czwartek, 28 lutego 2013

Wykończą mnie...dranie!

Wykończą! Normalnie mnie DRANIE wykończą!
Czaiłam się na nie całą zimę. Całą zimę pilnowałam, obserwowałam ich działalność!
Byłam w tym konsekwentna, ale "nie, jeszcze zima, jeszcze nie pora...GDZIE TAM!".
I przechytrzyły mnie te takie - nietakie! Bydło!
Nie, nie chodzi mi o UFO. Ani o partię Paligłupa! NIE!
Nie wiecie jeszcze o co, czy też o KOGO mi chodzi?
No jasne, że o gołębie! To one mnie wykończą! Nerwowo czyli psychicznie i fizycznie!
A nie powiem, kręciły się, gruchały za oknem i na moim balkonie. Ale nic, zima, mają prawo, gdzieś muszą - myślę. A one coraz bardziej się zadomowiały, coraz więcej obs*ywały...Sprzątnę, niech no się cieplej zrobi, a i spłynie ze śniegiem - myślę praktycznie.
I się DOIGRAŁAM! Doczekałam się. W lutym! To nierządnicy bezczelni!
Wyskakiwałam na nie z wrzaskiem , wymachując zawadyjacko mopem i co tam było pod ręką! Nie powiem! Odlatywały, a jakże!
Nawet nocne akcje o drugiej, trzeciej w nocy prowadziłam, a jakże!
Budziłam męża wrzaskiem, nie wysypiał się nieszczęśnik...
I co? NIC.
A raczej coś. Bo efekt jest. Był....
Owoż patrzę ja dziś, a ta pieprzona parka już, już....No to dawaj, w koszuli nocnej, szósta rano...
Poleciały. Za chwilę - znów. To ja znów. W tej koszuli nocnej na to zimno...
Poprzestawiałam na balkonie co było...Donica wielka...Patrzę i oczom nie wierzę...
Dwa jajeczka i gniazdko. O żesz. W lutym zniosła! W lutym się gziły, ŚWINIE! Jeszcze śnieg, mróz, a tu amor, amor! Ja bym tego Amora tak pogoniła tym mopem, że by mu kapcie pospadały, tak by zwiewał!
Mało nie zemdlałam. Owszem, jaja zdrowe, lizynę mają, która podobnież, według najnowszych badań neutralizuje zły cholesterol zawarty w żółtkach, jak również usuwa ten nadmiar z naszego organizmu, ale BEZ PRZESADY! Gołębich jeść nie będę bleeeeeeeeeeeeeeeeeee.
Przezwyciężając obrzydzenie, niestety, jaja i gniazdo zmuszona byłam usunąć. Wylądowały w zsypie!
Jak je niosłam, ciepłe były...Wygrzane tyłkiem mojego wroga nuer jeden..
Teraz gruchają...OBURZONE!
Jasne! Bo to pewnie ICH balkon i mają prawo tu się szarogęsić! I nie tylko! Wolną miłość też uprawiać za doniczką ,zapewne!
A ja....cóż...Kicham. Już była seria...Drapie mnie w gardle...Powoli z nosa leci...
Wykończą mnie dranie!
A jaja, zdaję się, mają zamiar znieść po raz drugi....

sobota, 23 lutego 2013

Zima na osiedlu....

















Bajka Grusi - O zaczarowanym pierścieniu

Gdzieś daleko, daleko, tam, gdzie słońce chowa się za horyzont było sobie królestwo. W państwie tym rządził król. Król był dobrym człowiekiem. I miał on jeszcze jedną cechę, którą by chciał mieć każdy, zwłaszcza sprawujący władzę - był wyjątkowo obdarzony przez los szczęściem.
Władca miał na imię Zygmunt, bo Zygmunt to bardzo królewskie imię. Czy znacie wielu Zygmuntów? Chyba nie...



Otóż król Zygmunt IV był bardzo bogaty. I jego kraina była bogata. Państwo miało dostęp do morza, posiadało bogactwa naturalne, żyzne ziemie, rzeki pełne ryb, lasy ze zwierzyną, pola, sady...Toteż ludziom tam żyło się dostatnio i dobrze gospodarowało.
Król był , jak to się mówi, "w czepku urodzony". Wszystko, czegokolwiek się dotknął, udawało mu się. Miał nie tylko wspaniałe królestwo, ale poddani go sznowali i kochali, ministrowie pomagali mu w rządach chętnie, a on sam ,zawsze potrafił odróżnić dobre rady od złych. Nie miał też wrogów. Królestwo nie brało udziału w żadnych wojnach, gdyż król potrafił prowadzić dyplomatyczne rozmowy i wszystkie rokowania przebiegały pomyślnie.
Władca miał też wspaniały dwór - najpiękniejsze damy dworu i wspaniałe rycerstwo. Wszyscy rycerze byli jak malowani. Panny zaś cudne i wielce nadobne.
Oprócz tego Zygmunt był zdrowy, zahartowany, urodziwy i pełen energii. 
Pojedynki wygrywał, zresztą pojedynkował się tylko dla zabawy, wszak wrogów nie miał.
Konia miał najpiękniejszego, czarnego, z błyszczącą sierścią, wiernego i posłusznego.
Król miał też wspaniałą żonę i dzieci. Trójka dzieci, dla których był kochanym papciem: ośmioletni Józio, sześcioletnia Marysia i pięcioletnia Hania uwielbiały tatę króla . Dzieci te były śliczne i mądre.
Król swoje zdrowie między innymi zawdzięczał temu, że co tydzień kąpał się w pobliskie rzeczce, także w zimie. Gdy zima była bardzo mroźna, trzeba było wyrąbywać specjalny przerębel, by król móg zażywać kąpieli.
Wszystko w życiu władcy się układało. Nie było rzeczy, na którą by narzekał.
Codziennie rano króla budziła żona , która miała na imię Jadwiga, ale król zwracał się do niej Jaga. Jagusia zaś, gdy był w wyjątkowo dobrym humorze...
- Wstawaj Zygmusiu, wstawaj - Jadwiga delikatnie łapała męża za ramię - już czas. Dziś przybywa do ciebie nasz szlachetny sąsiad z wizytą.
- Jago, jeszcze trochę - sapał król, bo jak każdy mężczyzna lubił czasem dłużej pospać.
A trzeba wam wiedzieć, że była pewna przyczyna samych życiowych sukcesów i powodzenia naszego dzielnego władcy. Chcecie wiedzieć jaka?
Otóż, król posiadał pierścień. Był to bardzo stary, pamiątkowy pierścień, który odziedziczył władca po swoim, już nieżyjącym, ojcu. A ojciec otrzymał ten pierścień z kolei od swojego ojca, a dziadka Zygmunta...I tak pierścień przechodził z ak do rąk i otrzymywał go każdy aktualnie rządzący.




Pierścień był piękny, miał rubinowe oczko i był z prawdziwego, najszlachetniejszego i najczystszego złota.
Oprócz tego, że był piękny i drogocenny, miał też tajemniczą moc! Dwieście lat temu wróżka, z wdzięczności za pomoc w  uwolnieniu ze szponów złego czarnoksiężnika, ofiarowała ten cudowny pierścień pradziadowi Zygmunta. I tak pierścień przechodził z pokolenia na pokolenie, a królestwo kwitło, nie niepokojone wojnami i klęskami. Pierścień bowiem, dawał wszystkie splendory temu, kto go posiadał, a rządzona przez niego kraina rosła w siłę.
Teraz już znacie tajemnicę szczęśliwego życia i sukcesów króla Zygmunta...
Pewnego dnia, a dzień był mroźny, bo to była zimowa pora, Zygmunt jak co dzień obudził się. Żona stała koło niego i delikatnie głaskała go po ramieniu.
- Wstawaj kochanie. Już późno, siódma godzina! Wiesz przecież , że w południe przybywa do nas król  Otto I, nasz sąsiad! Pośpiesz się!
- Już wstaję, wstaję...Chciałbym jeszcze wykąpać się w przeręblu.
- Zygusiu, nie ro tego dzisiaj, odpuść sobie. Dziś wielki dzień. Dziś masz ważne rozmowy dyplomatyczne!
- Oj tam, zdążę - Zygmunt przeciągnął się jak kot, ziewając przeciągle.
- Jak uważasz - żona wiedziała , że król jest uparciuchem.
Władca ubrał się, założył swój wspaniały pierścień i złotą koronę na głowę i wyryszył nad rzekę. Mróz siarczysty go nie odstraszał. Udał się tam w towarzystwie swojego mistrza ceremonii. Zawsze zabierał go ze sobą by pilnował, aby wszystko, odbywało się zgodnie z etykietą.
Dotarli nad rzekę. Rzeka była nieduża. Król rozebrał się, zostawiając sobie tylko kąpielówki , które wyglądały jak tureckie szararwary (zgodnie z etykietą) oraz pierścień.
Żwawo wskoczył do przerębla. Ta czynność zawsze sprawiała mu radość. Z rozkoszą oddał się kąpieli.
Naraz zahaczył ręką o lodowy brzeg przerębla i..stało się nieszczęście. Zaczepiony piescień zsunął mu się z palca i spadł na dno rzeki. Co prawda nie było tam bardzo głęboko, ale....
Król zaczął szukać pierścienia, ale w żaden sposób nie mógł go znaleźć. Nic ne dała nawet pomoc mistrza ceremonii. Pierścień wsiąkł jak kamfora.
Król był zrozpaczony. Za dwie godziny miał przybyć władca sąsiadującej krainy Otto I...
- Cóż...Odłożymy poszukiwania na później - zadecydował - pierścień jest dość ciężki, przecież nie odpłynie z nurtem...Tym bardziej, że rzeka stoi - pomyślał patrząc na gruby lód...
Wrócił do domu. Opowiedział od razu żonie wszystko, co się stało.
- Czy ty nie masz rozumu? - krzyknęła jego Jadzia - jak mogłeś być takim głupcem? Trzeba było uważać! - żona była wściekła. Jej twarz wykrzywiona była złością.
Pierwszy raz podniosła na niego głos...Król patrzył na nią ze zdziwieniem, nigdy nie zdarzały się jej takie ataki wściekłości, zawsze była wyrozumiała i łagodna...Ale to był dopiero początek...
Śniadanie królowi nie smakowało. Mleko było przypalone, chleb miał zakalec, ser był skwaszony, a masło zjełczałe, co nigdy się nie zdarzało, gdyż kuchmistrz był znawcą sztuki kulinarnej. Jego dzieci przy stole były nieznośne. Józio wyszarpał Marysię za włosy, a mała Hania kopnęła brata pod stołem. Marysia zaś napluła bratu w talerz...
- Uspokójcie się! - krzyczała ich matka bardzo zła.
Król był zmęczony...Takie sytuacje nigdy nie miały miejsca. Jego żona była wyjątkowo łagodną osobą, a dzieci potrafiły się zachować, szczególnie przy stole!
Zrozumiał...Pierścień! Szczęście go opuściło...
A tu już przybywa król Otto...Trzeba było iść na spotkanie. A tak nie miał ochoty, bardzo bolała go głowa. Pierwszy raz od cterdziestu sześciu lat!
Lecz cóż. Zajął miejsce na swym tronie królewskim, choć coś go uwierało, chyba wyszła sprężyna...Korona uciskała go w głowę wywołując jeszcze większy ból...
Król Otto I wszedł do sali tronowej. Minę miał jakąś dziwną, czoło chmurne...
- Witaj Zygmuncie - przywitał się zdawkowo i sucho, choć byli dobrymi przyjaciółmi. Muszę z tobą poważnie porozmawiać - zaczął obcesowo - przejdźmy do konkretów! Rządam od ciebie, abyś oddał mi ziemie zachodnie!
- Ależ, drogi Ottonie, sprawa tych ziem dawno została uregulowana przez twego ojca, czcigodnego Gotfryda II! Nie rozumiem twoich roszczeń!
- Ojciec to ojciec, a ja to ja! - wykrzyknął wściekle Otto - albo oddasz te ziemie, albo...wkroczymy na drogę wojenną!
- Ziem ci nie oddam. Sprawa dawno została uzgodniona na mocy paktu w Zielonym Lesie - zdecydowanie odparł Zygmunt.
- A więc wybrałeś! Wojna! W takim razie nic tu po mnie! To ty tego chcesz! - zakończył rozmowę Otto i wyszedł nie zaszczycając oniemiałego ze zdziwienia władcy, nawet gestem pożegnania.
Król był zrozpaczony. Czuł się tak, jakby cały świat zwalił mu się na głowę..Wiedział, że to wszystko z powodu zaginięcia pierścienia..
Postanowił odnaleźć czarodziejski klejnot.
Poszedł do dowódcy wojska, aby przydzielił mu ludzi do poszukiwań...Niestety, żołnierze byli bardzo zajęci. Czyścili działa, polerowali miecze, szykowali się do wojny...Już wiedzieli....
Król został więc sam...
Poszedł nad rzekę. Droga prowadziła przez mały zagajniczek. Zawsze wieziono go tędy saniami - w zimie, a karetą - latem. Teraz okazało się, że sanie się zepsuły, a konie okulały! Wszysto się sprzysięgło przeciwko biednemu władcy! Poszedł więc, chcąc nie chcąc, na piechotę. Idzie, idzie, patrzy...co to się porusza w kolczstej darni...Podchodzi bliżej...Mały zajączek zaplątał się w ostre gałązki..Biedactwo.
Ulitował się król, zaczął delikatnie zajączka wyplątywać. Biedne, ledwie żywe stworzonko! Serduszko mu tak bilo, tak biło...Król ogrzał go pod gronostajowym płaszczem. A tu już kica w jego kierunku drugi zając, większy...I odzywa się ludzkim głosem:
- Dobre masz serce, Zygmuncie, dobry z ciebie człowiek. Jestem mamą tego małego zajączka, nad którym się ulitowałeś. Wiem co cię gnębi. Zgubiłeś pierścień czarodziejski, teraz masz kłopoty...



