czwartek, 22 maja 2014

Holter

     Ja już kiedyś pisałam: nienawidzę chodzić do lekarzy!
Po prostu nie znoszę!
     To czekanie w poczekalni, potem gabinet waniający jakimiś środkami dezynfekcyjnymi, lekami...
W szpitalu byłam jak rodziłam moje skarbuńki i też miałam dość tej krwi, tego cierpienia...To było dawno, dawno temu, gdzieś w okolicach epoki węgla...
     Ale w zasadzie to aż tak wiele raczej się nie zmieniło...
Raz byłam też w hospitalizowana dni paręnaście przy innej okazji. Rzucałam kapciami w robaki w nocy.
    Robaki łaziły po ścianach i suficie...Nie lubię jak coś łazi po mnie, taka dziwna jestem:)
Jednak trzeba przyznać, że niektóre placówki są obecnie zadbane, odnowione, wyremontowane, ale i tak nie lubię tych miejsc bo tam można gronkowca "zaliczyć". Albo mogą coś zdrowego człowiekowi wyciąć!
    Te wszystkie badania, urządzenia, które robią ludziom "kuku", te tomografy, rentgeny, holtery, rozruszniki, sztuczne stawy..



Ano właśnie...
Moja koleżanka Bożenka opowiedziała dziś taką oto historyjkę "z życia wziętą", którą przytaczam w wersji oryginalnej, za zgodą autorki.

Podczas kontrolnej wizyty u dochtorka, coś usłyszał w moim sercu, co mu się nie spodobało i trzy dni temu założyli mi coś na wzór holtera
( nie wiem jak to się pisze?), ale jest mniejsze, ma dwie elektrody przymocowane w okolicach pompki, kable łączące z nagrywarką, która jest przymocowana jak komórka do paska spodni. Pojemność pamięci przy normalnej pracy serca, powinna wystarczyć na 24 godz i jak już jest pełna, to załącza się czerwona pulsacyjna dioda i co chwilę wydaje ostry dźwięk.
Byłam wczoraj akurat w sklepie, kiedy ta łajza się zaczęła upominać o opróżnienie- ten monitor mam przykryty bluzką, ale nawet przez nią było widać to mrugające czerwone światełko, echo niosło to pi,pi,pi.......
Ludzie zaczęli przede mną uciekać patrząc w popłochu na bluzkę spod której jakoś wymknęły się na domiar wszystkiego 2 kabelki!
Taka matka łapnęła dzieciaka w wieku Komarka na ręce i biegiem ruszyła do wyjścia szarpiąc swoją koleżankę, która zastygła patrząc na te moje atrybuty. W jednej chwili dookoła mnie było puściutko!
Przyszło mi do głowy, że zaraz mnie otoczą z ochrony i wsadzą do pierdla jako terrorystkę- jak tylko o tym pomyślałam, to też inteligencję przerzuciłam w nogi i uciekłam wzorem innych z tego sklepu:)


:)))

poniedziałek, 19 maja 2014

Książki mojego dzieciństwa - Dziesięć miast

Książeczka "Dziesięć miast".
Tytuł oryginalny "Le dieci città".
Autor: Argilli Marcello.
      Często wspominam tę lekturę dla dzieci....
Dlaczego? Spróbuję to Wam zreferować, drodzy moi Czytelnicy...
      Książeczka zawiera dziesięć opowiadań. Każde z nich jest krótkim przedstawieniem jednego, fikcyjnego miejsca - miasteczka. 
      Miasteczek tych nie uświadczysz nigdzie na kuli ziemskiej, a noszą one bardzo dziwne nazwy: jest Poezjogród, Policjopolis...Niestety więcej nazw nie pamiętam, a szkoda...
      Co w książce jest godnego uwagi? Ano...dydaktyczne przesłanie.
Przesłanie tak ważne we wszelkiego rodzaju bajkach, opowiadaniach,przypowieściach, balladach...
      Zawsze tak było, jest i będzie, że autorzy poprzez jakąś konkretną treść, starali się przekazać coś więcej, coś co zawsze jest "pod podszewką",a czego się domyślić nietrudno...Jeśli tylko się chce i ma się pewną...wrażliwość...Dotyczy to także dzieci.
      Oto jedno z miast, szczególnie bliskie memu sercu, Poezjogród.
Wszyscy tam mieli obowiązek mówienia rymem, co było wręcz regulowane prawnie. Ale mieszkańcom wcale nie było z tym źle, czynili to wręcz z ochotą, gdyż ambicją każdego z nich było uzewnętrznienie swojej poetyckiej duszy i ubranie w słowa poezji, codzienności - zakupu bułeczek w sklepiku, jazdy tramwajem, powitań z sąsiadami, a nawet...kłótni :)
      Jednak mieszkała tam jedna mała dziewczynka, która miała dobry charakter, była życzliwa dla ludzi, ale największym jej problemem było, że nijak nie mogła sobie poradzić z rymami.
A przecież w tym mieście, było to hańbą...
    Gdy np. starała się powiedzieć koleżance coś miłego mówiła:

