niedziela, 15 marca 2015

Pokorne ciele

       Grażyna miała 25 lat i była całkiem niebrzydką kobietą.
Pracowała od pięciu lat w biurze na Jasnej i właśnie zmieniła dział.
      Dostała propozycję pracy w innej komórce i zdecydowała się na zmianę swojej ścieżki "kariery zawodowej.
Zresztą...nowa pracownia dawała jej lepsze perspektywy rozwoju. Więc....szybko podjęła decyzję.
- Pani Grażynko, będzie nam pani brak, ale rozumiemy, że tak będzie lepiej dla pani - wyrozumiały szef - Leszek Krupski, patrzył na nią z sympatią, gdy wszyscy obecni współpracownicy ją żegnali.
Co prawda nie odchodziła daleko, wszystko odbywało się w obrębie jednej instytucji, ale to już nie było to samo...
      Tu, zdążyła przyzwyczaić się do ludzi, poznać ich, wymienić poglądy, wysłuchać opowieści o rodzinach, znajomych, smucić się razem z nimi gdy były ku temu powody oraz cieszyć sukcesami ich dzieci, żon czy mężów...Ot, życie...
      Teraz miała to wszystko zostawić i iść na nowe...Jak tam będzie? Tego nie wiedziała...
Nie lubiła zmian, była nieśmiała, troszeczkę zakompleksiona.
Nowych współpracowników znała jedynie z widzenia.
      Kierownik działu - pan Henryk Zatorski był starszym mężczyzną, pewnym siebie, zadbanym, pachnącym zawsze dobrą wodą kolońską, który to zapach wzbijał się na korytarzu jeszcze kilka minut po jego przejściu. Twarz zdobiły spore okulary, był postawny, mocno zbudowany i jak na swój wiek dość atrakcyjny. Miał też opinię niezłego fachowca.
W każdym razie dział premie miał przyzwoite, co dla Grażyny było sprawą niebagatelną ponieważ, jak każda młoda kobieta miała swoje potrzeby - kosmetyki, ubrania, rozrywki...
      W dziale pracował też Zbigniew - stary kawaler koło czterdziestki, Elka, Jadwiga i Ewa. 
Ewa była niską, przysadzistą babeczką przed czterdziestką. Z urody przeciętna. Mąż, dwóch synów. Standard. Z tym, że mąż już od pół roku "siedział" w Niemczech, zarabiał marki...Musiał. Żona miała wymagania.
      Ewa była głucha. Prawie całkowicie. Można było jednak z nią się porozumiewać ponieważ słowa czytała z ruchu warg osoby z którą rozmawiała.
Grażyna trafiła do pokoju  do Ewy. I do kierownika.
        Zatorski miał w biurze opinię lovelasa. Podobno posiadał ileś dzieci w świecie i obecnie czwartą żonę. Mówiono o nim, że kawał łajdusa i "lubi te rzeczy".
       Ale w końcu jakie to miało znaczenie? Każdy jest jakiś...
Nie moja sprawa - myślała Grażynka - zresztą...może to tylko plotki - sama się uspokajała.
        Kierownik "posadził" Grażynę koło siebie. Biurko w biurko.
Troszkę ją to krępowało, ale musiała to przyjąć bo jakie miała inne wyjście?
- Pani Grażyno, mam nadzieję, że będzie się nam dobrze współpracować - powiedział szef na wstępie i mrugnął do niej wyblakłym okiem zza tych swoich wielkich okularów.
         Grażyna troszkę się speszyła. Nie należała do osób zbyt śmiałych i otwartych. Nie miała też takich bardzo istotnych cech jak pewność siebie i śmiałość. Jeśli ktoś zrobił jej przykrość lub wykorzystywał ją zawodowo, nie potrafiła zareagować. Zero asertywności.
        Od pierwszego dnia wykonywała swoją pracę pod badawczym wzrokiem kierownika.
Chyba nie zdecydowałaby się na przejście do tego działu, gdyby wiedziała, że tak będzie....
Teraz to nawet zaczynała żałować.
       Pan Henryk wyraźnie zaczynał ją adorować.
Bez przerwy ją zaczepiał. Coś od niej chciał, robił aluzje. Trącał niby niechcący albo obejmował. Tak po ojcowsku. Niby.
       Świadkiem tych sytuacji była głucha Ewa. Szef wyraźnie ją lubił i faworyzował, a jej osoba wcale niehamowała  go w umizgach.
- Pani Grażynko, my z Ewą się znamy, że hoho! Ewa, jak Zbyszek? - zwrócił się w kierunku podwładnej.