- Skąd wiesz?
- Ja wszystko wiem. Jestem królową tego zagajnika. Mam posłańców - ptaki, które przynoszą mi wszystkie wiadomości. Mnie słuchają ptaki, zwierzęta i ryby w rzece...
- Ale zawsze królem lasu jest jakieś większe i silniejsze zwierze - z niedowierzeniem stwierdził król.
- Nie zawsze. Moc tkwi nie w wielkiści, nie w sile fizycznej, nie w kłach i pazurach, ale tu - i pokazała królowa na miejsce ,gdzie znajduje się serce.
- Tak...Ja już nie mam mocy..
- Masz, masz, tylko o tym nie wiesz. Twoja moc to dobre serce, miłość do ludzi, dobro i prawda. Twoja siła, tak naprawdę tkwiła nie w pierścieniu, lecz w tobie. Uwierzyłeś, że pierścień decyduje o twoim losie, dlatego straciłeś wszystko, gdy go zgubiłeś. Ale pomogę ci go znaleźć...Pomogę ci, nie dlatego, że jest ci potrzebny, ale dlatego, że to pamiątka.
I królowa Zajęczyca odeszła zabierając ze sobą swojego synka. A król został w zadumie.
Wrócił do domu. Głowa przestała go boleć. Pewnie dlatego, że przeszedł się po świeżym powietrzu.
Przystąpiła do niego żona. Miała minę skruszoną.
- Kochanie, nie gniewaj się na mnie...Byłam zdenerwowana, stąd moje przykre słowa. Wybacz mi. To się nie powtórzy - rzekła - kocham cię, cokolwiek by się stało.
- Ja też cię kocham, Jagusiu!
I padli sobie w objęcia.
Do komnaty wbiegły dzieci. Zobaczyły obejmujących się rodziców. Przypadły do nich. Hania i Marysia wpakowały się ojcu na kolana, Józio nie odstępował swojego kochanego taty na krok.
Zbliżała się pora kolacji. Przeszli do sali jadalnej. Kuchmistrz podał posiłek. Minę miał tajemniczą.
Na stół wniesiono dania, a były one tak doskonałe, że Zygmunt stwierdził, że nigdy jeszcze nie jadł czegoś równie smakowitego.
Potem poinformowano go, że tron został naprawiony przez tapicera, sanie przez stolarza, konie wyzdrowiały. Wieczorem przybył poseł z listem od Ottona...
"Pewnie wypowiedzenie wojny" przemknęła myśl królowi.
"Drogi Zygmuncie, drogi Bracie,
Najpokorniej proszę cię o wybaczenie. Błagam, zapomnij o tym dzisiejszym nieporozumieniu. Byłem niezdrów. Proszę, uznaj rozmowę jako niebyłą i przebacz mi wspaniałomyślnie i łaskawie. W dowód moje przyjaźni i woli pokoju, przyjmij ode mnie ten drobiazg - mój klejnot rodowy, pamiątkę po moim ojcu. Jesteś wart tego daru, wiedz, ile dla mnie znaczy nasza przyjaźń i pokój między naszymi państwami. Podpisano: Król Otto."
Uffff - Zygmunt odetchnął z ulgą. Nie posiadał się ze szczęścia. Zaraz też napisał podziękowanie, okraszone przyrzeczeniem przyjaźni i pokoju.
A wieczorem przyleciał do okna królewskiej sypialni mały ptaszek...Zapukał dziobkiem w szybę stuk puk!
W dziobku trzymał..pierścień królewski. Królowa zagajnika dotrzymała słowa. Wydała polecenie rybkom w rzece, by szukały pierścienia i...oto jest. Cały, nienaruszony, lśni blaskiem złota i czerwonego jak krew rubinu...Król podziękował serdecznie małemu ptaszkowi..
Miałaś rację, królowo zagajnika - pomyślał - ludzkie szczęście nie zależy od żadnej magii i taizmanów. Ono jest w nas, w naszych sercach. Jest w miłości, którą mamy w sobie, a którą dajemy innym. Jest w parwdzie, w wierze, w nadziei. Bo miłość to jedyna rzecz na świecie, którą dając innym , pomnażasz w sobie.
Tak pomyślał nasz mądry i dobry król, bogatszy o jeszcze jedno doświadczenie. Pierścień schował do szkatułki i zawsze już postępował tak, jak dyktowało mu jego serce, nie myślać już o pierścieniu. A żył jeszcze wiele lat i rządził mądrze i sparwiedliwie...







wtorek, 19 lutego 2013

Gruba baba

Oj tam...
Mnie to się zawsze coś przytrafi!
Nic takiego właściwie...
Wracam z roboty. Bo ja jednak pracuję zawodowo. Muszę.
Śnieg się rozpuszcza, brnę sobie przez ten śnieg w kierunku przystanku tramwajowego. Długi przystanek, tramwaje podjeżdżają jeden po drugim...Pierwszy - nie dla mnie. Za nim jakiś inny, pewnie dobry...
Ale co tam. Idę sobie człapu człap...Wąski ten przystanek.
- ALE GRUBA BABA! - słyszę za sobą.
Odwracam się. Biegnie jakaś niemota, starszy człowiek z dużą paczką, mija mnie posapując...
O żesz! Alem się wkurzyła!
Poszłam w kierunku tego drugiego tramwaju. Stał jeszcze, a przez środkowe drzwi gramoli się ten cep w okularach jak denka słoików. Dorwałam go. 
Obejrzał się na mnie zaniepokojony...
- JA CI DAM GRUBĄ BABĘ, DZIADU TY! - ryknęłam wściekła wygrażając mu pięścią.
Facet zbaraniał z lekka.
- To nie ja...- wykrztusił przerażony. Musiałam wyglądać jak rozjuszony buhaj!




- JA CI DAM NIE TY, DZIADU JEDEN! - ryknęłam jeszcze i...dałam mu spokój...Jeszcze kojfnie na zawał serca!
Przeszłam spokojnie w inny koniec wagonu tramwajowego. Facet z daleka zerkał na mnie niespokojnie...
Wysiadaliśmy na tym samym przystanku.
Trzymał się w BARDZO BEZPIECZNEJ odległości ode mnie!












Szczerość, sprawiedliwość, smutek - wszystko na literę "S"

Takie mam dziś przemyślenia, którymi chciałabym się z Wami, moi LICZNI (hehe), Czytelnicy, podzielić..
Chyba na smutno będzie...flik flik...Coś mnie bardzo przykrego spotkało...
Zawód, rozczarowanie...Znacie to?
Czuje się bezsilność i smutek...Bezradność...
Najgorsze to poczucie niesprawiedliwości i bezkarności działań osoby, która jest PRZYCZYNĄ i SKUTKIEM...
Na świecie jest bardzo źle osobom wrażliwym, sprawiedliwym..Takim, co to bezinteresownie stają w obronie innych, w ich pojęciu słabszych...Walczą o nie jak lwy, powiewając flagą z napisem "SPRAWIEDLIWOŚĆ".




I co to daje?  Ano..na ogół zyskuje się wroga, czasem kilku...I bardzo często nie ma się ani wdzięczności ani słowa dziękuję od gnębionej ofiary, niewinnie oskarżonej...A jeszcze czasem i od niej się dostanie. Kto ma miękkie serce, musi mieć twardy tyłek, pani Gruszko - powiedziała mi raz moja główna księgowa. I miała rację...



Nec Hercules contra plures..Święta prawda. Przysłowia mądrością narodów.
A człowiek w kółko z motyką na słońce..I po co ta donkiszoteria, po co? Takie skrzydło wiatraka to może mocno poturbować, albo i poszatkować..
Wydaje ci się, żeś oaza sprawiedliwości, prawdy, a tu...pstryczka w nos otrzymujesz, żeby tylko...
Okazuje się, że jesteś KONFLIKTOWY, bo walczysz o swoje, albo o kogoś...Bo bronisz prawdy...



Zadajesz niewygodne pytania i zaraz jest reakcja.
Choćbyś nie wiem jak się starał..W końcu, ta twoja wrażliwość....Przykrości przecież nikomu zrobić nie chcesz..
Sam fakt nakrycia kogoś na kłamstwie, na matactwie, zdemaskowania..Że coś tu nie jest tak, jak dana osoba ci przedstawia...Coś ci się tu nie zgadza. Czujesz pismo nosem!
Bo w przeciągu godziny dostajesz dwa całkiem inne komunikaty..I już u tego nakrytego na matactwie purpura na twarzy! Już traktuje cię jak agresora najgorszego! A to typ bezczelny, jak to ośmiela się DOCHODZENIE robić! - myśli zapewne z wściekłością...Jak to ośmiela się dociekać, pytania zadawać, jakby mi..nie wierzył, nie ufał!
I już, nie patrząc w oczy, taka osoba potok słów z siebie wyrzuca..Nie, wcale nie w obronie własnej! Co to to nie! Wszak najlepszą formą obrony jest atak!
Np. wytykasz zaniedbanie, błąd...A CO, NIE SPRAWDZIŁEŚ????? I już się kulisz w poczuciu winy, fakt, ufałeś i nie sprawdziłeś, to "działka" tamtego, nie twoja! I co? Teraz TO TY musisz oczami świecić! Ale niesmak pozostanie i czujesz się jak spruty wór albo zbity pies...