Jaka ładna sukieneczka
wiesz, wyglądasz w niej jak beczka

zamiast "wyglądasz w niej jak laleczka", co myślała.

       I koleżanka obrażała się na nią, okręcając się na pięcie i odchodząc.
I tak było zawsze.
      Ciągłe nieporozumienia i gniewy: w domu, w szkole, na ulicy...
Została uznana za niesympatyczną, wręcz niesforną. Sąsiedzi jej unikali, rodzice krzyczeli i złościli się na nią, nie miała koleżanek....
      Aż raz tak zabrnęła w swoich pomyłkach, że wzięto ją za terrorystkę z bombą!
Zaaresztowano i doprowadzono przed oblicze prokuratora, by wydał na nią surowy wyrok.
      Ale ten był najwspanialszym z poetów i od razu zrozumiał w czym jest problem.
Popatrzył na zapłakaną buzię dziewczynki, przez nikogo nie zrozumianej i powiedział (oczywiście wierszem), że osóbka ta, jest niewinna, że ma dobre serduszko, kocha ludzi, nie jest żadną terrorystką, a całą jej "winą" jest to, że nie może sobie poradzić z rymami.
     Uświadomił też mieszkańcom, domagającym się dla niej surowej kary, że prawdziwą duszę poety ma ten, kto nie patrzy tylko na słowa i prawidłowość rymów, lecz zagląda w serce, bo słowa nie są aż tak ważne, lecz to, co ktoś czuje, myśli i jakie ma intencje.
      I wtedy mieszkańcy miasteczka bardzo się zawstydzili, bo wyszło na jaw, że byli poetami bardzo powierzchownymi, skoro nie potrafili zrozumieć dziewczynki i jej docenić.
     Od tej pory już wszystko było dobrze, a mała mieszkanka miasteczka została zrozumiana, dowartościowana i była w końcu szczęśliwa. 
     I nawet gdy z rymami było coś nie tak, bo jej problem trwał nadal i tu nic się nie zmieniło, nikt już nie miał do niej pretensji.
     To piękne opowiadanie, daje nam naukę. Myślę, że wiecie jaką, prawda?
Inne opisane miasteczko było sportowe. Tam wszyscy uprawiali jakąś dyscyplinę sportu, a nawet zwyczajne czynności związane były z biegiem, skokiem, rzucaniem itd.
     W miasteczku mieszkał chłopiec, który chciał zostać mistrzem piłki nożnej, ale nie bardzo miał ku temu warunki i choć pilnie trenował, nie odnosił sukcesów.
     Pewnego dnia dostał od tajemniczej staruszki zaczarowane buty do gry w piłkę...
Co było dalej? Nie powiem. Sami sprawdźcie. Książki są dostępne na Allegro! :)
     Proponuję zdobyć i przeczytać.
Super opisanym miejscem, zdecydowanie niegodnym naśladowania było miasto Policjopolis, gdzie wszyscy wszystkich szpiegowali i podsłuchiwali...Cóż...może to jakieś przesłanie związane z obecną rzeczywistością?




Jednym słowem, polecam lekturę i to nie tylko dzieciom!