        Ewa sepleniła. Ale nie zbijało ją to z pantałyku, była wręcz nadmiernie gadatliwa. Zbyszek był od 15 lat jej mężem, a przy okazji kolegą Henryka.
- Zbysek dzwonił. Pewnie psyjedzie na swięta. Zadowooolony! - podsumowała przeciągle.
Szef spojrzał na nią z uznaniem.
- Pani Grażynko - zwrócił się do pracownicy tak, by Ewa nie "słyszała", zobaczy pani, jaka ta Ewa seksowna, jaki ma cyc! Zbyszek to chyba na te jej duże piersi poleciał! 
         Młoda kobieta stropiła się. Nie była przyzwyczajona do tak bezceremonialnej otwartości. Uśmiechnęła się blado patrząc krytycznie na Ewę. Trzeba przyznać, że zawsze była elegancka i zadbana. Wypielęgnowane dłonie o wylakierowanych paznokciach, modna fryzura, duże klipsy, zawsze staranny makijaż i obcasiki. Była niziutka i te obcasy dodawały jej i wzrostu i powabu.
        Tak mijały dnie. Grażyna dawała sobie radę w pracy, toteż szef załatwił jej dodatkową fuchę. Musiała zostawać po godzinach, ale bez zbytniego pośpiechu, termin wykonania był odległy...
        Pewnego dnia kobieta przeżyła szok.
Kierownik ni stąd ni zowąd podetknął jej pod nos "świerszczyk". Otworzył akurat na dość drastycznej stronie. 
- Pani popatrzy, te to potrafią! - stwierdził z uznaniem.
Grażyna spiekła raka. Krew uderzyła jej do głowy. Nie chciała patrzeć, a zmieszanie starała się pokryć bladym uśmiechem. Czuła, że Ewa obecna w pokoju badawczo ich obserwuje.
- Wie pani na co skarżą się prostytutki? - kontynuował temat wyraźnie zadowolony szef.
- ?????
- Że klienci przegryzają im brodawki! - wykrzyknął z tryumfem wykrzywiając się lubieżnie.
          Ewa wybuchła perlistym śmiechem i śmieli się teraz oboje.
Grażyna nie wiedziała jak się zachować i gdzie podziać oczy.
Kierownik patrzył na nią z dezaprobatą.
        A potem...Potem to już zaczęło się.
Czepiał się o wszystko. O zbyt wiele przedmiotów na biurku. Podobno bałagan. O zbyt powolną pracę. O zbyt długie wyjście do toalety...
- Co pani ma okres? - bombardował ją intymnymi pytaniami. Że niby tyle czasu spędziła w toalecie...
         Grażyna była bardzo zdenerwowana. Wiedziała, że coś jest na rzeczy.
Skończyła właśnie prace zlecone, za które przy premii miała dostać dodatkowe pieniądze. Całkiem niemałe.
         Przyszedł dzień wypłaty premii. Szef poinformował ile komu.
Okazało się, że dostała tyle samo co Ewa.
- Panie kierowniku - zaczepiła go na osobności - przepraszam, ale obiecał mi pan dodatkowe pieniądze za dodatkową pracę...Zostawałam po godzinach - upominała się nieśmiało
- Już pani otrzymała te pieniądze właśnie w ramach premii! -stwierdził kategorycznie i sucho.
- Ależ....ja dostałam tyle samo co pani Ewa...Ona nie wykonywała prac dodatkowych - wysiliła się na delikatny ton.
- A ile pani czasu tu pracuje? Co się pani porównuje? Ma pani dzieci, męża? Po co pani pieniądze? - ryczał już nie udając wcale ani życzliwego, ani pełnego do niej sympatii.
        Rozbolała ją głowa, w oczach stanęły jej łzy...Taka niesprawiedliwość! Takie upokorzenie!
Poszła do dyrektora.
        Dyrektor razem z panem Henrykiem byli członkami organizacji partyjnej w instytucji. Popierali się wzajemnie z jej ramienia. Chociażby.
      Gdy przedstawiła swoją sprawę - naiwnie licząc na sprawiedliwe potraktowanie - dyrektor natychmiast wezwał Zatorskiego.
Co było dalej, nietrudno się domyśleć...
      Obaj naskoczyli na Grażynę z argumentami typu: po co pani pieniądze, za krótko pani pracuje, nie ma pani męża ani dzieci...Na koniec nastąpiła konkluzja z ust jej szefa: pani Grażyno, niech pani zapamięta, pokorne ciele dwie matki ssie!
To ją całkiem upokorzyło....
Po dwóch miesiącach pracowała już w całkiem innej instytucji.....


czwartek, 19 lutego 2015

Szczęście w jesieni...

