo stara aktorka, która chodzi naga przez cały akt? Genialna aktorka nie musi być naga. To wszystko jest na siłę. To jest nagość wymuszona, sztuczna, nieprawdziwa i mało artystyczna.
- Po co te stare baby i starzy faceci rozbierają się i epatują tymi zeschniętymi członkami? Dlaczego wynaturza się wrażliwość młodych aktorów? I to w dodatku za nasze podatki?
- dodał serialowy Ferdek.
Według Grabowskiego, we współczesnych przedstawieniach za bardzo epatuje się nagością, co jest krępujące nie tylko dla obnażających się na scenie aktorów, ale także obserwujących ich widzów.
http://aleseriale.pl/gid,14784,img,398012,page,5,fototemat.html

       Ostatnio opinię publiczną zbulwersowała "sztuka" pod tytułem Golgota picnic..Były protesty, byli też obrońcy. Że niby jak się nie podoba - nie oglądać. Dla mnie to żaden argument za tworzeniem takiej ohydy.
W dodatku za nasze czyli społeczeństwa, pieniądze. Nie będę komentować tego spektaklu, szkoda mi paluszków na to...coś co ze sztuką ma niewiele wspólnego, za to wiele z prowokacją katolików, intencją ich obrażenia oraz ze zwyczajnym brakiem wszelkiej przyzwoitości.
        Nie wiem, czemu ma służyć wystawienie podobnego łajna, chyba tylko ma za zadanie zrobienie szumu medialnego wśród jego , pożal się Boże , twórców.
       Mieliśmy już wiele przykładów na to, jakich środków używa się by zaistnieć, jak np. obraz "Adoracja" (Jacek Markiewicz 1992 r.) prezentowany w ramach wystawy w Centrum Sztuki Współczesnej. Na szczęście dwa zawiadomienia trafiły do prokuratury. I bardzo dobrze. Katolicy mają prawo i obowiązek protestu przeciwko obrażaniu i urąganiu temu, co dla nich ważne.
       W  islamie by takiemu autorowi odrąbali łeb, tu i tak ma szczęście, ludzie załatwiają sprawę pokojowo i na drodze prawnej. Nie będę już wspominać CO obraz przedstawia, napawa mnie to niesmakiem, kto jest ciekawy, a nie wie, niech sobie wygoogluje.
       Ale do czego zmierzam? Ano do tego, że ci pożałowania godni "artyści" prześcigają się w pędzie do zszokowania odbiorców i do tego, by zostać zauważonym. Bo niczym innym nie potrafię sobie wytłumaczyć tworzenia podobnego....wiadomo czego. 
       Poruszony przeze mnie temat nie dotyczy tylko symboli religijnych i sfery religii w ogóle. Dotyczy także wszelkiej, nazwijmy to, OBYCZAJOWOŚCI.
       Pokazuje się przemoc i perwersję nie tylko w teatrze, kinie, ale także w utworach młodzieżowej muzyki. I najgorsze jest dla mnie to , że takie plugastwo trafia do młodych ludzi i czyni spustoszenie w ich umysłach i sercach.
      Przesadzam? Nie sądzę.
Że oni się nie przejmują, że się z tego śmieją? Być może, ale to jeszcze gorzej, znaczy, że zatracili wrażliwość...Czy o to chodzi by wychować ludzi bez zasad, bez uczuć, bez wrażliwości? 
Aaaaa...prawda, wszak to nas czyni niewolnikami, te konwenanse, ramy...Ta przestarzała przyzwoitość....