niedziela, 18 maja 2014

Jola

     Jola...Nie była ładna. A właściwie to była zdecydowanie nieładna. A nawet bardziej niż nieładna. Do tego brudna i brzydko pachniała. A miała już czternaście lat!
Widać nie lubiła się myć...
     Dziewczynka była w dodatku bardzo otyła, zwały sadła odznaczały się i uwydatniały pod opiętymi elastycznymi bluzkami.
     W dodatku Jola cały czas ruszała ustami. Coś jadła. Jej szczęki poruszały się rytmicznie i bardzo szybko. Czasem też przeżuwała albo popijała jakiś napój, najczęściej oranżadę. Nigdy nie pozostawała obojętna wobec jedzenia i picia.
- Mariolka (tak wołali na nią rodzice), idź do zielonej budki, kup wodę sodową, ser biały, jabłka, ze czterdzieści deka kapusty kwaszonej, takiej dobrej, na surówkę na obiad! - mama wręczała jej porcelanową miseczkę.
     Jola szła. Po drodze zjadała większą część kapusty, wypijała prosto z syfonu z połowę wody, serka też nie omieszkała spróbować...Taki miała apetyt niepohamowany ta Jolcia...
      Dziewczynka pochodziła z domu inteligencji pracującej - matka, piękna i wykształcona kobieta, o jasnych oczach i długich włosach. Córka była zupełnie niepodobna do niej. Ani z urody, ani tym bardziej z intelektu.
     Tata - jego troszkę córka przypominała, ale tylko z wyglądu...Niestety. Pracował w banku i zajmował tam jedno z kierowniczych stanowisk.
      Dziewczyna była jedynaczką, rodzice kochali ją szalenie i bezgranicznie. Byli ślepi na jej wyskoki i złe zachowania.  I tak była oczkiem w głowie całej rodziny.
      Zapracowani - matka i ojciec nie wiedzieli o wielu sprawkach swojej ukochanej jedynaczki, pozostawała ona sama po szkole na długie godziny w wypielęgnowanym, urządzonym drogo, mieszkaniu. Miała swój pokoik umeblowany ze smakiem, w nim szafę z tonami garderoby. Robiła co chciała i co jej podpowiadał umysł...
      W wieku lat trzynastu paliła regularnie papierosy, a namiętność ta stopniowo rozwijała się w nałóg.
Tak w ogóle, to pomimo, że chodziła do normalnej szkoły, z jej umysłem nie całkiem było wszystko w porządku. Miała wielkie trudności w zapamiętywaniu i w zrozumieniu lekcji, tak, że rodzice, a szczególnie tata, byli bardzo zaangażowani w pomoc dla niej - w różnych formach, aby swoją córkę przepychać z klasy do klasy...
     Pewnego dnia Mariolka...Ale zacznijmy od początku.
Dziewczynka bardzo wcześnie zainteresowała się seksem. Pierwsze epizody były sporadyczne, niby nieszkodliwe, ot całowała się z kolegami z klasy, dla nich to były żarty...
      Strzelali jej na lekcji z gumki od biustonosza, albo wołali za nią: Jola, chcesz polatać? Taki zgryw...Czasem któryś złapał za biust...Na ogół drugoroczny Jacek albo Julek z rodziny patologicznej...
       Ona była w siódmym niebie. Czuła zainteresowanie.
W wieku piętnastu lat zrobiła TO po raz pierwszy. Z jakimś dziesięć lat starszym facetem...Poznała go...na ulicy...
      A potem...Potem to już szukała okazji. Lubiła to, interesowało ją to...
O okazję nie było trudno, idąc ulicą w mini (nogi miała dość zgrabne, umięśnione) wielu mężczyzn zwracało na nią uwagę. Cóż, prawdę powiedziawszy nie z powodu jej urody...Była nadal otyła, ćlamkała lizaki, lody, jadła na ulicy zapiekanki, buzię miała zawsze umorusaną, ulepioną...niczym małe dziecko. Ponadto gapiła się, oglądała...No i czasem bywała podpita...
      Mirka poznała w wieku lat osiemnastu. Miała za sobą już bogatą przeszłość erotyczną.
Był w mundurze Kościuszkowców. Na pierwszej "randce" zrobiła to z nim w krzakach. Potem przespała się z jego kolegą, z którym sam ją zapoznał, też bardzo szybko, tego samego dnia...