A ten co zawinił czuje się świetnie. Udało mu się wywinąć! Co to znaczy dyplomacja!
Na niektórych kursach to nawet specjalnie szkolą jak ludzi w bambuko robić, jak nimi manipulować!
Ogromną rolę odgrywa tu tzw. mowa ciała.
Poobserwujcie osoby medialne, polityków.
Oni mają swoich nauczycieli, wizażystów...Każdy ich ruch jest wystudiowany, każdy szczegół ubioru dopracowany...Nawet paski na krawacie muszą być w odpowiednim kierunku, a okulary mieć konkretny kształt. Rączki - tylko ułożone w piramidkę - jeśli chcesz wywołać na odbiorcy wrażenie osoby zrównoważonej. Jeśli chcesz wprawić ją w zakłopotanie - siadasz blisko niej. Jeśli chcesz stworzyć dystans - daleko.
Ważny jest sposób podawania ręki, kolor garnituru, fryzura, długość spódniczki i wysokość obcasów...A wszystko to przekalkulowane...
Chcesz zaistnieć, być na topie - nie możesz sobie pozwolić na naturalność, na szczerość reakcji...
Jeśli łzy - to tylko u blondynki, brunetce zaraz czerwienią się oczy i wzbudza politowanie, a nie o to chodzi...
Jeśli śmiech - to odpowiednio modulowany, nie jakiś głupi chichot, nie tubalny, nie piskliwy ani rżący!
Tak sobie myślę, że mało w tym dzisiejszym świecie miejsca na spontaniczność, naturalność...
Dlatego wcale nie jest wesoło...
A nawet jeśli jest, to często to jakiś ersatz, jakiś tombak czy inna podróba..
Szczerość i prawdziwy śmiech można spotkać tylko u małych, jeszcze niewinnych dzieci. Bardzo małych...Bo chwilę później, to już nie jest to..
Dlatego jest mi smutno...Szczerze i bez udawania.
Mogę sobie na to pozwolić..Jeszcze...

czwartek, 14 lutego 2013

Słowo na Wielki Post i nie tylko...

Dziś temat poważny. Wielki Post. Dla katolików ważny czas przed największym Świętem roku liturgicznego - Wielkanocą - tryumfem życia nad śmiercią, miłości nad nienawiścią, dobra nad złem, Boga nad szatanem. To Święto jest sensem naszej wiary katolickiej...
Ale w zasadzie nie o tym chciałam mówić/pisać...To tylko takie tło.
Wczoraj w kościele ksiądz proboszcz na koniec kazania zagrzmiał: proszę was na wszystko, nawracajcie się! Wykorzystajcie ten czas Wielkiego Postu na nawrócenie, proszę was!
I tyle w tym głosie było prawdziwego bólu....Nad nami wszystkimi, nad światem...Zpadła cisza...Jak makiem zasiał...Bo te słowa były tak dobitne...
Wydarzenie ostatnich dni wstrząsnęło Kościołem Katolickim. I nie tylko. Abdykacja naszego Papieża Benedykta XVI. Zaskoczenie, zdziwienie...A potem...SPEKULACJE!
Nikt zbytnio nie wczuwał się w to, co przeżywa ten sędziwy, wielki człowiek. Wielki - bo trzeba być wielkim by zdobyć się na odwagę rezygnacji z tak zaszczytnej funkcji i przyznać się publicznie do słabości ciała i ducha...A tu od razu dziennikarze jak sępy! Komentatorzy wietrzą sensację! Jak te hieny!
Nie lada gratka dla antyklerykałów! Ileż to można posnuć fantasmagorii, ileż można pospekulować, poprzelewać z pustego w próżne! Ile przy okazji pola do różnych domysłów, do poplucia na Kościół Katolicki!
Ale też i nie o tym chciałam napsać, choć nie sposób temat przemilczeć...
Warto by zastanowić się nad tym, czy nawracanie dotyczy TYLKO ludzi wierzących...Tak sobie pomyślałam, że przecież grzechy (dla wierzących), czy też po prostu czyny nieuczciwe, złe dotyczą przecież wszystkich...No tak, ale co dla jednego jest złe, dla innego..niekoniecznie.
Dla katolików sprawa prosta - drogowskazem jest DEKALOG. Dla niewierzących sumienie...No fajnie. Ale sumienia mamy różne...Są przecież tacy, którzy dla każdego , obiektywnie złego czynu, znajdą wytłumaczenie i USPRAWIEDLIWIENIE.
Przykłady.
Przekleństwa. Są złe. Co do tego nie POWINNO być najmniejszych wątpliwości! Są to wulgaryzmy, brudzą nasz język ojczysty, są nieprzyjemne dla ucha. Dlatego nie powinno się np. przeklinać w obecności dzieci, prawda? Tym czasem "młodzi gniewni" bez żenady używają "słówek" zamiast przecinków.
Jadę sobie dziś tramwajem a tu słyszę: no kur..pipi, co ty pier..pipi? Poje...pipi cię? Nie trzeba było tej piz..pipi opier...pipi? ITD, i w tym duchu...Młody człowiek sobie rozmawiał tak "subtelnie" przez komóreczkę. Na cały tramwaj...Kobiety ,dzieci, dziewczyna obok...I zaręczam, on nie uważa, że robi coś złego. Jest sobą! Jest szczery! Trudno się nie zgodzić z takim stwierdzeniem. Jest chamem i to widać, słychać i czuć! Jest więc sobą i tego nie ukrywa.
No cóż, teraz to się mówi tak: no i co takiego? To tylko służy wyrażaniu EMOCJI! Podkreśla ekspresję! Człowiek się mniej stresuje! W ten sposób odreagowuje!
ROZUMIECIE????Ja mam wysłuchiwać chamskich, wulgarnych przekleństw, bo CHAM sobie chce ulżyć!
I ja mam być TOLERANCYJNA!!!!!!!
Drugi przykład.
W pracy ktoś obsmarowuje koleżankę do szefa, na ogół oszczerczo...Nie zawsze, ale CZĘSTO.
Bo.. musi dbać o siebie! Ja muszę siebie bronić! - powiada. Jest konkurencja, wyścig szczurów! - dodaje. Mają być redukcje - straszy. Muszę wypaść jak najlepiej, więc...koleżanka ma wypaść gorzej jak ja! - podsumowuje.
I proszę, już mamy wytłumaczenie!
Przyzwoitość...Dlaczego ja mam szanować kogoś i za co? Przecież NIC z tego nie mam! To jest dla mnie obcy człowiek! Na szacunek trzeba sobie zasłużyć! Więc...bez żenady w obecności katolika pluje się na wiarę, Kościół, symbole religijne...I jeszcze się krzyczy: to katolicy są NIETOLERANCYJNI bo stawiają WSZĘDZIE te swoje krzyże w przestrzeni publicznej, a my mamy na to patrzeć choć wcale nie chcemy!
Że ja na przykład nie mam ochoty patrzeć na odrażające plakaty ociekające krwią albo tryskające  erotyzmem bilbordy, oczywiście TO nikogo nie interesuje!
I tak dalej i tak dalej...
Każdy, dosłownie KAŻDY czyn można wytłumaczyć i usprawiedliwić!
I może warto by było, by zastanwili się nad sobą nie tylko katolicy. Bo przyzwoitość i uczciwość obowiązują wszystkich...Bo są to wartości UNIWERSALNE.
Tak jak każdy powinien otaczać opieką i szacunkiem zwierzątka, tym bardziej dotyczy to bliźnich.
Tylko teraz to się troszeczkę jakby u niektórych przewartościowało...
Warto sobie porozmyślać czasem i zatrzymać się w tym bezsensownym pędzie...

środa, 13 lutego 2013

Zdjęcie zęba

Potrzebowałam zrobić focię moim kochanym ząbkom. Dwóm ząbkom!
Moje są ci one, moje własne!...Jak na razie. Bo zaraz może ich nie być..Ano, zawsze musi kiedyś nadejść ta chwila, że trzeba się rozstać...Nic nie może przecież wiecznie trwać! - jak śpewała nieodżałowana Ania Jantar...Tak i tu...Moje kochane ząbeczki! Ósemka i siódemka góra.
Ósemka...Hmmmm..Pani stomatolog wydała wyrok: wyrzucić ją! Że niby co? Że taka niewyrośnięta, prawie jej nie widać? No, no, ładnie by niektórzy panowie wyglądali, jakby tak wyrzucać im wszystko, czego nie widać!
A siódemka to już gorsza sprawa. Podobnież dobudować trzeba, jak korzonek zdrowy....Niejeden przedstawiciel płci odmiennej by chciał mieć taki zdrowy korzonek jak ta moja siódemka!
Ale w zasadzie to ja bym te dwa wyrwała! Przynajmniej leczenia mniej będzie. Bo po co mi one?
Aby z przodu były. I ABY dwa.
No bo jak już będę teściową (upiorną - to od razu zaznaczam) to te dwa będą mi bardzo potrzebne!
Jeden - żeby mnie bolał, a drugi - do otwierania piwa synowej hłe hłe.
Głupi kawał!
Ale co to ja?..Aha...Poszłam sobie tę fotkę strzelić. Do przychodni.





Płatne 20 zeta za sztukę.
Piętro pierwsze, gabinet 103...W poczekalni nikogo...W środku pacjentka, zajrzałam, to wiem...
Rozebrałam się. No nie całkiem do goła przecież! Tylko trochę!
Obejrzałam sobie całą poczekalnię, przez okno wyjrzałam. Ale kraty były i szyba brudna...A te drzwi obdrapane!









W ogóle ta nasza kulejąca służba zdrowia echhhhhh...Na co te składki idą?
Z gabinetu wyszła w końcu gaduła i wyskoczyła pani fotograf. Mała, kulkowata...Sympatyczna.
- Ja do zdjęcia! - zagaiłam.
- Proszę - zaprosiła mnie Kulka do gabinetu.
Gabinet też obdrapany. Biurka dwa, farba z nich złazi. Komputerek z danymi...
- Ale ja chcę dwa zęby za jedną opłatą! - zastrzegłam groźnie, tak na wszelki wypadek.
- Toż przecież tego drugiego pani nie wybiję! I tak wyjdzie - przystopowała grubaska.
No dobre. Siadam. Śliniak gumowy pod brodę. Papierek do japy. Jak mi zaczęła pchać ten papierek, to ja na zasadzie skojarzenia stomatologicznego chciałam pozgrzytać. No, jak kalkę pakują, żeby się odbiło co nierówno na plombie.
- Ojojoj! - krzyknęła przerażona Kulka - chce mi pani palec odgryźć?
Nie mogłam mówić, ale kiwnęłam głową potwierdzająco. Żeby wiedziała, że nie ze mną te sztuczki!
Okazało się, że papierek mam sama swoim palcem trzymać, nie zaś gryźć jej palec! Takie tam..drobne nieporozumienie!
W końcu zrobiła. Po wielu trudach i cierpieniach!
Nie ma teraz dobrych fachowców, oj nie ma!
Potem wklepała co bądź w komp i zainkasowała należność za jednego zęba.
A potem to już były opowieści...Że mąż na rencie. Niedowidzi i dostaje razem z pielęgnacyjnym niecałe tysiąc złotych...I na co to? A pracy dodatkowej podjąć nie może, bo niedowidzi.
Mają, co prawda, specjalny komputer z oprogramowaniem dla niedowidzących, ale mąż chyba nie czuje się na siłach by z tym sobie poradzić...No i tak sobie ludzie żyją. Możnaby rzec - na skraju ubóstwa...A mówi się, że coraz lepiej i w ogóle...Ja tam tego nie widzę.
- Pani kochana, jak tak dalej pójdzie ludzie na ulicę wyjdą! - zakończyła smutno Grubaska...