A my mamy być WOLNI od tych wszystkich obciążających nas czynników...Taki teraz trend, to ma nam dać szczęście!
       Jeśli ja, osoba wiekowo dojrzała, przeżywam przeczytany tekst piosenki przez trzy dni, nie mogąc się pogodzić z tym, że ktoś tworzy podobne bezwartościowe, działające destrukcyjnie i niszcząco na młodzież, gówno (przepraszam, ale nie umiem inaczej nazwać tego na co natrafiłam, zresztą przy pomocy młodych ludzi - moich znajomych dzieciaków, również zbulwersowanych tekstem).
      Może pokrótce przedstawię treść.
Czytałam go z obrzydzeniem , tekst jest w odbiorze POTWORNY i ODRAŻAJĄCY więc nie chcę już drugi raz wracać do niego i sprawdzać, czy dobrze go zapamiętałam, zresztą szczegóły nie mają tu znaczenia.
      Otóż treść. Chłopak poznaje w jakimś klubie dziewczynę. Szybko się dogadują i razem lądują u niego w mieszkaniu. Dziewczyna jest bardzo zdecydowana i wie czego chce, więc nim on "wyskakuje z butów", ona już stoi naga. Jak się domyślam, dziewczyna jest dość wyzwolona. Ma na łopatkach tatuaże kruków i w ogóle jest trendy i cool. W trakcie igraszek miłosnych proponuje chłopakowi "zabawę" dla wzmocnienia efektu doznań. Podduszanie oraz bicie. Chłopak wczuł się w rolę tak bardzo, że tłukł "ukochaną" aż ją zabił.        Trudno było jednak mu się z tym pogodzić, że przesadził, nawet ją przepraszał, ale cóż. Wypadek przy pracy.
       No i tu było najpotworniejsze. Użył jeszcze ciała dziewczyny (nekrofilia) po czym przebrał je w suknię ślubną swojej matki i się jej oświadczył. Byłoby nawet miło, gdyby nie to, że ciało się zaczęło psuć, ale wytłumaczył sąsiadce, która się skarżyła na smród, iż to kuchnia arabska (czy jakaś inna, nieważne). Potem to już tę pannę nadpsutą zjadł częściowo, a częściowo se zachował na pamiątkę, częściowo zdaje się spalił w piecu. Kruki z łopatek chyba powycinał, bo był sentymentalny.
      Fajne co? To jest sztuka, nie zapominajcie! Tego słuchają wasze dzieci! To jest licentia artistica!
No i taka to była właśnie miłość wielka , do grobowej deski, nie czytałam tekstu od połowy bardzo dokładnie, gdyż mnie zemdliło. I jak sobie przypomnę to jeszcze mnie mdli.
       Po co takie świństwo tworzyć i propagować to nie wiem...
Co to ma na celu, chyba tylko podsuwanie pomysłów i pobudzanie wyobraźni młodych ludzi, bo jeden ze wstrętem zareaguje jak ja, a inny będzie może chciał spróbować...Ohyda. "Sztuka" dla zboczeńców.
      Jeśli mi nie wierzycie to polecam grupę Słoń. Tytuł: Love forever czy jakoś. Ta grupa ma jeszcze "lepsze" teksty podobno, ale nie patrzyłam. Nie wiem nawet czy to grupa czy jakiś zboczony wykonawca lub wykonawczyni tfu! Ale na pewno ma fanów i to rzesze...Bo to takie...oryginalne!
      To by było na tyle o "sztuce" bez granic, bez zahamowań, bez cenzury.
O TAKE WOLNOŚĆ WALCZYLIŚMY, prawda?