      A później odwiedziła chłopaków w jednostce. I tam...Wóda - bo alkohol obok papierosów to było to, co Mariolka lubiła bardzo - i...jakoś tak, że z opasłego ciała dziewczyny skorzystało pięciu szeregowców plus jeden zawodowy nieco wyższej rangi...Może kapral?
     Rodzice się dowiedzieli. Wytoczyli w jej imieniu proces jednostce, tata miał znajomości...
Uzyskali niemałe odszkodowanie, kupili kolorowy telewizor, meble zmienili...Przeszło bez większego echa...Wszyscy  wiedzieli, ale zapomnieli po jakimś czasie...
     A potem Jola skończyła szkołę zawodową. Ledwo, ledwo, tata pomógł. Korepetycje, prezenty...
     Praca. Ze względu na ojca, z łatwością dostała niezłe stanowisko w banku. Tata postarał się, by nie ponosiła zbytniej odpowiedzialności, załatwił jakiś "nadzór" nad nią. Może troszkę zapłacił... Pensję miała niezbyt wygórowaną, ale przyzwoitą...
       Pewnego dnia, a miała wówczas lat 22 , poznała Romka...
Romek, dziesięć lat starszy, robotnik na budowie, był rozwiedziony, miał dwójkę dzieci...
     Ponadto...był wyjątkowo nieatrakcyjny z wyglądu. Twarz z dziobami, bardzo niski, mocno przerzedzone włosiny koloru siana...Ale Joli to wcale nie przeszkadzało! Od razu zaczęła zabiegać o jego względy, a współżyć regularnie rozpoczęli natychmiastowo. 
      Oczywiście ciąża nastąpiła dość szybko...Romek niby uważał, ale Jola...Cóż...
Rodzice urządzili wspaniałe wesele. Ślub - tylko cywilny - w Pałacu Ślubów. Mariolka miała piękną, krótką suknię koloru łososiowego i pękatą wiązankę z frezji. Romek - elegancki, stalowoszary garnitur - kupiony przez teściów. Wszystko dla ich jedynaczki, byle była szczęśliwa!
      Na świat przyszła Marzenka. Podobna do matki jak "kropla wody"...
Jola kochała córeczkę, ale...jeszcze bardziej kochała swobodę. Nie potrafiła zresztą się zajmować dzieckiem...Często pochylała się nad maleńką, kilkumiesięczną Marzenką z papierosem w ustach...
     Babcia i dziadek, w miarę możliwości, wyręczali ich jedynaczkę w opiece nad córeczką, także pomagali "młodym" finansowo...Kupili im mieszkanie dwupokojowe w pobliżu, pomagali Mariolce w prowadzeniu gospodarstwa...Robili co tylko mogli. 
      Romek pił coraz więcej. Zresztą pił od zawsze. Teraz miał za co, bo źle im się nie powodziło. Jego zarobki szły w części na pokrycie alimentów, ale Jola zarabiała całkiem, całkiem, plus pomoc hojnych teściów....
       Często wybuchały kłótnie i awantury. Romek bywał coraz mniej w domu, podobno miał "babę" na boku, a Jola...też jakoś sobie radziła...Jak kiedyś, nie stroniła od przygodnych znajomości.
       Rozwód nastąpił gdy Marzenka miała sześć lat...
Rodzice nadal córce pomagali. Biedna, porzucona...
     Marzenka rosła jak na drożdżach, otaczana miłością...głównie dziadków. Jola miała swoje sprawy, swoje życie...
        Dziecko było wybitnie zdolne. Już w podstawówce wykazywało wyjątkowe talenty. Do matki podobna z twarzy, natomiast intelektualnie "poszła"...chyba w dziadków.
     Nie była też otyła, delikatną, zgrabną figurą przypominała swoją piękną babcię Marię. Miała długie włosy i inteligentne, bystre spojrzenie.
      Jej zdolności były liczne: muzyka (grała na pianinie), pięknie rysowała i malowała, pisała ciekawe wypracowania, a nawet...wiersze. Miała też zmysł matematyczny.
     W siódmej i ósmej klasie brała udział w olimpiadach. Zajmowała dobre miejsca. Miała nawet jedno pierwsze - z matematyki.
       Prócz tego dziewczynka była: mądra, zaradna, samodzielna, miała dobre serce i wyobraźnię. I bogate życie wewnętrzne. Zawsze otwarta na potrzeby innych, koleżeńska i lubiana.
     Minęły lata. Jola posiwiała, postarzała się, zaczęła niedomagać. Jej ojciec dawno zmarł - na serce, mama była schorowana mocno...
     Marzenka zajmowała się troskliwie i matką i babcią... 