       Agnieszka była piękną dziewczyną. Przypominała trochę sienkiewiczowską Helenę Kuncewiczównę, a trochę tołstojowską Annę Kareninę. Z Heleny miała czarne włosy uplecione w gruby warkocz, a z Anny - przepyszną figurę.
Powodzenie u chłopaków miała że uch!
       Chłopcy latali za nią, chcieli na wyścigi się umawiać. Kto pierwszy ten lepszy!
A ona ochoczo korzystała z tego, co dała jej natura. Przebierała w zakochanych jak w przysłowiowych ulęgałkach! 
No i lubiła się całować! A potem to i nie tylko to!
       To znaczy, nie żeby zaraz...Przynajmniej nie z każdym! I nie od razu.
Gdy miała 18 lat poznała Trybiczka. Takie miał dziwne nazwisko.
         Fajny był, męski, podobał się jej...Spotkali się raz, drugi, poszli na dyskotekę, bo zabawić się Agnieszka lubiła, oj lubiła. I alkohol też. A i papieroskiem nie wzgardziła. Ot, takie grzeszki młodości...
Po dwóch miesiącach znajomości z Trybiczkiem (Trybiczek w zasadzie Leon miał na imię) , jakoś tak wyszło, że jej się spóźniało. Spóżniało i spóźniało, a potem to już był czwarty miesiąc.
        Leon był zachwycony, więc w piątym szła do ślubu.
Specjalnie nie było nawet po niej widać, a suknię białą miała jak śnieg w górach i mirt w welonie. Weselisko na 140 osób. Wszyscy się radowali i tylko niektóre ciotki coś tam komentowały. Że niby Leon się spił jak świnia na własnym weselu...Ale co tam!
Wiadomo, stare baby zawsze plotkują!
        Trybiczek nosił swoją żonusię na rękach, póki mógł, znaczy póki nie nabrała bardziej pełnych kształtów.
Był idealnym mężem. Nawet buty Agnisi sznurował. Chodził po zakupy, kupił łóżeczko, wózek...
       Że nie miał stałej pracy to szczegół. Rodzina pomagała. A i z wesela sporo zostało.
Tylko, że...nie starczyło to na długo, bo Trybiczek lubił wydawać pieniądze, a zarabiać...wręcz odwrotnie.
       Fakt faktem, gdzieś w maju, dziecko przyszło na świat. 
Dziewczynka.
Dali jej Joasia na imię. 
          Agnieszka zajęła się dzieckiem, a Leon...kolegami. Podział obowiązków był "sprawiedliwy".
On - dorywcza praca, koledzy, piwko, bary, koczowanie w parku, ona - dom, dziecko, pieluchy, pranie, prasowanie, gotowanie.
          Na szczęście pomagała jej matka, co utwierdziło beztroskiego Leona w przekonaniu, że jego rola w tej rodzinie się skończyła. 
Zresztą...rzadko bywał w domu, bo...płacz małej przeszkadzał mu w wypoczynku po "pracy".
         Zmienił się też nie do poznania. Nie tylko nie nosił swojej Agusi na rękach, ale nawet własną małą córeczkę brał tylko sporadycznie. Był zmęczony. Hałas, krzyk, zapach kupek, mleka...Nie pasowało mu to!
          I ten bałagan! Stale suszące się pieluchy, rozłożone prasowanie, sterty zabawek i kaftaników...
- Nie takiego życia, syneczku chciałam dla ciebie! - płakała jego matka. Wypoczynek ci się należy, chwili spokoju nie masz - żałowała go czule i szczerze.
       Trybiczek bardzo chciał mieć dziecko, ale miał 23 lata i "biedaczek" nie wiedział, że dziecko to płacz, choroby i zmartwienia. Myślał, że będzie wieczna sielanka, że dziecko będzie cały czas spało i obudzi się dopiero na własną osiemnastkę!
        A tu jak nie szczepienia , to bilanse w przychodni, jak nie ortopeda, to okulista...Raz nawet pogotowie przyjechało, mała trafiła do szpitala z podejrzeniem zapalenia płuc...Agnieszka szalała, on się irytował. Na nią.
- Co z  ciebie za matka? Jak ty dbasz o dziecko? Ja ciężko pracuję, ty masz tylko pilnować dziecka i domu! - krzyczał.
- A ty? Od czego ty jesteś? Tatuś się znalazł od siedmiu boleści! - odpaliła mu ona.
- W ogóle się nie nadajesz na żonę ani na matkę. Jesteś do niczego! Nawet kochanka z ciebie poniżej krytyki! - wydzierał się na cały dom Trybiczek.
- A z tobą życie to piekło! Mam cię dosyć!
- Dosyć? Ty kobieto, nie wiesz, z kim masz do czynienia! Nigdy nie potrafiłaś mnie docenić! Ani mnie, ani mojej harówki! Jak ci nie pasuje, poszukaj drugiego takiego jelenia, uważaj jak znajdziesz!
       Awantury były coraz częściej. Dziecko rosło...