sobota, 16 sierpnia 2014

Retrospekcja

Kochani moi Czytelnicy,

       Na wstępie chcę zaznaczyć, a propos poprzedniego mojego wpisu, iż sklerozy nie mam, bo o swoim dzieciństwie pisałam już nie raz, ale....
      Cóż, musicie mi wybaczyć. Nie macie innego wyjścia. 
Ta retrospekcja co i raz do mnie wraca...Prześladuje mnie, no!
     To były bardzo szczęśliwe chwile, choć nie było ani luksusowo, ani bogato...
Nie wirowała w łazience czy kuchni (u niektórych) pralka automatyczna, tylko prało się na starej Frani czy jak u mnie - Światowidzie z Myszkowa...
Pranie to był rytuał, to było MISTERIUM!
      Moczenie, pranie, gotowanie, płukanie farbkowanie i krochmalenie...Tyle było czynności. 
A jak fajnie kręciło się korbą wyżymaczki! Te duże sztuki były najgorsze! I woda brudna wylewana przez gumowego węża! Trzeba było pilnować, by nie przelało wiaderka!
Potem magiel.
A teraz co? Baba wrzuca do pralki, pierze, czasem suszy...Jaka robota?
      Przepraszam wszystkie "baby", ale ja jestem konserwatystka, nie feministka wyzwolona i baba to baba, chłop to chłop, a nie jakieś dżendery nie wiadomo co!
      Wtedy był czas, teraz nie ma...
I niektóre gospodynie nawet prasowanie ograniczają do minimum (ja-nie!).
      Dziś - płyta grzewcza, kuchnia gazowa, piekarniki, rożna, grille elektryczne...No i ku ogrzewaniu mieszkań kaloryfery lub ogrzewanie podłogowe. Wtedy - kuchnia węglowa i piec. Wiecie ile to roboty?
      Wstać o czwartej, napalić w piecu, potem rozpalić pod kuchnią, zagrzać wodę do mycia...
Przecież nie wszędzie była ciepła!
      No i nierzadko łazienki nie było tylko zlew, micha...
Teraz - kabiny, wanny, duperelki, kafelki, bąbelki, hydromasaże, śmaże...A ludzie chore!
      Wtedy dzieciaki - glut do pasa, chleb pod kran i cukrem posypane(ja tak nie jadłam nigdy, ale byli smakosze) i hajda na podwórko!
     Teraz dzieciaki wydeligacone, wymiętoszone alergiami, astmami, chorobami starczymi...To jest nie do uwierzenia, żeby młody dzieciak miał stwardnienie rozsiane czy jaskrę!
      No, oczywiście, dzieciaki były w ruchu - wrotki, rower, zbijak, dwa ognie, klasy, chłopek, guma (mam na myśli nie tę popularną teraz u młodzieży, a nawet DZIECI, tylko całkiem inną).
      Dziś siedzą takie szczurki zabiedzone, odchudzone, zgarbione, w okularach i klik klik...
Wyścig szczurów wszak! Nie ma czasu na głupie skoki, biegi, śmiech, wściekanie się, pomysły jak z księżyca! Nie ma czasu na robienie widoczków ze szkiełek! Po pierwsze - bo się ubrudzą, po drugie - coraz mniej opakowań szklanych, po trzecie - nie będą tu samopas latać bo złapie ich pedofil, po czwarte - nie będą kwiatków czy zielska dotykać, bo ciort wie czy nie trujące i czy pies nie nasikał! 
Co zamiast? Nauka siedmiu języków obcych od kołyski, balet, może jaieś sporty ekstremalne, może rzeźba, florystyka...
      Ptaszków karmić nie wolno! Ptaszkom nie wolno dawać chleba i resztek(kiedyś było wolno).
Ptaszki będzie bolał brzuch, a w ogóle to nie można śmiecić chlebem na osiedlu! Niech no tylko gospodarz domu (kiedyś dozorca lub cieć) takiego dokarmiającego zobaczy!
     A propos dozorcy....Muszę od razu to napisać bo potem zapomnę!
Byłam ostatnio w pewnym miejscu w Warszawie, dzielnica Ochota. Umówiłam się tam z kimś, miałam podany adres...Patrzę - brama zamknięta, domofon. Ale wjeżdżał akurat samochód do środka, to ja myk!
Podwórko studnia prawie...Klatki naookoło. Numery mieszkań od - do...
      Stanęłam zdezorientowana...Co widzę? To jest nie do uwierzenia! PRAWDZIWY DOZORCA! Taki jakiego zdzieciństwa pamiętam! Cały w drelichach, maciejówka na łbie! UNIKAT! A wiecie co miał w ręku? Miotłę!!!! Prawdziwą miEtłę z witek! Cudny!
- A pani do kogo? - odezwał się do mnie podejrzliwie.
Myślałam , że go ucałuję! Zainteresował się! Order bym mu złoty dała!
     Oczywiście powiedziałam o jaki chodzi mi adres i wskazał mi drogę. Ale było to dla mnie fascynujące przeżycie...Taka właśnie retrospekcja...
No, ale powracając do naszych ptaszków.
     Kiedyś to dzieci się uczyło:

Jaś je śniadanie
a na gałązce ptaszek ćwierka
chętnie by skubnął sobie serka
w mleko nóżkami wszedł obiema
i pił i jadł!
Ale...nic nie ma...