     Aha, jeszcze jedno...Marzenka skończyła studia prawnicze i...filozofię.
Wyszła szczęśliwie za mąż za prawnika, ma dwoje dzieci , którym razem z mężem Markiem, stworzyli wspaniały dom.
     Prowadzą jedną z najbardziej znanych w Warszawie kancelarii.
     


piątek, 16 maja 2014

Kluski

     Kubuś uwielbiał kluchy. Lubił je od dzieciństwa.
Kluski kochał pasjami i to wszystkie, to znaczy różne ich rodzaje : kopytka, kładzione, makaron, pyzy, śląskie..
     We wczesnym dzieciństwie mały Kubuś jeździł na wioskę - do Klimentowic, niedaleko Lublina.
Tam mieszkał z matką i ojcem w domu ciotki.
      Za domem był mały ogródek kwietno-warzywny, a dalej bezkresne pola, pola, pola...
W zasadzie był ich kres - sięgały aż do odległego lasu. Dla małego Jakubka jednak były to nieskończone przestrzenie pasów zieleni.
     Rosły tam zagony truskawek, całe plantacje malin i czarnych porzeczek.
Były też uparwy chmielu, który mały chłopczyk z wielkim zaangażowaniem pomagał zbierać. Zresztą pomagał jak potrafił także w innych pracach: karmił kury, kopał ziemniaki...
     Wioska była niewielka, stały tam drewniane domy, ale także murowane. Z daleka widać było stojący na górce,  stary, zabytkowy kościółek.
Tyle pamiętał z dzieciństwa Jakub.
     No i te kluski...Nie była to potrawa ani skomplikowana, ani pracochłonna, ani droga...
Pracujący w polu nie mieli czasu na gotowanie czegoś wykwintnego...





     Ot, brało się dużą michę, wsypywało do niej mąkę, dolewało wody...Gdy masa zgęstniała odpowiednio i przybrała stosowną konsystencję, kładło się zgrabne, "wycięte" ostrym brzegiem łychy, uformowane w kształcie łezki, kluseczki na osolony wrzątek. Po ugotowaniu polewało się je skwarkami, posypując szczodrze białym serem. 



     Potrawa prosta, mało wartościowa i niezdrowa, ale pożywna i smaczna.  Na swój sposób.
     A co najważniejsze, kojarzyła się Kubusiowi, już później, w życiu dorosłym, ze szczęśliwymi latami dzieciństwa.
Gdy jadł owe kluchy kładzione, przyrządzane (!!!!!!!!) przez mamę, zapijane kefirkiem, widział oczami duszy te rozległe pola i zagony. I to było to!
      Wspominał drewniany dom babci, dom ciotki, wieczory chłodne i ciche, odległe szczekanie psa i księżyc który tak jasno świecił tylko tam, w Klimentowicach.
     Przypominał sobie zapach drewna w chałupie babci, mdlącą woń krzaków czarnych porzeczek, bajeczny i cudowny zapach maciejki,  posianej w przydomowym ogródku, którą czuło się tylko wieczorem...
     Malwy kiwały się koło płotu, słoneczniki odwracały do słońca swoje tarcze, a małe ptaszki fruwały nad polem...
Właściwie co to były za ptaki? - zastanawiał się czasem Jakub. I zaraz sam sobie odpowiadał - jaskółki i skowronki. Tak, to były czasy beztroski...
      Kubuś ożenił się w wieku trzydziestu lat. Wziął sobie za żonę pannę energiczną i zdecydowaną.
Był szczęśliwy. Wiedział, że zawsze w domu ktoś na niego czeka...
     Bardzo brakowało mu jednak smaku tych klusek....Jego mamy już wtedy nie było...
Powiecie może: nie miał poważniejszych marzeń? Nie miał czego wymyślić?
     Oczywiście, w dorosłym życiu Jakub miał już problemy i troski, ale....cały czas myślał o tych kluskach...
Urosły one w jego wyobraźni na miarę symbolu: wolności, beztroski. swobody....Stały się jak sztandar dla wojownika średniowiecznego, jak transparent w pochodzie pierwszomajowym w czasie PRL-u, jak ikona, jak...
      Kaśka, jego żona, troszkę go lubiła. Gdy zaraz po ślubie pojechali do Klimentowic, Kubuś nieśmiało poprosił swoją cioteczną siostrę, matkę trzech uroczych córeczek, o przyrządzenie mu owych klusek.
- Nie ma problemu - powiedziała ona z uśmiechem.
Nastawiła gar wody...Po kilkunastu minutach Jakub siedział za stołem z uszczęśliwioną miną. Spełniło się jego marzenie.
      Kasia była niezłą kucharką. Obserwowała jak Alicja gotuje kluchy. Potem widziała zachwyconą minę męża, gdy pałaszował potrawę z takim apetytem, jakby były to najpyszniejsze delicje, albo jakaś ambrozja na Olimpie.
      Raz postanowiła zrobić mężowi niespodziankę. a było to przed Świętami Bożego Narodzenia...
Wzięła porcelanową miskę, nasypała mąki Wrocławskiej, przygotowała serek i słoninkę do kraszenia. Był też kefirek. Wszystko przebiegało planowo, a mąż nie posiadał się z radości, gdy Katarzyna postawiła przed nim parującą michę z potrawą.
      Wdychał pachnącą parę unoszącą się z misy, a minę miał przy tym rozkoszną jakby był w "siódmym niebie". Zabrał się z entuzjazmem do jedzenia.
      Kasia stała akurat przy kuchni mieszając bigosik w wielkim garze..
Naraz z pokoju posłyszała jakiś krzyk....Nawet nie krzyk, a jęk rozpaczy i bólu! Niczym ryk zranionego łosia u Szekspira!
     Wpadła zaniepokojona do pokoju. Jej małżonek siedział przy stole trzymając się za szczękę.
- Co ci się stało? - krzyknęła Kaśka z niepokojem.
- Żąb! - wyjęczał Kuba.
- Co "ząb"? - dociekała ona.
- Żłamałem żąb! - boleściwie wystękał mąż z miną Piekarskiego na mękach. Albo jeszcze gorszą.
- Jak to? - zdziwiła się żona.
- Uuuuuuu! - odpowiedział jej on boleściwie.
- Ale na czym? - zdziwiła się kobieta.
- NA KLUSKU! - wyjęczał nieszczęśnik.
I dwa dni przed Świętami było szukanie stomatologa i niemały rachunek do zapłacenia.
     Do dziś dnia nie wiadomo, na czym tak naprawdę ząb został złamany...
Złośliwcy powiadają, że Kasia pomyliła pojemniczki i zamiast mąki nasypała do misy...GIPSU.