Bajka Grusi - O małym Komarku

Nad pięknym, spokojnym jeziorem, tam, gdzie rosną najgęstsze trzciny, pałki wodne i sitowie, gdzie toń wody jest najbardziej szafirowa, mieszkał sobie mały Komarek ze swoimi rodzicami i babcią.





Domek Komarka i jego rodziny znajdował się na samym skraju jeziora.
Maleńki, ukryty we wnętrzu wydrążonej, najdłuższej pałki wodnej.
Okienka miały prawdziwe okiennice, a w środku...prawdziwe cuda i dziwy! Maciupeńkie mebelki w salonie, z kwiatków leśnych dzwonków, o które postarał się tato Komar, aksamitna otomana koloru lawendowego i śliczne, mięciutkie foteliki. W oknach utkane przez pająki, firanki, z delikatnej niczym muślin tkaniny. Była też kuchenka i prawdziwy kominek! Wprost aż trudno uwierzyć, by tyle sprzętów pomieściło się na tak małej powierzchni.
Komarek był bardzo szczęśliwym dzieckiem i niczego mu nie brakowało.



Pilnie obserwował świat i często dziwiło go wiele rzeczy. Ponieważ był jeszcze malutki, dużo spraw ze świata dorosłych nie mógł pojąć. Ale byli zawsze przy nim rodzice i kochana babcia, która była bardzo mądra i wiele potrafiła mu wyjaśnić.
Rodzice bardzo go kochali, ale ciągle byli bardzo zajęci.
Codziennie rankiem wychodzili do pracy. Musieli przecież zarabiać w swoich Komarowych Biurach.
Często więc mały Komarek spędzał czas ze swoją babcią. Chodził też do Komarkowego Przedszkola, tam bawił się z innymi małymi komarami w różne zabawy i gry, a także uczył się bardzo wielu pożytecznych rzeczy np. jak spijać nektar z kwiatów i gdzie jest jego najwięcej. A kwiatów było wiele... W wodzie - żółte grążele i różowe nenufary, a na pobliskich łąkach niezapominajki i koniczyna..
I nic nie zmąciło by tej sielanki , gdyby...No właśnie!
Pewnego dnia nadciągnęły gęste czarne chmury nad jezioro, zawsze dotąd spokojne.
Z ciężkiego, niczym ołów, nieba, spadły krople deszczu, a potem...Potem rozpętała się burza. Błyskawice co chwila pojawiały się na niebie , a wtedy chmury wyglądały jakby pękały..Towarzyszyły temu grzmoty. Wydawało się, że to jęczy jezioro, błagając o ratunek. Toń jego stała się granatowa, prawie czarna, a wiatr szarpał trzciny sieczone dodatkowo przez deszcz...
Komarek siedział w domku z rodziną i wszyscy byli przerażeni. Ich dom trząsł się i podrygiwał.
Wtedy odezwał się tato:
- Musimy stąd uciekać, nie ma innego wyjścia, robi się tu bardzo niebezpiecznie. Takiej nawałnicy nigdy jeszcze nie było w tych rejonach..
- Ale gdzie się ukryjemy? - spytała mama.
- Schowamy się w gęstwinie szuwarów, tam przeczekamy..
Mały Komarek bardzo się bał. Babcia pocieszała go jak umiała:
- Kochanie, jestem przy tobie. Ja i rodzice nie pozwolimy, by stała ci się krzywda...
Trochę spokojniejszy Komarek wraz z rodzinką ewakuowali się. Tak jak było ustalone, zaszyli się w gęstwinie trzcin i sitowia. I stało się to w ostatniej chwili.
Olbrzymi podmuch wiatru złamał na pół trzcinę w której znajdowało się ich mieszkanie, potem wyrwał ją i cisnął w spienioną toń...
Domu już nie było...Komarki widziały ze swojej kryjówki, jak ich piękne miejsce zostało całkowicie zniszczone..
Zostali bez dachu nad głową.
Mały Komarek pochlipywał. Jego pokoik, jego fotelik, biureczko, łóżeczko...wszystko zostało zniszczone! Wszystko!
- Nie płacz, synku. Jakoś sobie poradzimy..Nie płacz, ważne, że jesteśmy razem - pocieszał cicho syna tata Komar, choć minę miał nietęgą..
Burza szalała całą noc. Strat było w koło wiele...
Ale rano, gdy zabłysło słońce i stał się spokój, a na wyciszoną taflę jeziora wypłynęły żaglówki z żaglami niczym kolorowe motyle, rodzina zaczęła się zastanawiać ,co robić dalej.
- Musimy dom odbudować. Ale nie tutaj. Tu jest zbyt niebezpiecznie. Przeniesiemy się na drugą stronę jeziora - zadecydował tata.
- Masz rację, kochanie - przyznała mu rację żona - tam jest większa ściana zarośli, osłaniająca jezioro od wiatru. Tam wybudujemy dom....To miejsce jednak nie było dobre.
- Mamo, ale ja nie chcę, nie chcę! Mnie się tu podoba! - zaczął płakać Komarek.
- Skarbie, wiem, przyzwyczaiłeś się do tego miejsca, ale tu jest zbyt niebezpiecznie, sam widzisz. Musimy się stąd wyprowadzić. Kiedyś ne było takich nawałnic, teraz klimat nam się zmienił...Tak będzie lepiej...
Mały miał smutną minkę, ale co było robić?
Rodzina zaczęła przenosić się na drugą stronę jeziora..
Kiedy już tam dotarli, ciekawie rozglądali się wokół, szukając odpowiedniego miejsca na budowę nowego domu.
Komarek był smutny. Owszem, tu było nawet ładnie, ale tam...tam zostali jego koledzy, pani w przedszkolu...
Rodzice z pomocą babci zabrali się do odbudowy mieszkania. Miejsce wybralli najdogodniejsze - z tyłu ściana zarośli osłaniająca od wiatru, tym razem nie wybrali najwyższego punktu, ale najniższy. Domek ich miał być zaplątany w sitowia i trzciny, zasłonięty od wiatru...Z dala od niebezpieczeństw.
Jednak Komarek nadal smutny samotnie siadał nad jeziorkiem. Czuł się tu obco..
Raz , kiedy siedział sobie na liściu wielkiego nenufara, usłyszał czyjś krzyk. Cieniutki i słabiutki.
Patrzy, a tu w wodzie szarpie się mała ważka...Skrzydełka ma nasiąknięte wodą, ciężkie. Nie może się wydostać. Nie ma już sił, zginie niechybnie...Jak ją ratować? - pomyślał Komarek.
- Ratuuunkuuu! Na pooomooooc! - krzyczała Ważka, coraz już słabszym, głosikiem.
- Poczekaj! Wytrzymaj! - krzyknął Komarek.
Prędko wzbił się nad sitowiem i spojrzał w dół. Jest! Wzrok miał świetny. Zauważył leżący krótki kawałek suchej łodyżki. Nie zastanawiając się długo, podjął ją i ruszył Ważce z pomocą.
-Trzymaj się! - podłożył koniec łodyżki biednej i ledwo żywej istotce.
Ważka kurczowo złapała patyczek. Komarek zaczął ciągnąć z całych sił za drugi koniec. Było mu bardzo ciężko. Ważka nie była mała, a nasiąknięta wodą ważyła dużo. Komarek zacisnął ząbki. Muszę! - pomyślał.
I..udało się. Wciągnął stworzonko na największy liść rośliny wodnej.
Ważka była bardzo słaba...Dyszała ciężko.
Komarek rozłożył troskliwie jej skrzydełka by przeschły na słońcu. Potem przyniósł nektaru z kwiatka i napoił...Czas mijał. Skrzydełka całkiem już wyschły. Ważka leżała z zamknętymi oczkami. Była bardzo słaba. Ale powoli, powoli zaczynała wracać do życia...
Komarek zajmował się nią troskliwie, najlepiej jak potrafił...
Powoli otworzyła oczki.
- Kim jesteś?- spytała słabiutkim jeszcze głosikiem.
- Jestem Komarkiem. A ty?
- Jestem Ważka Violetka. I bardzo ci dziękuję za uratowanie życia..Gdyby nie ty...Fala, która znienacka tak urosła, wciągnęła mnie do wody...Dziękuję, dziękuję...
- To drobiazg - uśmiechnął się Komarek, w duchu z siebie dumny - najważniejsze, żebyś nabrała sił.
- Na pewno nabiorę, już lepiej się czuję.
- Teraz muszę iść do domu. Czy dasz radę podfrunąć?
- Nie, jeszcze mi się kręci w głowie - Ważka potrzebowała czasu aby wydobrzeć.
- To nic. Teraz ciebie na chwilę zostawię ale zaraz do wrócę. A ty, postaraj się zasnąć. Tu jesteś bezpieczna. Sen przyniesie ci siły...
- Dobrze - zgodziła się Violetka.
Komarek wrócił do rodziny. W tym czasie, gdy go nie było, sporo już było zrobione...Ale jeszcze wiele pracy ich czekało.
Komarek opowiedział, co się wydarzyło.
- Mam bardzo dzielnego wnusia - babcia była bardzo wzruszona.
- Jesteśmy dumni z ciebie, synku - dodał tata.
- Masz tu najlepszy nektar, idź nakarm swoją przyjaciółkę - podała garnuszek mama - to z pewnością wróci jej zdrowie.
Komarek wziął garnuszek z rąk mamy i wyruszył w drogę.
Na listku spała sobie Violetka. Jej skrzydełka mieniły się tęczowo w słońcu.