Po dwóch latach mordęgi rozstali się. Jak należy, w sądzie. 
       On wrócił do mamusi, która przyjęła swojego Leosia z otwartymi ramionami, ona została w mieszkaniu po babci. 
         Mała Joasia rosła jak na drożdżach, z tatusiem widząc się sporadycznie. 
Sąd zasądził widzenia, ale Trybiczek był obrażony na Agniechę, do tego stopnia, że o alimentach też często zapominał. Ale za to przychodził na Wigilię z prezentem - duża lala co zamykała oczka i mówiła "mama" albo wielki miś, potem mebelki, książeczki. Raz na rok był prezent. Wybrany przez Elżbietę, jego obecną "narzeczoną". Albo też Hannę, Luizę, Katarzynę...Zależy od roku...
        Bo narzeczone się zmieniały. Leon wiązać się nie chciał, miał czas.
Ponadto sparzył się i zawiódł bardzo na Agnieszce! Takie są baby! - mawiał do kolegów.
        Gdy Joasia miała szesnaście lat, zaczęła wagarować. Matka pracowała, nie miała jak upilnować...
W domu się nie przelewało, choć babcia pomagała jak mogła...
        Joasia była skryta, obracała się w jakimś nieciekawym towarzystwie, co głośno komentowały sąsiadki. Matka wiecznie nie miała czasu. Pracowała. Musiała dom utrzymać.
         Aśka czasem przychodziła do domu pod wpływem alkoholu, a czasem oczy miała jakieś takie...dziwne.
Okazało się, że bierze. 
         A potem wyszło, że jest w ciąży.
Miała 20 lat jak urodziła Kasię. Tatusia wskazać nie chciała....Może nawet nie wiedziała, który to...
       Agnieszka pomagała chować dziecko, Joanna zaś...szalała.
Coraz częściej nie wracała na noce. 
       W tym czasie zmarła matka Agnieszki, zostawiła maleńkie mieszkanko na Powiślu. Tam przeprowadziła się Joanna. Oczywiście z córeczką.
         Agnieszka  płakała po stracie własnej matki, ale cóż, życie musiało toczyć się dalej...
Cieszyła się, że Aśka w końcu jakoś się "usamodzielni", stanie się bardziej odpowiedzialna, skończy z "balangowaniem".
     Dziecko nieźle sobie radziło w żłobku, do którego oddała je matka, sama pracując i zarabiając nawet znośnie...Co prawda, nie miała specjalnego wykształcenia, ale rekompensowała jego brak urodą i sprytem...
       Zatrudniona była w eleganckim butiku...
Miała bardzo wyrozumiałą szefową, która  przymykała oko na częste absencje dziewczyny. Ano, ma małe dziecko - tłumaczyła sobie.
      Tym czasem Asia "ćpała". Była już uzależniona i traciła kontrolę nad swoim życiem...
Kiedyś dziecko bardzo płakało. Płakało i płakało. Sąsiedzi zadzwonili po policję. Weszli. Zobaczyli zaniedbaną małą i leżącą nieprzytomną prawie, jej matkę...
       Chcieli zabrać prawa rodzicielskie, dziecko miało trafić do domu dziecka...
Agnieszka powiedziała: NIE. 
        Podjęła się opieki nad wnuczką. Sąd uczynił ją prawnym opiekunem. Sprawa się więc jakoś rozwiązała...
         Joanna trochę się leczyła, ale specjalnie do swojej małej się nie garnęła. Cieszyła się z sytuacji, gdy dziecko ma opiekę, a ona...święty spokój. 
       Od czasu do czasu przychodziła, ale mała Kasia już traktowała Agnieszkę jak swoją mamę. Miała osiem lat....
          Nawet nie tęskniła...Ani ona za matką, ani matka za nią. Babcia chyba wypełniła całkowicie miejsce w maleńkim serduszku Kasi...
        Zebrania, zajęcia, lekarze, lekcje...A Agnieszka miała już grubo po czterdziestce...
Nie było jednak innego wyjścia.
        W końcu poznała Witolda. Uśmiechnął się do niej los!
Witek był ustatkowanym, poważnym wdowcem, miał dwie córki, sam był dziadkiem.
        Chętnie zaopiekował się babcią Agnieszką i jej wnuczką. Był dobrym człowiekiem...
Po roku "chodzenia" wziął ślub z Agą i pełnił obowiązki męża, dziadka i gospodarza w sposób odpowiedzialny i przyzwoity...
             Czasem widziało się tę trójkę jak idą z dwunastoletnią już małą, na zakupy albo do kina...
- Jak to dobrze Wiciu, że cię mam - mówiła ciepło żona do swojego męża - jesteś moim prezentem od losu w jesieni życia.
        A on tylko mruczal z zadowoleniem całując dojrzałą, ale nadal urokliwą kobietę.