sobota, 10 maja 2014

Kluczyk

     W zasadzie to będzie takie sobie krótkie opowiadanie o...niczym ważnym...
No bo w końcu co to takiego jest kluczyk? Ot, zwykły kawałek metalu...
    Otwiera różne drzwiczki, a nawet drzwi. I nie tylko.
Otwiera biurka, szuflady, szafy, bieliźniarki kasetki, puzderka, pudełka, a nawet....samochody!
     Może być klucz do kajdanek, mogą być klucze do roweru i klucz francuski...
Jest też klucz wiolinowy!
     No i jaki tam jeszcze komu przyjdzie do głowy....





     Bez kluczyka nie możemy otworzyć tego, co jest na ów kluczyk zamknięte, a więc, można powiedzieć, iż kluczyk ma znaczenie wręcz...kluczowe!
     No, chyba, że się włamiemy. Ale, jak nam wiadomo, włamanie jest aktem typu wykroczenie, a nawet może i przestępstwem, zależy to od tego, kto się włamuje i gdzie!
     Klucz może być też do serduszka. Wówczas ma znaczenie symboliczne.




     Czasem to wręcz nie o taki kluczyk chodzi w tych relacjach męsko - damskich, tylko o całkiem inny kluczyk. Ten od kłódki! Wiadomo jakiej!
     Ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz - powiadają.
A bo ja wiem, czy tak to obecnie działa...Zależy co rozumieć pod określeniem "potęga". Jak potęga umysłu to może...Ale jak potęga materialna to...
     Potęga materialna jest w proporcji odwrotnej do potęgi umysłu bardzo często i w zasadzie ma się jedno do drugiego nijak.
Co tam jeszcze? 
      Aha. Święty Piotr. Bardzo kluczowa postać! Niebieski klucznik! Dzierży klucz do raju bram i od niego zależy bardzo wiele! Może nas nie wpuścić!



   