       I dziecko zaraz biegło do mamy po okruszyny, sypało na parapet...Bo serduszko miało dobre i szkoda było ptaszka głodnego...
Wysyp dziś na parapet, zaraz ci przyjdą i nawymyślają, że ptak im obsrywa! Nie wolno dokarmiać!
     Dzieci po podwórku nie latają bo...hałasują! Nie ma gry w piłkę, jazda na rowerze i wrotkach surowo wzbroniona! Nie wolno zakłócać spokoju!!!!!
Wszystko stoi na głowie!
     Ekologia, zdrowe żywienie, wspomagacze witaminowe, mikroelementy, a ludzie coraz bardziej słabi i nieodporni!
     Firmy prześcigają się w atrakcyjnych ofertach urządzeń, łóżek zdrowotnych, materacy, kliniki oferują zabiegi (płatne), baby latają na masaże, odmładzanie, liftingi, botoksy...Potem mają usta jak dwie parówki, ale co tam, noszą je dumnie! Fakt, że czasem rok po przefasonowaniu i podciągnięciu, pępek mają w okolicach ust, ale ważne że są piENkne i młode jak... jagoda po Świętym Morcinie!
Gonitwa, stres, zadyszka, serducho siada, nie wytrzymuje się tępa...
     No bo to nie można przecie jechać na wakacje do Urli, na Mazury czy w Bieszczady! Trzeba na Kretę, do Maroka czy Chin! A na to trzeba zarobić latając z ozorem do pasa!
Tak, inne teraz czasy...
Nie żal mi PRL-u, to nie to...Tylko jakaś tęsnota czasem mnie ogarnia za normalnością...Za tym, by iść do sąsiada ze szklanką, cukru pożyczyć...Za tymi matami obrzydliwymi wiszącymi prawie w każdym mieszkaniu...Za tapczanem z aksamitu z wałkami, z których robiliśmy z bratem "robotki" - kukły wielkości człowieka w ubraniu, okularach, czapkach na głowach...Za lalkami ze szmatek, za misiami pluszowymi z trocinami w środku, które jak się zmoczyło (hehe) np. ucząc misia pływania, to już nasiąkały i śmierdziały i rady na to nie było żadnej, tylko taki potem ciężki, śmierdzący miś siedział...kochany najbardziej na świecie....
Ech....

piątek, 15 sierpnia 2014

Dzieciństwo Grusi

      Jestem Gruszka i mam lat....sporo.
I nie bądźcie zbyt ciekawi ILE, bo dostaniecie kociej mordy, moi mili liczni Czytelnicy!
     Grusia przyszła na świat dawno temu, kiedy jeszcze w wielu domach paliło się w piecach,a w kuchniach funkcjonowały kuchnie węglowe. Obok kuchni stała skrzynia na węgiel, na której można było wygodnie usiąść i fajtać nogami.
     Kuchnia węglowa miała prawdziwy popielnik, w którym widać było żar. Od czasu do czasu trzeba było wybrać z niego zbierający się popiół specjalną szufelką. Był też najprawdziwszy pogrzebacz, pewnie niektórzy nigdy takiego nie widzieli, ale Gruszka pamięta go z własnego dzieciństwa. Służył do grzebania we wnętrzu kuchni oraz do przesuwania fajerek.
     Grusia od urodzenia była dzieckiem rozgarniętym i inteligentnym. Patrzyła rozumnie z czeluści becika na świat, oczkami koloru rodzynek, a kształtem przypominającymi wąskie migdałki.
- Ojej, jaka ona śliczna, podobna do małej Chinki! - zachwycał się wujo Marian, który właśnie wrócił z Pekinu. Był zafascynowany Chinami, śpiewał w chórze Harfa, toteż miał okazję wyjeżdżać to tu to tam...A Chiny były aktualne w tym czasie.
      Grusia miała apetyt niespotykany wprost, toteż rosła jak na drożdżach. I nabierała ciałka. 
Była zdrowa i żwawa. Pycho jej gładkie i czerstwe wyrażało jednak od zawsze troskę o losy świata...
     Grusia jako czarujące dziecko od małego miała powodzenie u płci przeciwnej, co się przejawiało w nieustającej chęci dokarmiania jej przez większych od niej, już chodzących, kawalerów - bułką i biszkopcikami.