poniedziałek, 2 lutego 2015

W kościele...

        Dziś Święto mamy. Katolicy znaczy.
Matki Boskiej Gromnicznej czyli Ofiarowania Pańskiego. Jakby ktoś nie wiedział.
       Ale nie mam zamiaru tu indoktrynować, raczej chcę opisać ciekawe pewne zjawisko, którego byłam świadkiem, właśnie w świątyni...
        Nie żebym tam zaraz się aż tak rozglądała, ale...samo się w oczy rzuciło. To zjawisko.
Jak wiadomo, w tym dniu zapala się gromnice w kościele, a te z kolei są święcone itede.
No to zapaliłam. 
      Na przeciwko, w ławce siedziała starsza pani. Szary berecik (chyba nie z moheru!), wielkie okularki jak u sowy (choć przecie sowa w okularach nie chodzi), kołnierz futrzany no i znak charakterystyczny w tym dniu - gromnica w dłoni. Świeca posiadała osłonkę i misternie utrefioną wstążeczkę koloru błękitnego (kolor Maryjny).
      Widać, że kobicina się starała.
Świeca paliła się jakoś tak...mizernie.
       Babinka z niepokojem zerkała na płomień. W końcu zaczęła go podsycać, by nie zgasł.
Najpierw próbowała zapałką wyżłobić rowek wokół knotka, zawczasu wyskubanego pieczołowicie paznokciami. Nie pomogło, płomień był dalej mizerny.
       Babcia zaczęła więc "dorzucać drew" - zapałek znaczy. 
Płomień buchnął na kilkanaście centymetrów. Kobieta popatrzyła na niego z uznaniem.
Potem już sukcesywnie "dowalała szczapek". Płomień buchał jak z miotacza ogniowego.
        Ale tego było babince mało. Palcem poczęła ugniatać wosk naokoło knotka.
Potem znów płomień buchnął na piętnaście centymetrów w górę. Babcia uśmiechnęła się do siebie.
       Jej radość jednak nie trwała długo. Chyba zabrakło jej zapałek.
Zaczęła więc szukać "paliwa" gdzie indziej. Paznokciem oskrobała osłonkę o kształcie tulipana. Uzyskany wosk podrzuciła płomieniowi "na pożarcie".
Świeca jakoś się paliła...Ale jednak niezbyt satysfakcjonująco. 
        Babcia w końcu ją zgasiła. Chyba straciła cierpliwość.
"Będzie spokój" - pomyślałam z ulgą. Ale moje nadzieje były płonne.
        Okazało się, że babinka wypaprała stearyną ławkę. Już zamaszyście czyściła ją chusteczką higieniczną, aż cała ławka się trzęsła, a pozostałe trzy staruszki podskakiwały. 
         Kobieta cierpliwie nacierała ławkę, świecę postawiła obok. Zgaszoną.
Czuła wsparcie parafianek siedzących obok.
         Uczynne "sąsiadki"  użyczyły jej nawet kilku chusteczek. Chyba jej współczuły z powodu kłopotu.
       Już cała ławka była zaangażowana. Babcie ze zrozumieniem kiwały główkami odzianymi w berety i kapelusiki.
        Potem okazało się, że wióry stearyny upaprały babci kapotę. Stearyna była nawet w futrzanym kołnierzu.
"Moherowy beret" począł trzepać wszystko po kolei. Zaczęła od kołnierza jadąc w dół: klatka piersiowa, brzuch, kolana. 
          Wtedy była już Ewangelia.
Babcia zaczęła zbierać "obierki" stearyny w chusteczkę ofiarowaną przez życzliwą "sąsiadkę" z ławki, siedzącą najbliżej.
         Okazało się, że ławkę można doskrobać paznokciem. Szło dobrze. Słychać było skrobanie.
Potem gromnica spadła staruszce pod ławkę.
       Babcia zaczęła wiercić się nerwowo. Gromnica potoczyła się pod klęcznik.
Jakoś udało się kobiecie ją wydłubać. Westchnęła z ulgą, po czym odkryła, że na świecy jest sporo stearyny do odskrobania, na "tulipanie" też. Wszystko co uzyskała, skrzętnie ukryła w białej chusteczce jednorazowej.
         Potem się uspokoiła. Chyba była usatysfakcjonowana swoim zbiorem.
A później to był już koniec mszy świętej. 
Wszyscy odeszli w pokoju.