     I to by było na tyle - o kluczach.
Owoż rzecz działa się w korytarzu jednej bardzo funkcjonalnej instytucji. Nieważne jakiej.
     Kolejka złożona z osób czterech, ale trzeba było poczekać. Jedno krzesło. No, ale nie o to...
Starsze kobiety w kolejce, a wiadomo, osoba starsza na ogół musi częściej załatwiać fizjologiczne potrzeby. Szczególnie kobieta. Bo to i czasem bierze leki odwadniające... Albo z innych przyczyn.
     Facetom trochę łatwiej. Chyba. Powiem wam w sekrecie: nigdy nie byłam facetem to nie wiem tak na 100% jak to jest!
     Podobnież ci starsi w dużym procencie mają przerost prostaty. Ale czy wtedy częściej MUSZĄ, oto jest pytanie!
     Starsza pani rozglądała się nerwowo. Jakoś dziwnie drobiła nóżkami.
Przyszła ze znajomą załatwić sprawę. Minuty leciały i składały się w kwadranse. Czas uciekał...
     No i kobicinę przyparło!
- Ja potrzebuję do toalety - wyszeptała i pobladła.
- Tu jest - wskazałam odrapane drzwi z sylwetkami koloru...no nieważne jakiego, ale przedstawiające mężczyznę i kobietę w sposób symboliczny, co miało wskazywać iż tam właśnie jest ten przybytek tak przez niektórych pożądany.
     Pani szarpnęła klamkę. 
- Zamknięte - wystękała.
- To trzeba się spytać, gdzie jest klucz! - doradziła jej znajoma w berecinie przekrzywionym na oko, z postawioną przy nodze torbą z napisem EKO GREEN.
    Nieszczęśnica bezradnie się rozejrzała w okół. Nerwowo zamrugała małymi oczkami okalanymi siateczką zmarszczek niczym pajęczyną.
- E tam! - machnęła ręką z rezygnacją.
- My starsze to musimy częściej! - rzuciła znajoma w moim kierunku. Że niby ja TEŻ.
- Tak, bo to po tych lekach na krążenie! - dorzuciła ta cierpiąca.
- No idź weź ten kluczyk! To chyba w tamtym pokoju trzeba się spytać! - doradziła znajoma.
- Kiedy się wstydzę...- zarumieniła się jak dziewica kobieta w potrzebie.
- To ja pójdę! - skoczyłam rączo jak jaka sarna albo gazela.
      Prędko i energicznie zapukałam do najbliższych drzwi z napisem "Dział Kadr".
Weszłam. W pokoju siedział młody człowiek oraz bardzo tęga kobieta. Kobieta była tęga chorobliwie. Spuchnięte mocno stopy nie mieściły się w wąskich, eleganckich czółenkach. Ubrana była imprezowo - czarna spódnica z niby aksamitu i koronkowa bluzka. W końcu kadry, trzeba wyglądać jakoś przy interesantach. Niech wiedzą KTO tu najważniejszy!
     Państwo jedli jakąś zupę z miseczek. Oboje. W pokoju pachniało warzywami gotowanymi na kościach. Poczułam ssanie w żołądku.
- Czy mogę prosić klucz od toalety dla jednej pani? - spytałam, wyraźnie podkreślając, że nie dla siebie, by nie wzbudzać podejrzeń o jakieś machlojki czy próby kumoterstwa.
    Gruba pani wskazała mi bez słowa miejsce na ścianie. Usta miała zajęte. Chyba miażdżyła ziemniaka.
     Na ścianie, na gwózdku wisiał obiekt marzeń i westchnień interesantów - KLUCZYK.
     Pochwyciłam go z tryumfem i satysfakcją i poniosłam ze sobą niczym zawodnik w sztafecie pałeczkę.
     Za drzwiami czekała już kobiecina. Jej twarz wyrażała cierpienie.
Bez słowa otworzyłam wucet.
     Starsza pani dostała skrzydeł. Siedziała długo. Pewnie myła ręce. Albo też podziwiała piękno "krajobrazu" pomieszczenia.
Po niej skorzystała znajoma. Także długo blokowała "pokoik zwierzeń".
     W tym momencie drzwi otworzyły się i z Działu Kadr wytoczyła się bardzo tęga, ale bardzo ważna widać, osoba.
- NO I CO Z TYM KLUCZYKIEM? - ryknęła ze złością i irytacją.
- Teraz jest tam druga pani - poinformowałam potulnie.
      Tęga pani wzruszyła ramionami, mrucząc gniewnie coś pod nosem.
Jej własność została pokalana przez "dłonie nieczyste" i obce....
     Minę miała taką, że...poczułam do niej szczere współczucie...
Grunt to EMPATIA!
     Znajoma wyszła.
- A PANI NIE POTRZEBUJE? - spytała patrząc na mnie z sympatią, jednocześnie dając mi do zrozumienia, że obowiązuje mnie SOLIDARNOŚĆ z GRUPĄ.
- NIE! - rzuciłam lakonicznie.





piątek, 2 maja 2014

Takie sobie bajdurzenie Gruszki...