Jest taka piękna - pomyślał Komarek.
Violetka otworzyła oczy.
- Jesteś?
- Jestem...Przyniosłem ci to na pokrzepienie. To najlepszy nektar z koniczyny. Gdy go wypijesz, zaraz z pewnoscią poczujesz się lepiej.
Ważka tak zrobiła. I rzeczywiście. Po chwili, mogła spokojnie rozprostować skrzydełka..Pomachała nimi żwawo.
- Jestem już zdrowa!
- To wspaniale - ucieszył się Komarek - więc...lecimy!
Zrobili jeden próbny lot. Krótki. Potem odpoczęli na listku, a potem znów w górę!
Było cudownie! Komarek nie był już sam! Wszystko wydawało mu się teraz inne. Takie...kolorowe! Poczuł radość z towarzystwa przyjaciółki.
I już nie żałował przeprowadzki..
Potem polecieli wspólnie do jego nowego domku.
Tam Komarek zapoznał rodziców ze swoją przyjaciółką. Rodzice z zadowoleniem patrzyli na jego rozradowaną buzię.
I od tej pory można było często zobaczyć ich razem: małego Komarka i nieco większą Violetkę.
Wzbijali się wysoko nad jeziorem. Bawili w trzcinach w chowanego. Razem siedzieli na listku i rozmawiali. Czasem zaśmiewając się, bawili się w berka. I nie rozstawali się często...Byli ze sobą szczęśliwi i zawsze mieli temat do rozmowy...
I tak nieszczęście, które spotkało małego Komarka, obróciło się w coś bardzo, bardzo dobrego..
Stał się dzielnym i odpowiedzialnym stworzonkiem bo uratował komuś życie.
Był temu komuś potrzebny. Był szczęśliwy i nie czuł się już obco w nowym miejscu bo odnalazł prawdziwą przyjaźń...

sobota, 9 lutego 2013

Bajka Grusi - O myszce Magdzie i kocie Herkulesie

Będzie to bajka tylko dla bardzo grzecznych dzieci. A może nie tylko...A może takie niegrzeczne też zasługuje na bajkę?Dorośli też mogą ją sobie przeczytać, oczywiście, ale oni mają na ogół swoje bajki dla dorosłych:)...
W małej dziurze za szafą, w samym rogu izby mieszkała sobie maleńka myszka Magda ze swoją mamusią oraz tatą i bardzo licznym rodzeństwem. Całe mieszkanie należało do pewnego staruszka. Była tam niewielka spiżarnia, mieszcząca się w sąsiedztwie kuchni i mały pokoik. W nim znajdowało się wiele dziwnych i tejemniczych zakamarków oraz starych przedmiotów, których przeznaczenie znał dobrze tylko właścieciel tego małego mieszkanka w jednopiętrowym domku drewnianym...
Gdy zapadała noc, rozlegało się ze wszystkich kątów chrobotanie, szuranie, popiskiwanie, tupot drobnych łapek... A rankiem, nieszczęsny staruszek znajdował wszędzie ślady buszowania nieproszonego mysiego towarzystwa. Ale taka już natura mysia, że lęgną się tam, gdzie ciepło, gdzie dostęp jedzenia.
- Skaranie Boskie z tymi myszami! - mruczał każdego ranka staruszek, sprzątając i znajdując tu i ówdzie to nadgryzioną skórkę chleba, to znów rozpruty worek z ziarnem pszenicy lub owsianymi płatkami... Myszy nie żałowały sobie niczego. Buszowały bezkarnie i nic nie potrafiło ich od tego powstrzymać.
Mama myszka ostrzegała często swoje pociechy: - Pamiętajcie dzieci, uważajcie na pułapki. Pułapki są dla nas bardzo niebezpieczne! Żeby nie wiem co leżało na takiej drewnianej małej deseczce, macie tego nie ruszać! Gdy tylko będziecie próbować zjeść smakołyk, pułapka zatrzaśnie się i pozbawi was życia! Nic was nie uratuje!
- Dobrze mamusiu, niczego nie będziemy dotykać, a wszystko, co będzie wyglądać jak pułapka będziemy omijać! - zgodnym chórem zapewniały maluchy.
Gdy zapadała noc myszki wypuszczały się na żer. Magda bardzo lubiła te nocne wypady. I wcale nie tylko dlatego, że można było podjeść dobrych rzeczy! Lubiła zwiedzać mieszkanie, oglądać różne tajemnicze przedmioty, których było tam bez liku. W pokoiku na małym stoliku stał złoty przedmiot podobny do garnka. Miał powyginane nóżki i dziwny kształt...Co to może być i do czego służy? - zastanwiała się mysz. Nie wiedziała, że był to samowar, w którym czasem, dziadek parzył sobie wspaniałą herbatę, bo nie ma to jak świeża herbata z samowara. Na małej komodzie stały zdjęcia rodziny, w pięknych ramkach i różne bibeloty. Stała tam figurka sowy siedzącej na książce i piękny świecznik z dwiema wysmukłymi świecami. Na ścianie wisiał niewielki zegar z kukułką, z którego co godzinę wyskakiwał ptaszek i "odkukiwał" określoną porę dnia i nocy. Na oknach stały kwiaty w pękatych doniczkach, trochę zasuszone, bo dziadek nie zawsze pamiętał, by je podlać. W samym rogu pokoju, koło okna wisiał jakiś dziwny przedmiot. Miał szklany klosz i metalowy szkielet. Magda wiele razy zastanawiała się do czego owa rzecz służy...Nie wiedziała, że była to stara naftowa lampa. Koło pieca z zielonych kafli znajdowała się duża skrzynia. Myszka próbowała do niej wejść, by zobaczyć, co znajduje się w jej wnętrzu. Raz jej się nawet to udało, ale było tam bardzo ciemno. Zauważyła tylko nad sobą tajemniczy zarys o dziwnym kształcie. Nie wiedziała, ze jest to stara maszyna do szycia, już rzadko używana...Staruszek, całe życie pracował jako krawiec. Szył eleganckim paniom piękne suknie i garsonki, panom zaś spodnie, marynarki, a nawet krawaty!
Gdy mała ciekawska już sobie wszystko zwiedziła i obejrzała, szła sobie spokojnie do kuchni i spiżarni, by coś przekąsić. Tam już biesiadowało jej rodzeństwo pod czujnym okiem rodziców. Magda dołączała do uczty, by po jej zakończeniu czmychnąć do swojej norki...
Zastanawia was pewnie dlaczego dziadek nic nie zrobił z tymi szkodnikami. Otóż był on dobrym człowiekiem. Czasem, co prawda, zakładał pułapki, ale bardziej na postrach. Miały one i tak pozakładane blokadki...Tak naprawdę staruszek lubił te małe stworzonka, które były dla niego jedynymi towarzyszami dnia codziennego. I choś wiele miał strat przez nie i sprzątania, tak naprawdę nie chciał im zrobić krzywdy.
Pewnego dnia dziadziuś kupił sobie spory kawałek swojego ulubionego serka.
Muszę go dobrze schować, jutro niedziela, będę miał co jeść! - pomyślał. Schował serek w najdalszym kącie spiżarni i przykrył go dodatkowo garneczkiem.
W nocy myszy, jak zwykle, przyszły jak po swoje! Rozejrzały się ciekawie, zajrzały w każdy kątek...Zauważyły garnek stojący dnem do góry...
Dalej już wszystko potoczyło się szybko. Małe cwaniaki zebrały się wszystkie razem i....hej uuuup! - już garnek zdjęty.
- HURRRA!!! Jest serek! - ucieszyły się i zabrały się do jedzenia. Do rana z serka nie został ani okruszek...
Wchodzi staruszek do spiżarni, chce śniadanie szykować, a tu wszystko splądrowane, a po serze nie zostało ani śladu.
Rozzłościł się dziadek nie na żarty. No, małe dranie, już ja wam pokażę! - pomyślał zły.
Jeszcze tego samego dnia stary przyszedł do domu niosąc kota!
Piękne to było kocisko. Czarny, z piękną, błyszczącą sierścią. Podobno łowny...Wabił się Herkules.
- No kochany, teraz ty tu będziesz rządził! Ty tu będziesz panem! - powiedział dziadek do kota.
- Mrrrrrauuuuu - odpowiedział kot po swojemu.
Na myszy padł blady strach. Gdyby wiedziały, biedne, co się będzie działo, bałyby się podwójnie albo i poczwórnie!
No i zaczęło się. Herkules nie na darmo nosił to dumne imię! Szalał, dosłownie, nocami po izbie! Myszy początkowo uciekały co sił w łapkach, potem zaś przestały wychodzić ze swej dziury!




Dziadek był zadowolony. W końcu miał spokój. Ale tylko na początku...Potem jakoś zaczynało mu tych myszy brakować...Lecz cóż, tryby maszyny zostały już puszczone w ruch.
Kot z dzikością w ślipiach zaczajał się koło szafy i czekał. Gdy tylko jakaś mysz próbowała wysadzić nos ze swojego domu, Herkules skakał usiłując ją złapać...Tak mijały dni...I noce...Polowaniom nie było końca...
Głód powoli zaczął zaglądać do brzuszków mysich... A trzeba wam wiedzieć, że kot miał na pieńku z psem sąsiadów, Atletą...Było to nieprzyjemne psisko. Za wszelką cenę próbował złapać kota. A wtedy nie byłaby to sytuacja przyjemna!
Na szczęście był po drugiej stronie płotu.
Aż raz ktoś zapomniał zamknąć furtkę...Pies był już za ogrodzeniem...Tylko na to czekał!
Rzucił się na kota, który nie podejrzewając niczego wygrzewał się na słońcu..I zaczęła się walka...
Herkules był bez szans. Miał swoje lata...
Całe zajście zobaczyła Magda przez dziurkę w deskach...Decyzja była natychmiastowa. Musi ratować Herkulesa! Dawno już zauważyła, że kocisko ma w sumie dobre serce, nigdy przecież żadnej krzywdy myszom nie zrobił, mimo, że okazji ku temu było wiele...Zresztą miał podobne podejście jak jego właściciel, straszył bardziej niż było to warte...
Myszka nie zastanawiając się długo, wybiegła na podwórko...Zbliżyła się do atakującego Atlety. Z Herkulesem było źle...Atleta gryzł go zapamiętale, a tamten opadł już całkiem z sił.
Mysz nie zastanawiając się długo, wbiła zęby w ogon psa. Atleta nie spodziewał się tego, toteż zawył z bólu i ze strachu! Magda ponownie ugryzła go w łapę z całych swoich mysich sił. Poskutkowało. Efekt był piorunujący!
Pies nie wiedział co się dzieje..
- Co toooooo, kto tooooo auuuuuuuuuu! - zaskomlił i natychmiast puścił kota...
Zdezorientowany uciekł z podwiniętym ogonem, aby wylizać zraniony ogon i łapę...
A Herkules...Zdążył już wskoczyć na płot...Teraz patrzył na myszkę przymykając ze zdziwienia zielone oczy...
- Dlaczego? Dlaczego to zrobiłaś? Przecież ja....Przecież ja was...- zaczął.
- Nie ma o czym mówić! Nie jesteś przecież taki najgorszy, ani ty, ani dziadek...Nigdy nie chceliście, tak naprawdę, nas myszy, skrzywdzić..- odpowiedziała myszka piskliwie.
- W każdym razie...dziękuję - wykrztusił kot, już całkiem rozbrojony. I tak zaprzyjaźnili się: kot z myszą...




Herkules okazał się bardzo sympatycznym zwierzakiem, a Magda często dotrzymywała mu towarzystwa. To on teraz zwiedzał razem z nią mieszkanie dziadka i objaśniał przeznaczenie przedmiotów, które tak ją zadziwiały. Bo to był bardzo mądry kot i dużo wiedział.
Dziadziuś patrzył teraz z przyjemnością na tę przyjaźń. W domu zapanował spokój.
Zwierzątkom łatwiej było się dogadać między sobą. Prześladowania się skończyły,o dziwo, ku uciesze staruszka... Myszki zaś przestały nachodzić spiżarnię dziadka bo..już nie musiały.
Starszy pan nigdy nie zapominał , by wieczorem zostawić im koło szafy posiłku: serka, ziaren i chleba...
I w końcu zapanowała w domu zgoda...
A z bajeczki nauka taka, że nie zawsze twój nieprzyjaciel jest naprawdę twoim wrogiem, czasem wystarczy go tylko dobrze poznać, zrozumieć i polubić....


czwartek, 7 lutego 2013

Bajka Grusi - O Dziadku Borowym, małym Jędrku i jego rodzinie

W małej wiosce mieszkała w ubogiej chacie, krytej strzechą słomianą, biedna wdowa z czterema synami.