     Nie wiem czy już mowiłam o wybitnej inteligencji Grusi. Jeśli tak, powtórzę raz jeszcze, głośno i dobitnie!
Grusia od najmłodszych lat przejawiała wyjątkowe oznaki mądrości i umiejętności oraz dawała wyraz silnej woli! W dodatku nie znosiła sprzeciwu i wszelkie jego przejawi tłumiła w każdy jej dostępny sposób!
     Gdy miała lat cztery i mama nie pozwoliła jej na coś, Grusia złapała nożyce krawieckie i błyskawicznie poprzecinała siedem rzeczy, które jej się akurat nawinęły pod rękę. Chodziła po pokoju i chlast - firanka, chlast - obrus, chlast - ściereczka, chlast - chusteczka do nosa! A co, niech mają za jej krzywdę, niech wiedzą, że Grusi się nie mówi NIE!!!!!!


     Gdy miała lat może sześć, znalazła gdzieś na podwórku puszkę z resztkami farby olejnej. Zielonej. A że miała zdolności manualne i zmysł praktyczny, zaraz wymalowała sobie rękawiczki do łokci. Nie wiadomo dlaczego, mama nie była zachwycona i poszedł w ruch rozpuszczalnik!
     Grusia nie lubiła zdjęć. Była leworęczna, co jej wytykano. Wkurzały ją te głupie uwagi.
Gdy przybijała elementy tzw. układanki-przybijanki lewą rączką i ktoś chciał to uwiecznić na zdjęciu, natychmiast przekładała młoteczek do prawej ręki.
     Raz zmuszono małą czteroletnią Grusię, by założyła znienawidzoną sukienusię, tę błękitną w białe kółeczka, na ramiączka. Grusia miała zły humor. Dała temu wyraz wypinając pupę do zdjęcia. Odbitkę jednak podarła w latach późniejszych, bo co, kurcze, będą komentować!
     Generalnie Grusia pozować do zdjęć nie lubiła, gdyż uwłaczało to jej godności osobistej, toteż konsekwentnie prawie do każdego zdjęcia wywalała ozór.
    Grusia mówiła bardzo wcześnie - dużo i mądrze. Szczególnie lubiła siedzieć w oknie, jako dwulatka i wykrzykiwać do przechodzących: PIJANA, PIJANA! Tak to walczyła z alkoholizmem oraz innymi problemami trawiącymi społeczeństwo od lat najmłodszych!
     Mała Grusia miała różne ciekawe zajęcia, niestety, niektóre nie były aprobowane przez mamę np. jazda na łyżwach po kuchni.
      Mała Gruszka miała ulubioną zabawkę - marynarza z gąbki. Kiedyś nie chciała iść spać tylko bawić się owym marynarzem. Mama prosiła, Grusia nic. Zaczęła się szarpanina w wyniku której łeb marynarza został urwany. Wtedy padły znamienne słowa skierowane do mamy: do końca ŻYCIA ci tego nie zapomnę.
       I konsekwentnie niedawno to zostało PRZYPOMNIANE! Co jak co, ale Gruszka pamiętliwa jest i potrafi się zemścić!
     Po drzewach Gruszka łaziła niczym wiewióreczka jakaś, ulubionym jej zajęciem było siedzenie na czubku sosny koło stacji benzynowej, której uwielbiała zapach.
     Mała Grusia czytała w wieku 5 lat, pięknie rysowała (szczególnie królewny), a w szkole dostawała samie piątki...w pierwszej klasie.
      Bo potem to już było różnie. Uczyć Grusia się specjalnie nie lubiła, była tak inteligentna i mądra (nie wiem, czy o tym wspominałam), że doszła do wniosku, iż nauka jest jej zbyteczna bo i tak wszystko wie lepiej. Znaczy najlepiej.
      I tak jej zostało po dzień dzisiejszy!