     Dziś chciałam trochę pobajdurzyć...
Ponieważ mój świat ostatnio oscyluje wokół  malusieńkich, przeuroczych ludzików różowiutkich i pulchniutkich,  które są wpatrzone z taką ufnością w nas - dużych ludzi, to będzie coś a propos. 
    Szłam sobie wczoraj rano do piekarni.
Dróżka koło ogrodzenia wiedzie, słoneczko poranne przeświecało przez zieloniuchne listeczki drzew, rzucając promyki przez nie niczym przez drobniutkie szybki witraży...
      Mijałam właśnie starszą kobiecinę z psem.
Ubrana bardziej niż skromnie. Stare, niemodne spodnie, jakiś wytarty płaszczyna...Ot, bieda taka emerycka, jakiej sporo tu, na moim Grochowie.
Wołała swojego psinkę, może jedynego przyjaciela. Spojrzała na mnie szarymi oczami w pajęczynie zmarszczek. 
- Taki maleńki ptaszek, a jak pięknie śpiewa - odezwała się, wskazując ręką na koronę drzewa, a oczy jej pojaśniały zachwytem.
      Popatrzyłam , ale ptaszka nie zobaczyłam. Natomiast usłyszałam rzeczywiście wesołe świergolenie z innego drzewka, widać mały skrzydlaty śpiewak zdążył przelecieć w nowe miejsce i wznowił swoje trele z innej zielonej "estrady".
Czy wiecie dlaczego o tym piszę?
     Ano dlatego, że pomyślałam sobie, że w tym codziennym kieracie, człowiek nie dostrzega wielu rzeczy, na które może patrzeć, których może słuchać tak zupełnie za darmo, mimochodem, wystarczy tylko czasem chcieć spojrzeć gdzieś wysoko...Albo nisko.
     I ta starsza, uboga kobiecina, pewnie żyjąca w niedostatku, potrafiła jednak popatrzeć na świat w taki sposób, w jaki powinien spojrzeć czasem każdy człowiek: bogaty biznesmen w nowym BMW, student Ekonomii, sekretarka dyrektora, hydraulik, minister...
     Popatrzeć w chmury nie tylko po to, by ocenić stan pogody i praktycznie podjąć decyzję co na siebie włożyć, czy wziąć parasol, ale po to, by podziwiać ich fantastyczne kształty...
Kiedyś, dawno, dawno temu w dzieciństwie czytałam taki wierszyk:

Słonko majowe
Ze snu już wstaje,
We mgłach różowe 
Wyzłaca gaje,
Przez chmur koronkę
Patrzy ciekawie,
Biegnie przez łąkę
Kąpać się w stawie,
Promyki drżące 
Po drzewach wiesza
I budzić drżące
Kwiatki pospiesza;
Ukradkiem, z cicha
Pączki rozwija
I w lot z kielicha
Rosę wypija(...)

Prawda, że piękne? To fragment wiersza Asnyka pt. "Przebudzona".
     I ten wiersz właśnie sobie przypomniałam gdy tak to kwietniowe słońce przeświecało przez "chmur koronkę" i przez zieloniuchne listeczki drzew... 
     Ile razy patrzycie na źdźbła trawy, krzątające się mrówki czy nawet bąki albo pszczoły krzątające się na ukwieconej łące?
Czy zdarza Wam się podziwiać kształty kielichów czy koron kwiatów, których misterności "wykonania" nie powstydziłby się najznamienitszy mistrz złotnictwa?
    Przepięknie pisał o tym cudownym świecie w spojrzeniu makro  Leśmian w wierszu "W malinowym chruśniaku":

(...)Bąk złośnik huczał basem, jakby straszył kwiaty,
Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał liść chory,
Złachmaniałych pajęczyn skrzyły się wisiory
I szedł tyłem na grzbiecie jakiś żuk kosmaty
(...)

Prawda, że prześliczne?

     Piszę o tym z kilku powodów...
W dzisiejszym, zwariowanym świecie zapominamy o romantyczności, która tkwi w każdym z nas, w jednych może więcej, w innych - mniej, ale jednak...
I warto czasem popatrzeć na świat oczami dziecka.
      Bo tylko małe dziecko pojmuje świat tak naturalnie, patrzy z zadziwieniem, z zaciekawieniem na najprostsze zjawiska i rzeczy codzienne, których my, dorośli w zasadzie nie dostrzegamy...A szkoda!
     Dziecko patrzy na kotka i widzi puszyste zwierzątko, które jest miłe, miałczy, ma wąsiki, nosek, oczki...My natomiast często myślimy o tym, że drapie, a jego sierść wywołuje alergię. 
     Trzyletni dzieciak widzi gołąbki i zachwyca się nimi, my natomiast myślimy ze złością, że zanieczyszczają balkony, są plagą, roznoszą choróbska...
      I dlatego uważam, że czasem jednak przydałoby się nam popatrzeć na otaczający nas świat jak ten maleńki człowieczek...
     Spojrzeć na księżyc i gwiazdy, popatrzeć jak wiatr gna chmury po niebie, przyjrzeć się gałązce bzu i powąchać jak pachnie kwiecie...
I to by było an tyle...
Korzystajcie z uroków miesiąca maja, moi Mili!