sobota, 31 stycznia 2015

Zygmuś

       Zygmuś urody był, jak to mówią, dość nienachalnej. Twarz pociągła jak u konia i takaż z wyglądu: wielkie zęby (mocno zepsute i pożółkłe od nikotyny), rozdęte nozdrza...
Gdy patrzyło się na niego, na usta cisnęło się, by wydać z siebie głos paszczą: IIIIIIHAAAAAAAHAAAAAAHAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
         Był taki znany aktor francuski, doskonały komik - Fernandel.
No to Zygmuś wyglądał mniej więcej jak on:)



Stylizował się, co prawda, w sposób troszkę uwspółcześniony, ale podobieństwo jednak uderzało.
Rzadkie włoski koloru bylejakiego (chyba ciemny blond) ułożone w niedbałą mandolinkę, jakiś zszarzały podkoszulek i dżinsy z Pewexu dopełniały wizerunku  naszego amanta.
Spodnie, mocno sprane, opinały  dość zgrabną pupę i krzywe nogi.
        Dodam tylko jeszcze, że Zyga palił papierosy jeden za drugim no i...pił hektolitry kawy jak również inne trunki. Procentowe, oczywiście.
        Zygmuś, pomimo swojego nieatrakcyjnego wyglądu, miał wprost szalone powodzenie u kobiet, co było nie lada fenomenem.  Kobiety dosłownie "waliły" do niego drzwiami i oknami. A on skwapliwie z tego korzystał.
Był znanym podrywaczem i "kasownikiem":)
W zasadzie to on podrywać nawet nie musiał, on tylko "kasował".
        Gdzie się nie pokazał, zaraz obok pojawiały się bardzo piękne panie chętne do nawiązania "głębszej" znajomości, najlepiej trwającej "aż po grób".
         Kochały się w Zygmusiu najpiękniejsze dziewczyny stolicy. I okolic. I każda pragnęła go w końcu usidlić...
Jednej się to udało...
        Na imię miała Alinka i była piękna jak marzenie. Subtelna buzia bogini jak z obrazu Sandra Botticiellego Narodziny Venus - tylko włosy miała czarne jak skrzydło kruka.