niedziela, 13 lipca 2014

Grusia - gwiazda telewizyjna

     Tak. Dobrze czytacie, moi mili Czytelnicy! Wasza Grusia zostaje wielką gwiazdą!
To dla Grusi teraz lEmuzyny i czerwone dywany!
Dla niej splendor, brawa, owacje!
To przed Grusią otworzą się teraz kolejne drzwi do wielkiej kariery!
To Grusia będzie pokonywać kolejne szczeble tej drabiny (oby się tylko pod Grusią nie złamały, w końcu Grusia nie ułomek i wymoczek!).
A co!
     I jak, zatkało kakaŁo?




No, ale żarty na bok:)
     Fakt faktem, że choć parcia na szkło nie mam, coś mnie pcha do publicznego wypowiedzenia swojego zdania. Zdania, które niejednokrotnie zresztą, uznawane jest za kontrowersyjne. Dlaczego? Ano przyczyna jest prosta - najczęściej jestem w kontrze do obecnego trendu i lansu.
      Większość bezmózgowców się czymś zachłystuje, jeden ogląda się na drugiego i powtarza opinie jak papuga, a ja - NIE.
      Ja się przyglądam i zastanawiam.
Przyczepić etykietkę jest bardzo łatwo, szczególnie tym nielubianym środowiskom, zauważyliście?
Ksiądz - pedofil, katolik - moher, lekarz - łapówkarz...Itd.
      Przy tym są środowiska NIETYKALNE. Ich ruszać po prostu nie wolno, a jeśli już, to jedynie wybrańcom.
Dlaczego? Ano dlatego, że zaraz można być okrzykniętym homofobem, antysemitą czy rasistą.
      No, ale co to ja chciałam? Aha....
Pewnego dnia , a było to kilka dni temu ujrzałam anons - nabór do programu telewizyjnego, dość znanego.
       Teamat mi bliski, dotyczący dzieci...
Zadzwoniłam. Pan po pięciu minutach rozmowy już orzekł, że jestem osobą właściwą - tak mnie ocenił.
      Szybko ustaliliśmy warunki umowy i doszliśmy do porozumienia.
I teraz tak. Fakty są następujące.
      Zdaję sobie sprawę, że idę na tzw. "rozwałkę".
Stacja jest o profilu dalekim moim poglądom.
Siłą rzeczy panie prowadzące nie będą niewątpliwie okazywać stanowiska bliższego mojemu, to chyba oczywiste.
      Zachowjąc pozory neutralności, oczywiście poprowadzą tak rozmową, by moje stanowisko zostało...jeśli nie skompromitowane czy ośmieszone, to co najmniej przedstawione jako...zaściankowe, nienowoczesne, ja natomiast mogę zostać jeszcze jednym oszołomem.
      Wiem, że "nec Hercules kontra plures" i że moja gruszkowata siła jest raczej siłą dawidową w tym przypadku przeciwstawioną Goliatom - wyjadaczom dziennikarskim i rutyniarzom z kilku czy kilkunastoletnim doświadczeniem zawodowym w pracy dziennikarskiej.
      Oczywiście NIKT tego mi nie powie, jestem zachęcana do uczestnictwa, ale....swoje wiem, ciele nie jestem (jakby powiedział Kuba z "Chłopów").
    Bądźmy realistami. Gdy spytałam redaktorka, czy będę mogła zobaczyć materiał po montażu, odpowiedział, że...w zasadzie nie jest to praktykowane. To chyba coś oznacza. Kto zgadnie to, stawiam piwo:)
Ale nic to! 