Jej mąż, który zmarł kilka lat temu, był drwalem. Pracował w tartaku, ale często też zajmował się wyrębem drzew w pobliskim lesie. Praca ta była tak ciężka, jak niebezpieczna. Pewnego dnia stała się tragedia. Walące się drzewo z łoskotem spadło na nieszczęśnika, zabijając go na miejscu...
Kobieta została sama z czwórką swoich ukochanych dzieci...
Do tej pory nie żyło im się dostatnio, ale teraz, po śmierci ojca, do ich chaty zaczęła zaglądać prawdziwa bieda. Często matka nie miała co nałożyć synom do talerzy. Starczało tylko na chleb, czasem ugotowała, nieszczęśliwa kobieta, zupy z warzyw, które rosły w przydomowym ogródku.
Kobiecina miała jedną chudą krowę, cztery kurki, ot i całe jej gospodarstwo.
Największym jej skarbem były dzieci, które kochała najmocniej, tak jak tylko matka kochać potrafi. Pomimo biedy, chłopcy rośli zdrowo, byli wszyscy urodziwi i prości jak świece. Najmłodszy miał lat 11 i miał na imię Jędrek, potem był Janek - 12 - letni i 13 - letni Piotr i Paweł - bliźniaki. Matka wszystkie dzeci kochała jednakowo, żadnego z synów nie wyróżniając. I chłopaki ją bardzo kochali, tak, jak zazwyczaj każdy syn swoją mamę kocha.
Chłopcy pomagali kobiecie, w czym tylko mogli. Zbierali chrust na opał, jagody i grzyby w lesie, nosili wodę ze studni...Czasem też starsi najmowali się do sąsiadów do roboty w polu: to przy wykopkach, to przy młóceniu, przy zbieraniu owoców, byle tylko parę groszy wpadło do cienkiej sakiewki matki. Młodsi bracia pomagali pielić ogródek, karmić zwierzęta, sprzątać...Co tam matce potrzeba było, zawsze chętni by pomóc.
Często widzieli mamę, jak siedziała smutna i zamyślona. Czasem i ukradkiem łzę ocierała.
- Co ci to, mamuś? - przypadał jej kolan Jędrek.
- Nic, synku, nic...Tak sobie mama czasem myśli, jak to by było, jakby żył wasz tata...Już sześć lat mija..Oj, ckni mi się za nim...
- Wiesz co mamo, a pójdziemy do taty na grób. Położymy kwiatki świeże, zapalimy świeczkę. On nas pewnie widzi, mateńko i martwi się, jak płaczesz!
- Dobrze, syneczku, tak zrobimy - zadecydowała matka.
Starsi chłopcy zostali przy swoich zajęciach, a ona, wraz z najmłodszym wybrała się na cmentarz.
A miejsce to było daleko, za lasem, za górą...
Ano poszli syn z matką, swe troski na grobie ojca wypłakać.  Po drodzę raz przysiedli w lesie, na Anioł Pański, posilili się chlebem i serem, popili wodą ze źródła i poszli dalej.  Droga była daleka i żmudna, dotarli na miejsce późnym popołudniem. Położyli na grobie polne i leśne kwiaty, zapalili świeczkę, pomodlili się za duszę...
Czas był wielki wracać, bo już słońce nisko nad horyzontem czerwono świeciło. Tak im się zeszło w modlitwie i zadumie, że nawet nadchodzącego wieczora nie zauważyli...A droga daleka przed nimi..
Tak popatrzyli jeszcze na grób ojca, pożegnali się z nim i wyruszyli w powrotną drogę. Idą, idą, doszli do lasu..Troszkę niepokojem zdjęci, bo czarna noc tylko, tylko.
- Matuś, a w tym lesie straszno! - odzywa się Jędrek.
- Nie bój się, synku, tu wilki rzadko bywają...
- Matuś, a co będzie jak zabłądzimy?
- Nie martw się Jędruś, mamusia drogę zna - niepewnie wyszeptała wdowa..
Zawsze chodziła przez las za dnia, teraz noc swój płaszcz rozłożyła, księżyc tylko w nowiu świeci i gwiazdy...
Idą , idą, aż nagle...Ni pies, ni bies, wdowa oczy przeciera ze zdumienia i strachu...Postać czarna jakaś na drodze stoi, a pokazała się ona nie wiadomo jak i skąd! Nieduża, pękata...
Zbliżyli się do stwora i co widzą? Dziwny jakiś dziadek, mały jak dziecko, broda u niego do ziemi, jak z chrustu, dłonie sękate, a w nich kostur. Wąsiska jak dwa wiechcie słomy.




- Ktoś ty? - drżącym głosem spytała matka.
- Ja jestem panem tego lasu! - skrzeczącym głosem odezwał się stwór -moje imię to Dziad Borowy! Moje to wszystko, mój las, moja droga! A wy co tu robicie na moim terenie?
- My tylko wracamy z cmentarza...Zaraz sobie pójdziemy. Nie gniewaj się na nas!
- O! Nie tak łatwo! Nie przepuszczę was! To mój las, moja droga! Jesteście tu bez mojego pozwolenia! - złościł się Dziad.
- Już idziemy do domu...- odezwała się wdowa już całkiem wystraszona.
- Nigdzie nie pójdziecie! Nigdzie! - krzyczał dalej Dziad Borowy, aż matka skuliła się zdjęta lękiem.
- Puść nas! - odezwał się mały Jędruś - puść, bo pażałujesz! Nic złego ci nie zrobiliśmy, więc nie nastawaj na nas! I nie strasz mojej kochanej mamy!
Spodobała się strachowi odwaga małego chłopca i to, że matki swej bronił jak umiał.
- Dobrze, puszczę was, ale pod jednym warunkiem. Pójdziecie teraz do domu, ale jutro przyślesz mi swojego chłopaka na termin! - zwrócił się do kobiety.
- Jakże to?- załamała ręce wdowa - ja mojego synka mam do ciebie oddać? Nigdy! Ja cię nie znam. Jeszcze go ukrzywdzisz!
- Nic złego mu nie zrobię! Daje ci na to moje słowo borowe, a to więcej warte niż wasze, człowiecze!
Nie masz innego wyjścia. Obiecaj mi, że chłopaka przyślesz, albo...
W tym momencie rozległo się wycie wilków całkiem blisko...
Matka uderzyła w płacz, ale co miała robić?
- Nie płacz matuś, nie płacz...Zrobię jak on każę. Pójdę do niego na termin!
- A na ile czasu ten termin? - spytała zapłakana kobieta.
- Na rok. Teraz mamy czerwiec, w czerwcu go ci oddam całego i zdrowego! Nie martw się, ze zmartwienia nic ci nie przyjdzie, a ja was z lasu jeszcze bezpiecznie wyprowadzę, by was wilki nie pożarły!
- Niech tak będzie - z rezygnacją powiedziała matka.
- Dajesz słowo?
- Daję...
I poszli. Dziadek wyprowaził ich z lasu, a na drogę dał im jeszcze mały woreczek.
- Co to? - zdziwiła się wdowa.
- Sprawdzisz w chacie. Nie wcześniej. A ty mały, jutro w Anioł Pański, pamiętaj! Do zobaczenia! - pożegnał ich borowy lud.
Tak markotni poszli do chaty, a powoli już dniało.
Legli na swoje posłania by jeszcze snu, zdrożeni, złapać..A niespokojne dzieci pozostałe, nie zmrużyły oka, aż do pory, póki ich rodzicielka z bratem nie powrócą, tak że wszyscy zalegli jeszcze snem niespokojnym.
A to i zaraz trzeba było do obrządku wstawać, krówkę wydoić, kurkom ziarna dać...
To i wody nanieśli bracia i w kuchni napalili. Matka strawę gotować zaczęła...
Sięga do kieszeni , a tu zawiniątko jakieś...Co to jest? - zdziwiła się. Aha - przypomniała sobie zaraz, to ta sakiewka od tego biesa...Dziada Borowego...
Wyciąga, sznureczki poluźnia, patrzy co w środku...A tu....
- Dzieci, patrzajcie no! - krzyczy zadziwiona.
Złote monety sypią się na zapaskę...Ot, niespodzianka! Ot, radość! Oj, będzie bal!
- Pietrek, Paweł, a biegnijcie no kupić chleba, kiełbasy, mięso na obiad, mama rosołu nawarzy! Kupcie mąki, kaszy, a żywo!
Taka niespodzianka...Może i nienajgorszy ten Borowy Dziad, skoro nad biedną wdową się ulitował i ją wspomógł!
Zaraz też chłopaki polecieli duchem, gdzie mieli, jedzenia nakupowali. Matka rosół wstawiła...
A to już Anioł Pański południowy zaraz...Ano trzeba się z umowy i słowa danego wywiązać...
Wszyscy bracia pożegnali Jędrka, smutni i z minami posępnymi. Matka wzięła małego i do lasu odprowadziła. Tam czekał już na niego Dziad Borowy.
- W końcu jesteście!
- Jesteśmy! Tylko proszę cię na wszystko, nie czyńże mojemu synkowi niczego złego! A i dziękuję ci za te złote monety, dziękuję pięknie!
- Nie ma za co - zaśmiał się stwór, który za dnia nie wydawał się ani groźny, ani złowrogi - zobaczysz, będzie dobrze!
Matka czule pożegnała syna, czyniąc mu krzyż na czole i całując...
- Nie martw się mamo, ja do ciebie wrócę! - pocieszał malec.
- A pewnie, pewnie, za rok wrócisz! Teraz chodź ze mną do mojej chaty.
I poszli. Chata była w środku lasu - czysta i schludna. Porośnięta krzakami pachnącego jałowca  i mchem.
Z komina dym leciał..W obejściu zwierzątka oswojone, zajączki i sarenki..Nawet dzik mniej groźną miał minę i patrzył się miło Dziadkowi w oczy na przywitanie..Czary jakieś czy co? - pomyślał Jędrek.
- Rozgość się, tu spał będziesz - wskazał posłanie w kącie, Dziadek.
Nakarmił chłopaka, napoił. A potem...
- Teraz pokażę ci moje królestwo. Tam terminować będziesz! - powiedział stanowczo.
W niedużej komórce warsztat jakby. Zapach świeżego drewna, wszędzie wióry...A w kątach...cudeńka! Piękne rzeźby z drewna: anioły ze skrzydłami jak żywe, niedźwiedzie ryczące, dziki jak prawdziwe, kwiaty w ramach kwitnące, a wszystko z drewna. Dalej sprzęty różne rzeźbione: stołki, stoły, krzesła, nawet komoda . Cudne, aż oczy rwą! Zachwycił się chłopiec, przygląda się tym cudownościom..
- Podobają ci się? - spytał Dziadek
- Piękne, och, piękne nad podziw! - odpowiedział zachwycony Jędrek.
- Jak będziesz dobrze pracował, za rok, będziesz potrafił takie same robić , a nawet i ładniejsze!
I zaraz wzięli się za robotę. Na początku chłopiec uczył się, które narzędzia jak się używa i do czego. Potem, jak pracować, by krzywdy nie zrobić - najpierw sobie, potem innemu, na koniec materiałowi...
A potem już dzieciak swoich sił popróbować mógł...Pod nadzorem i pod troskliwym okiem mistrza...
Mówił do niego "dziadku" bo dobry był dla niego ten leśny dziwak...Szanował go więc, a potem i polubił nad wyraz. A i dziad go, jakoś tak niespodziewanie, pokochał, niczym własnego.
Tylko czasem...taki zamyślony był mały, trochę smutny...Pewnie tęsknił....
Mijały dni, tygodnie, miesiące. Wiosna już zazieleniła dęby i brzozy. Jędrek uczył się pilnie - stolarki i rzeźby, a zdolny był, a pojętny nad wyraz!
Czasem, to aż Borowy Lud z podziwem głową nad nim kiwał, co taki zmyślny. Sam z siebie...
Kiedyś zakradł się mały w tajemnicy do komórki, klocek drewna nieduży wziął i rzeźbić w nim zaczął. Ot i już po godzinach paru, bo akurat opiekuna jego w chałupie nie było, wyrzeźbił swojego "przyszywanego" dziadka, jak żywego! Wraca stary do domu, a tu przed chałupą stoi rzeźba. Przygląda się jej, popatruje...Wąsiska - jak u nego, tylko drewniane, oczy, broda....Nawet ta czapa na głowie chruściana!
- To przecież JA! - wykrzyknął zadziwiony podobieństwem.
- A ty, ty, dziadziu! - mały klasnął w ręce, że taką niespodziankę mu zrobił...
- Oj zmyślny ty, wnusiu, zmyślny! - pierwszy raz dziadek powiedział "wnusiu"...Na te słowa Jędrek posmutniał nieco i nie cieszył się już i w dłonie nie klaskał. Jakaś chmura gradowa czoło mu spowiła i oczy mgłą zaszły...Bo swoją prawdziwą rodzinę wspomniał, braci i matkę ukochaną...Choć źle mu tu nie było, bo dziadziuś dbał o niego, karmił, poił, pilnował, to jednak serce gdzieś uciekało...
W tym czasie, gdy najmłodszego syna nie było w domu, rodzina też bardzo za nim tęskniła. Nie było dnia, by matka o nim nie pomyślała z niepokojem..Czasem i żałowała swej decyzji..Ale było za późno...Czekała z utęsknieniem na lato, bo ta tęsknota stawała się już dla niej nie do zniesienia. Wszystkie przedmioty przypominały jej syna...Jego łóżko stało puste i jego talerz czekał nieużywany...
Ano i minął zielony maj. I nastał czerwiec.
Matka wybrała się do lasu po syna. Wreszcie!
Na umówionym miejscu byli obaj. Dziadek i jej syn. Jej dziecko, Jędruś! Jak zmężniał, wyrósł! Matka z płaczem szczęścia rzuciła się mu na szyję, obsypując pocałunkami główkę chłopca...Mały też płakał...
Borowy Dziad patrzył na wszystko starając się ukryć wzruszenie i...jeszcze coś...
Przywiązał się do małego, nie da się ukryć...Gdy już matka i syn się wypłakali, wyściskali i wyradowali wzajemnie, przemówił staruszek.
- Kochany Jędrku. Przyzwyczaiłem się do ciebie bardzo...Pokochałem cię, jakbyś był moją rodziną, której nie mam..Nauczyłem cię wszystkiego, co tylko potrafię sam. Nie zmarnuj tego, proszę...Pamiętaj.
- Dziadku...- zająknął się mały - ja też bardzo cię....polubiłem...Czy będę mógł czasem cię odwiedzać?
Staruszkowi twarz rozjaśniła się nagle szczerym, radosnym uśmiechem.
- Tak! Przychodź do mnie zawsze, gdy będziesz miał na to ochotę! Będę czekał na ciebie...Zawsze!
I tak się rozstali. Z obietnicą rychłych spotkań..
Jędrek wrócił do domu z matką, a tam...Czekali bracia, którzy rzucili się wprost na niego, poklepując, dotykając go, jakby nie wierzyli, że to on, naprawdę on...
A potem było opowiadanie...A później...Mały pokazał im co potrafi. Z klocka wyrzeźbił pieska, potem sowę...Wszyscy byli zaskoczeni i zadziwieni...
Prędko rozeszła się wieść po wiosce, że Jędrek wrócił i że...rzemiosło ma!
Chłopcu szła już 14 wiosna, gdy o nim dowiedzieli się bogaci ludzie z miasta. Pewnego dnia przyjechał do wioski bogaty człowiek i wstąpił w skromne progi chaty wdowiej...
- Słyszałem, że mieszka tu młody rzeźbiarz i meble piękne też robić potrafi? - spytał.
- Ano tak, to syn mój, Jędruś! - odpowiedziała wdowa.
- Pokażcie mi, matko, jego pracę!
I kobieta zawołała syna, a ten pokazał swoje cudeńka: stoły, stołki, których dużo żdążył wykonać. Także rzeźby, których już wtedy wiele ludzie kupowali...Nie była to już biedna rodzina, o nie...
Jędrek zresztą troszkę nauczył swoich braci fachu i mogli mu oni pomagać...
Ale on jednak zawsze był mistrzem i miał ostatni, decydujący głos. Mimo, że był najmłodszy otaczali go bracia szacunkiem i liczyli się z jego zdaniem...
Kupiec - bo był to kupiec, mający w mieście sklep z meblami i wyrobami z drewna, był zachwycony.
- Chciałbym to wszystko kupić! Zapłacę dobrze!
Syn popatrzył na matkę...
- Synku? To twoja praca..Decyduj!
- Dobrze, sprzedam. Oprócz tej rzeźby - tu wskazał na pamiątkę, rzeźbę Borowego Dziadka...
- Przybite! - ucieszył się kupiec.
I od tej pory, już parwdziwy dostatek zagościł w skromnej chacie...Chłopcy pracowali wspólnie. Matka zajmowała się obrządkiem. Po wyroby raz na tydzień przyjeżdżał kupiec i płacił zawsze sowicie...
Po jakimś czasie okazało się, że mężczyzna jest wdowcem, że jest bardzo miłym i mądrym człowiekiem i... bardzo polubił mamę chłopaków...Ale to już całkiem inna historia...
A Jędrek nie zapominał odwiedzać swojego mistrza, któremu tyle zawdzięczał...Który tyle go nauczył...
I wszystko dobrze się skończyło...
Bo zawsze zwyciąża miłość, dobro, parcowitość i uczciwość.
Choć czasem na to trzeba długo poczekać.
Ale naprawdę warto.