         Delikatna uroda, wrażliwość, subtelność - to wszystko spowodowało się, że Zygmunt w końcu powiedział sakramentalne "tak".
           Alinka kochała swojego męża nad życie, była w niego zapatrzona do tego stopnia, że ślepa pozostała na te "lekkie" niedociągnięcia, których była świadkiem lub też tylko się ich domyślała.
         A mężuś korzystał z tego jej "zapatrzenia" w sposób nieograniczony.
W dochowaniu "miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej" wytrzymał może ze dwa lata. Akurat do momentu kiedy to przyszła na świat jego śliczna jak mama, córeczka - Gosia.
Zygmuś dopiero wtedy poczuł, że obowiązki męża i ojca są dla niego nie do uniesienia.
         Był człowiekiem szalenie towarzyskim, z wyjątkowym poczuciem humoru, nieudawanym luzem i młodzieńczej beztrosce, toteż dalej, mimo czterdziestki na karku, podobał się płci przeciwnej. I to bardzo.
          Muszę stwierdzić, że miał w sobie to coś...
Był w sposób oryginalny czarujący, a krzywe nóżki pod opiętymi dżinsami dodawały mu męskiego seksapeelu...Babki żyć mu nie dawały wydzwaniając do niego, proponując spotkania, czasem nachodząc w pracy...Wszystkie piękne, młode, zgrabne i...chętne.
        Zygmunt czasem odmawiał, a czasem wręcz przeciwnie.
Bywało, że na parę dni znikał z  domu, a Alinka...czekała.
          Czyniła mu wyrzuty, płakała, błagała, a na końcu on robił te swoje słodkie oczka jak u Johna Belushi'ego w roli Jake Bluesa w filmie Blues Brothers (scena kiedy to ścigająca go, narzeczona, której zwiał sprzed ołtarza, próbuje wymierzyć mu sprawiedliwość przy pomocy broni palnej czy tam miotacza) i wszystko cichło. I byli znów kochającą się parą.
        Do następnego razu, oczywiście.
I sytuacja znów się powtarzała...
I tak w koło Wojciechu...
         Zygmuś w domu był wspaniałym gospodarzem: zaradny, starowny, majsterkował, a nawet gotował.
A że miał wyjątkowo wybujały temperament, wszystko szło mu szybko i sprawnie. Nawet gdy bił schab na kotlety, to się kurzyło:)
      Zygmunt miał też szalone pomysły.
Raz skombinował dla swojej córeczki pieska. Śliczny to był okaz zwierzęcia: mordka sympatyczna, troszkę przypominał spaniela...Wariat jak...jego właścieciel.
         Może zresztą i nie był wariatem, ale przy takim panu jaki mu się trafił, to każdy by zwariował.
Wyjeżdżał wtedy Zygmunt na wczasy z rodziną. Co zrobić z psem?
         Decyzja była natychmiastowa: zostawić go mnie.
Wzbraniałam się, nie chciałam, ale tu nie było żadnej dyskusji, zostałam postawiona pod murem i już.
           Nie będę opisywać, jakie piekło przeszłam z tym Jogim (tak się wabiło to bydle). Pies cały czas mi uciekał i chciał się bawić. Musiałam rzucać mu kapcia (on to lubi! - przykazał mi Zygmunt przed wyjazdem) i w ogóle to...schudłam przez dwa tygodnie 4 kilo...Z nerwów i w wyniku aktywności fizycznej (ganianie psa).
Zygmuś był taki jakiś.. wzbudzający sympatię i...pobłażliwość. Krótko mówiąc, wszyscy go lubili, nikt nie odmawiał mu niczego, a w pracy, choć często zawodził (z powodu nadmiernego nadużywania napojów wyskokowych tudzież pociągu do dam, u których często zostawał na noc i w pracy następnego dnia się nie stawiał z powodu zmęczenia i niedyspozycji) wszyscy go kryli, usprawiedliwiali i patrzyli przez palce na jego niesubordynację.
        Co było potem z Zygą to nie wiem, wiem natomiast , że wyjechał do Stanów, podobno za chlebem...
Raz nawet do mnie dzwonił, był wtedy "na bani" i jawił się jako wyjątkowo szczery...
To znaczy...odradzał mi małżeństwo:)))))
Czyli, że życzył mi dobrze :D
       Taki właśnie był mój kolega Zygmuś....


sobota, 17 stycznia 2015

Róbta co chceta

       Często przemieszczam się publicznymi środkami komunikacji miejskiej, najczęściej tramwajami.
Nawet nie jest mi przykro z tego powodu, choć często cierpię niewygody - stanie w tłoku i wdychanie cudzych "zapaszków" (szczególnie latem jest czasem ciężko wytrzymać), hałas, kaszel i kichanie prosto w twarz lub w....szyję itp. Brrrrrrrr:)
      Bywa, ktoś na nodze stanie albo szturchnie torbą albo da "sójkę" w bok.
Ale w sumie to nie żałuję bo bilans zysków i strat wychodzi dodatnio. Oczywiście na korzyść tyhc pierwszych:)
       Tramwaj to doskonałe miejsce na obserwacje ludzi. 
A ludzi obserwuje zawsze, nawet bezwiednie, mimo woli. Koduję szczegóły ubioru, rysy twarzy, zachowania...
      Potem bardzo często spotykam tych samych ludzi w innym miejscu i odkrywam, że znam tę osobę, tylko...nie wiem skąd:)
       Ale dziś chciałam napisać o młodzieży.
Młodzież jest dobra, wspaniała i kochana.
Nieprawdą jest, że mamy złą młodzież, młodzież jest po prostu dokładnie taka, jaką ją wychowaliśmy/wychowujemy.
       Stoi chłopak z wielkim plecakiem na plecach w drzwiach tramwaju. Z tyłu napierają ludzie. Stoi, ani drgnie. W uszach słuchawki, muzyka głośna aż słychać naokoło. Przystanek. Ludzie chcą wysiadać. On nawet nie drgnie. Nie widzi, nie słyszy. Co go to? Ludzie się złoszczą. Niechętnie ustępuje z drogi nie zmieniając wyrazu twarzy - maski. 