     Spytacie może dlaczego się zgodziłam? Skoro wiem...
Ano powodów jest kilka.
      Nie najważniejszym powodem jest gaża - dość wysoka, ale...pieniądze szczęścia nie dają w końcu.
Choć niewątpliwie są mi potrzebne, zwłaszcza teraz, gdy zakończyłam pracę w jednej z najbardziej zakłamanych i pełnej intryg instytucji kultury, która ma tyle wspólnego z kulturą przez duże "K" co...świnia z niebem:)
     Ale to tak mimochodem. W końcu czas się pogodzić , że instytucje krzewienia kultury publicznej (utrzymywane nota bene z naszych podatków) są obecnie bardziej instytucjami wysoce skomercjalizowanymi (więcej menadżerów i promujących niż prawdziwych artystów i pracowników naukowych z prawdziwego zdarzenia) i stawia się tam raczej na rozgłos i przyciągnięcie odbiorcy metodą podania skandalizującej miernoty.
      Najważniejszym powodem jest jednak zajęcie mojego stanowiska w sprawie....
Ale tego już powiedzieć nie mogę. 


      W każdym razie temat dotyczy pośrednio dzieci - istot czystych, niewinnych, nietykalnych i świętych. Istot, których będę zawsze bronić, gdy widzę zagrożenia zmierzające w ich kierunku.
A takie zagrożena właśnie widzę i to od dawna. 
      Popatrzcie moi mili, niezależnie od oceny wiarygodności źródła...
Ale warto się przynajmniej nad tym tematem pochylić...Bo jeśli jest to prawdą, to....
(…) Na konferencji w Cambridge promowano pedofilię. Uznano, że jest to skłonność „naturalna i normalna dla mężczyzn”. Czy po homoseksualizmie przyszedł czas na legalizację seksu z dziećmi?!

 „Pedofilskie zainteresowania są naturalne dla mężczyzn” – stwierdzono na konferencji, która odbyła się uniwersytecie w Cambridge. „Przynajmniej znaczna mniejszość normalnych mężczyzn chciałaby uprawiać seks z dziećmi… Normalni mężczyźni są podniecani przez dzieci” – mówiono.

 Oczywiście, zgromadzeni na konferencji w Cambridge nie mówili jeszcze o stosunkach z małymi dziećmi. Wprowadzono tu rozmywające sedno sprawy pojęcie jak hebefilia, a więc skłonność do kontaktów seksualnych z osobami w wieku dojrzewania (11-14 lat).(…)
(…)...) Brytyjski dziennik „The Telegraph” przypomina, że w świecie uczonych kwestia pedofilii jest coraz częściej uznawana za dyskryminowaną. Pedofile zaczynają być opisywani jako… kochające i całkiem normalne osoby. Dziennik przytacza opinię emerytowanego profesora z Essex, Kena Plummera.

 Pisał on w ten sposób: „Pedofilom mówi się, że są uwodzicielami i gwałcicielami dzieci; jednak oni wiedzą, że ich doświadczenia są często pełne miłości i delikatne. Mówi się im, że dzieci są czyste i niewinne, wyzbyte seksualności. Jednak oni wiedzą z własnych doświadczeń w dzieciństwie i od dzieci, które spotykają, że to nie jest prawda”.

 Ken Plummer dodaje też, że „izolacja, tajemniczość, wina i strach wielu pedofilów” są tak naprawdę efektem… „ekstremalnej społecznej represji”, która dotyka mniejszości.  (…)
http://www.fronda.pl/a/cambridge-promuje-pedofilie,39297.html


I to by było na tyle - jakby to podsumował Jan Tadeusz Stanisławski.

      I jeszcze jedno, mogę Wam obiecać, że Grusia nigdy się nie podda i darmo swojej skórki nie odda.
Może zrobią z Grusi kompot, ale na pewno nie marmEladę! Howgh!




     A tak przy okazji...To jak ja mam się ubrać?
Na  "Alegancko" czy na eko (na bosaka, naturalna sukmana) czy może na Cygankę? Albo na Żydówkę????A może na ekscentryczkę - wielka biżuteria i kapelusz w postaci statku Kolumba - mini repliki żaglowca Santa Maria z XV w.?????????????????????????