Tłusty Czwartek

Jak to śpiewał sobie Tewji Mleczarz "Skrzypku na dachu" :
TRADYCJAAAAAAA
TRADYCJA
TRADYCJA!!!!!
To dziś mamy Tłusty Czwartek. A tradycja to objadanie się pączkami, faworkami czyli chrustem i innymi słodkościami. Takoż pysznymi, jak tuczącymi i niezdrowymi. Ale..raz się żyje, rzekł soliter, wyskakując z czterech liter! Dziś sobie można pofolgować. U Bliklego kolejka. Tradycyjna. W wielu miejscach sprzedają pączki i to po cenach promocyjnych, dużo gorsze niż zazwyczaj bo...w taki dzień klient wszystko kupi i zeźre. Kupujemy pączki do pracy, bo przy kawce, w wolnej chwili, wypada z koleżaneczką do takiego pączka się dosadzić. Na ogół każda z koleżaneczek w biurze też przynosi, żeby nie być posądzoną o sknerstwo, a potem zaczyna się licytacja, które lepsze. Bo teraz to taki pączek ma nie tylko marmoladę w środku, ale konfiturę z róży, bitą śmietanę, nadzienie toffi, ajerkoniakowe..Może być lukrowany, posypywany cukrem pudrem, oblewany czekoladą...Ja swoje kupiłam najbliżej. Podobno dobre. I tanie. Tylko 99 gr! Już na oko nie wydawały mi się ani dobre, ani apetyczne. Ale wszyscy brali, to i ja...W tekturowych pudełkach, przytulone do siebie, wyglądały jak spocone..Lukier to powinien być lukier, a nie coś, co od razu staje się lepkie i klei paluchy! Pani ledwo udało się je zapakować. Poprzednia klientka brała cztery. Miała je upchane w foliową torebkę. Bleeeee. Ja więc zaraz krzyknęłam PODSTĘPNIE:
- BYM WZIĘŁA, ale W CO JE PANI ZAPAKUJE?
Pani wycoągnęła eleganckie torebki papierowe z foliowym okienkiem i napisem firmowym. Jak to się zawsze trzeba upominać! Osiem wzięłam. Wystarczy na dzień dobry!
Przyszłam do domu. A zjem se, babci też należy się, co nie?
Kawkę zrobiłam, talerzyk, pączuszek...
Ugryzłam. Taki sobie, lepsze jadłam.
Poczułam coś pod zębem. Twarde. Wyplułam. Ni to kamień, ni to pestka...Nie przyglądałam się, co mi to da...
Jaka cena, taki pączek.
Pomacałam językiem. Chyba czeka mnie jednak stomatolog...

poniedziałek, 4 lutego 2013

Bajka Grusi - O małym zegarku Marcelku, chłopcu Marku i wielu innych sprawach...

Niewielkie, przytulne mieszkanko w małym miasteczku. Wąska uliczka i stara kamienica z dużym, zacienionym podwórkiem, z rosnącymi krzakami bzu i jaśminu. Tam zaczęła się ta historia....
W tym właśnie domu, w mieszkaniu na parterze, żyła sobie rodzina.
Rodzina, jak wiele innych: mama, tata, mały siedmioletni chłopiec o imieniu Marek i dość już wiekowy dziadziuś, który kiedyś należał do najznamienitszych zegarmistrzów w tym mieście. W młodości nauczył się fachu od swojego ojca, by całe życie zajmować się tym, co naprawdę kochał - zegarami.
Potrafił nad każdym zepsutym zegarkiem pochylić się z taką czułością, jak najlepszy doktor nad pacjentem. A potem spędzał przy nim długie godziny, by pomóc, często troszkę złośliwie opornemu, mechanizmowi i znów go przywrócić do zdrowia. Tak wracał życie zegarkom dużym i małym, damskim i męskim, budzikom, wielkim zegarom gdańskim i skromnym z kukułką...Tak było kiedyś...
Teraz, czasem sobie siadał dziadek Mateusz, bo tak miał na imię, w pluszowym fotelu i wspominał stare, dobre czasy, czasy swojej młodości. Jego pradziad był zegarmistrzem, dziad, ojciec również, nic też dziwnego, że i on, wzrastając i patrząc na to, jak pracują, również polubił, ba, pokochał to zajęcie.
Jako mały chłopiec, wiele razy pomagał tacie szukać pod stołem zgubionego trybiku albo innej części, która niechcący wypadła z rąk majstra. A nie było to łatwe zadanie. Ale dzięki dobrym młodym oczom,  jakoś na ogół udawało się je znajdować.
Dziś, pozostały dziadziowi z tamtych czasów narzędzia: różne pensetki, małe śrubokręcik oraz wiele części  mechanizmów, które trzymał w szufladzie dębowego, starego kredensu.
W mieszkaniu było dużo starych, pięknych, rzeźbionych mebli. Okna przysłaniały zasłony, z grubego, ciemnozielonego pluszu. Lampa z zielonym abażurem z frędzlami dawała ciepłe światło podczas długich zimowych wieczorów, gdy rodzina zasiadała do wspólnej kolacji.
Na ścianie niewielkiego saloniku wisiały dwa piękne zegary. Jeden nosił imię Janina - był pamiątką i zarazem ulubionym zegarem żony starszego pana, która już dawno nie żyła.