       Dziewczyna młoda siedzi, a wzrok ma wlepiony w netbook. Czyta. Do szkoły jedzie, albo na studia. Szkoda czasu. Gdzieś z tyłu staruszka, ale ona tego nie widzi, musi przeczytać. ONA MUSI mieć miejsce! 
         Następny młody człowiek przebiera palcami na klawiaturze komórki. Puszcza SMS. Potem odbiera. Śmieje się do swojego nowoczesnego telefonu, czy częściej smartfonu. Jest całkowicie wyizolowany ze świata , który go otacza. Gdyby go spytać o to, czy wie kto stoi koło niego i wymienił przynajmniej jedną osobę - on nie będzie wiedział, nie potrafi. 


     Matka z dzieckiem w błękitnej czapeczce, staruszka z wielką torbą, dziewczynki jadące do szkoły podrygujące i zaśmiewające się beztrosko (pewnie szósta klasa), urzędniczka śpiesząca się do pracy, facet z brodą po czterdziestce, gimnazjalistka z plecakiem Nike... Ci wszyscy są dla niego ludźmi bez twarzy. Nic nieznacząca grupa. To nie są jego bliźni. Zresztą...nie ma powodu by się nimi interesować...
       Nie widzi więc, że stojąca obok kobieta nagle blednie, a na jej czole widać kropelki potu. Jest w drugim miesiącu ciąży...
       Oczywiście sytuację tę przedstawiłam troszkę przerysowaną.
Czy wiecie dlaczego?
Otóż dlatego, że bardzo często zastanawiam się nad tym, jaki wpływ ma rozwój cywilizacji, pęd życia i jego styl na relacje między ludźmi...
        Nie mamy czasu dla siebie. Boimy się siebie. Boimy się podejmowania zobowiązań i odpowiedzialności za siebie i...drugiego człowieka. 
Stąd też niechęć do wiązania się na stałe, na dobre i na złe, jak to się mówi "do grobowej deski". I mówię tu i o związkach sakramentalnych i o zwyczajnych "kontraktach" cywilnych. 
       Czy kiedyś młodzi ludzie zawierając związki małżeńskie myśleli o tak dziś modnych, intercyzach?
Szli "jak w dym" za głosem miłości, wierząc, że jest to na zawsze...
A dzisiaj?
Pobierają się (jeśli w ogóle) zakładając często, że...może się to wszystko zmienić bo w życiu bywa różnie...
Może się "wypalić", "przejeść", znudzić...Mąż pzestanie imponować, a żona okaże się płytką plotkarką i marną gospodynią.
     To znaczy, że co? Nie są pewni albo siebie, albo partnera, a więc nie są pewni łączącej ich miłości...
Miłości, która ma być cierpliwa, łaskawa, niezazdrosna, nieszukająca poklasku, nieunosząca się pychą, niedopuszczająca się bezwstydu, nieszukająca swego, nieunosząca się gniewem, niepamiętająca złego, nieciesząca się z niesprawiedliwości lecz współweseląca się z prawdą, wszystko znosząca, wierząca we wszystko i we wszystkim pokładająca nadzieję, wszystko przetrzymująca  i nigdy nie ustająca!
      Podobno mamy wolność. Podobno.
Jak z niej korzystamy? Właśnie tak.
Wszystko możemy prawie bez ograniczeń, nie musimy być odpowiedzialni ani konsekwentni, możemy zmieniać zdanie w zależności od sytuacji, nie uznajemy honoru i przyzwoitości....Nie ufamy, nie wierzymy, asekurujemy się. Jesteśmy ostrożni i zimno wyrachowani....
Nie dbamy o relacje międzyludzkie, chyba, że nam się to opłaca. 
        A w pracy bardzo często rozdzielają nas boksami, ściankami i możemy się porozumiewać tylko mailowo lub telefonicznie...Bo jesteśmy tylko...zasobem ludzkim, nie zaś ludźmi...
      Pokolenie ludzi "róbta co chceta", a raczej róbta to, co się wam opłaca...Róbta tak, by wam było dobrze. Jesteście bogiem dla siebie bo Boga nie ma. Wasz los jest w waszych rękach...
No to i robią...