Drugi - Tadeusz - to był z kolei zegar gdański, należący kiedyś do drugiego dziadka małego Marka.




Pewnego dnia, tu właśnie wydarzyła się ta dziwna historia.
Nikt nie wiedział, że te dwa zegary , które zgodnie biły o wyznaczonych porach, od dawna bardzo się kochały. Często rozmawiały ze sobą, gdy nikt nie słyszał. Tadeusz zerkał nieśmiało na Janinę, a ona odwzajemniała mu się prominnym uśmiechem jasnej tarczy z rzymskim cyferblatem. Zegary  były razem zwyczajnie szczęśliwe.  Kilka miesięcy temu wzięły cichy ślub przy księżycu, a ich bicie o pólnocy było równe w rytmie z biciem ich zakochanych serc....
Wisiały teraz naprzeciwko siebie, posyłając sobie wzajemnie pełne miłości spojrzenia, kiwały zgodnie wahadłami, czasem wydawały lekkie pomrukiwania zadowolenia z przepastnych wnętrz pełnych sprężynek i trybików.
Jednego tylko bardzo pragnęły. Jak wszyscy kochający się ludzie, chciały mieć swoje dziecko...
Tęsknie patrzyły na szczęśliwą rodzinkę, na siedmioletniego Marka, który pomagał mamie w sprzątaniu, a gdy ojciec wracał z parcy, targał jego sumiaste wąsiska i przytulał się czule do twarzy.
- Tadziu, czy my kiedyś doczekamy takiego szczęścia? - pytała cichutko Janina.
- Kochana, wierzę, że nasza miłość będzie tak silna, że marzenie kiedyś się spełni. Musimy być cierpliwi - odpowiadał Tadeusz pełnym wiary głosem.
I czekali. Dni mijały. Potem miesiące.
Aż nadszedł pewien piękny słoneczny dzień.
Tego dnia dziadziuś Mateusz czuł się wyjątkowo dobrze, a reumatyzm mu nie dokuczał.
Wyciągnął z szuflady dębowego kredensu swoje zegarmistrzowskie skarby. Były tam części zegarków, trybiki, sprężynki, śrubki, cyferblaty ze wskazówkami i wiele, wiele innych rzeczy, Całe bogactwo...Popatrzył na nie i zasiadł do pracy.
Choć już wzrok miał nietęgi, gdy tylko poczuł w rękach ukochane przedmioty, rozłożył swoje narzędzia i częsci, zrozumiał, że MUSI coś zrobić.
I tak narodził się mały zegareczek. Nie taki, jak są teraz, nie elektroniczny, lecz zwyczajny, nakręcany , na sprężynkę. Był śliczny. Miał wypukłe szkiełko, złoty cyferblacik i wysmukłe wskazówki. I tak spełniło się najskrytsze marzenie Janiny i Tadeusza - mieli wreszcie swoje dziecko, narodzone z miłości...Ich miłości i miłości do nich ich mistrza!
Radość była więc ogromna! Dziecku nadały imię Marcelek.
Marcelek był grzecznym, zdrowym zegareczkiem. Bardzo rzadko się psuł i zawsze słuchał swoich rodziców.
Maluch zadawał swoim rodzicom mnóstwo pytań.
- Mamusiu, a co to jest noc?
- Kochanie, noc jest wtedy, gdy robi się ciemno i słoneczko nie oświetla ziemi. Noc to brak światła słonecznego, ale... za to mamy księżyc - odpowiadała matka.
- A co to księżyc? - pytał dalej malec.
- Księżyc to ciało niebieskie, o popatrz za okno, to jest właśnie księżyc - pokazywał mu Tadeusz wszystko i wszystko tłumaczył.
- A kiedy będzie wiosna? - pytała Marcelek dalej.
- Niedługo. Jak będziesz grzeczny, będziesz słuchał rodziców , to na pewno szybko nadejdzie - śmiała się Janina.
I tak mijały dni. A mały zegarek był coraz starszy, mądrzejszy i bardziej samodzielny.
I coraz bardziej chciał SAM wszystko poznać, dotknąć, powąchać..Nie znał on ani zapachu jaśminu, ani bzu, ani nie widział nigdy auta, chciał dotknąć trawy i napić się wody z fontanny...
Pewnego dnia stała się rzecz, która całkowicie zmieniła życie Marcelka.
Mały Marek zakradł się do szufladki dziadziusia by pooglądać jego skarby. Otworzył ciężką dębową szufladę, ale naraz wzrok jego padł na półeczkę za szkłem i co zobaczył?
- Ojej! Tu jest! Jaki piękny! Jaki malutki! - wykrzyknął zafascynowany odkryciem - to tu dziadziuś go chowa!
Wspiął się na palce i już trzymał w rączkach mały zegarek. Niezdarnie założył go na rękę, nie dopinając dobrze paseczka. Tylko przymierzę - pomyślał - dziadek nie będzie się gniewał..Przecież zaraz odłożę go na miejsce!
Janina i Tadeusz popatrzyli na siebie niespokojnie. Bali się o swoje dziecko, jak każdy rodzic!
- Mareeeek, Mareeek! Mamy chomika, chcesz zobaczyć?- chłopiec usłyszał za oknem wołanie kolegów.
- Już idę - krzyknął i popędził do mamy spytać, czy może na chwilkę wyjść na dwór.
- Tylko nie oddalaj się nigdzie - przykazała mu matka - i zaraz wracaj!
Marek pobiegł jak wiatr. Całkiem zapomniał o zegarku.
A potem spotkał się z kolegami. A zegarek...zsunął mu się z ręki. Spadł. Znalazł się na trawniku, zaraz koło krzaku bzu...
Później Marek wrócił do domu, umył rączki, jadł obiad, tata czytał z nim książeczkę, bawił się samolotem...
A wieczorem, gdy szedł się myć, przypomniał sobie o zegarku dziadka. Ale zegarka nigdzie nie było.
Marek był przerażony.
Jutro go poszukam - pomyślał - na pewno gdzieś musi być... I zasnął.
Zegary nie spały całą noc...Martwiły się o swojego synka...Bardzo były niespokojne...
Janina nawet cichutko popłakiwała.
- Jest taki malutki jeszcze! Pewnie nigdy już go nie zobaczymy - rozpaczała.
Mąż pocieszał ją jak umiał.
- Kochana, tylko spokojnie, trzeba nie tracić nadziei.
Ale to nie pomagało, matka zalewała się łzami ,aż jej zaparowała jasna tarcza z rzymskim cyferblatem.
Na drugi dzień Marek obudził się i zaczął poszukiwania. Wyszedł nawet na podwórko. Ale nic to nie dało.
Musiał przyznać się dziadkowi.
- Dziadziusiu...
- Słucham cię, wnusiu - uśmiechnął się dziadek.
- Kochasz mnie? - spytał przymilnie Marek.
- No co ty, głuptasie, pewno, że cię kocham bardzo, bardzo - śmiał się starszy pan, śmiesznie poruszając siwymi wąsami.
- Dziadziu..bo ja....coś złego zrobiłem...- wystękał Marek z trudem, wstydząc się przy tym strasznie.
I opowiedział wszystko od początku.
Dziadek kochał wnuczka i zrobiłby wszystko dla niego. Z drugiej strony, zaginiony przedmiot był dla niego czymś bardzo ważnym. Zrobił go sam z części. Przypominał mu to, co kiedyś kochał - jego umiłowane zajecie. Ten zegarek stał się, jak to się czasem mówi, jego dzieckiem...Ponadto...był to pewnie ostatni zegarek jaki zrobił w swoim życiu..Oczy nie te i siły...Lecz coż...Nie potrafił gniewać się na małego wnuka, choć trochę bolało go serce...
Tymczasem zegarek leżał sobie koło chodniczka, pod krzakiem bzu. W końcu spełniło się marzenia małego Marcelka, zobaczył z bliska i bez i jaśmin, poczuł ich cudowny słodki zapach...Widział też prawdziwy samochód parkujący na podwórku...
Ale...nie był szczęśliwy. Tęsknił za domem i za rodzicami...A łezki jak kropelki rosy pokazały się na jego maleńkiej buzi - tarczy.
Przechodzili ludzie spiesząc do pracy. Matki odprowadzały dzieci do przedszkoli i szkół. I nikt nie zauważył małego, złotego, zapłakanego zegarka Marcelka....
Mała dziewczynka szła chodniczkiem z mamą.
- Mamo, popatrz, co tak błyszczy?- pochyliła się i podniosła zegarek.
- O!- zdziwiła się matka - jaki ładny! Pewnie ktoś zgubił...Tylko kto?
- Weźmy go mamusiu! Weźmy! Jest taki piękny! - wykrzyknęła mała Amelka, bo tak miała dziewczynka na imię.
- Nooo dobrze. Ale jak przyjdziemy do domu, napiszemy ogłoszenie i powiesimy na tej kamienicy, najlepiej na drzwiach. Może ktoś go szuka i się martwi.. - stwierdziła rozsądnie matka.
I wróciły do swojego domu. A mieszkały w pobliżu starego ratusza.
A tam, na wieży, mieszkał zegar. Z wysokości widział wszystko i wszystko wiedział. To był bardzo mądry i stary zegar.
A trzeba wam wiedzieć, że zegary potrafią porozumiewać się ze sobą nawet na odległość..
Zaraz też zobaczył małego Marcelka, jego tęsknotę i rozpacz...
- Marcelku, nie martw się! - wykrzyknął z wieży
- Kto to? Co to? - przestarszył się mały zegareczek.
- To ja, popatrz na zamkową wieżę. Nie płacz mały, zobaczysz, wszystko będzie dobrze!
- Ja tak bardzo chciałem to wszystko poznać, zobaczyć i samochód i bez i trawę, a teraz...buuuuuuu - rozpłakał się rzewnie Marcelek.
- Wiem, wiem....Widzisz mały, nie zawsze jest tak, że to o czym marzysz, gdy się już spełni, daje ci szczęście. Trzeba czasem poprzestać na tym co się ma, a ty miałeś bardzo wiele. Miałeś dom, kochających cię rodziców...
- To co teeeraz bęęęędzieeee? - rozpaczał zegarek.
- Bądź cierpliwy. Wszystko będzie dobrze. A teraz..przepraszam, wracam do swoich obowiązków, jest południe.
I zaraz z wieży rozległo się BIM BAM BOM - aż dwanaście razy.
Nazajutrz mama i jej córeczka Amelka napisały ogłoszenie:
Znaleziono mały zegarek złoty ze złotym cyferblatem. Właścieciela prosimy o kontakt - tu podały numer telefonu.
Potem poszły i nakleiły karteczkę na drzwiach kamienicy.
Po południu, gdy tata wracał zmęczony z pracy, zobaczył informację przy wejściu domu.
Wiedział, że jego teść bardzo zmartwił się zgubą. Widział też, że od trzech dni chodzi smutny i nie śmieje się jak dawniej. Lubił swojego teścia, jego żona była taka do niego podobna, gdy się śmiała, jak on marszczyła nos...
- A może to ten zegarek. No, to byłoby prawdziwe szczęście - pomyślał.
Zaraz po przyjściu do domu zadzwonił na podany numer.
Odebrała mama Amelki.
- Dzień dobry pani. Ja w sprawie ogłoszenia o znalezionym zegarku. Wydaję mi się, że to nasza zguba...
- Dzień dobry. Bardzo bym się cieszyła....Proszę opisać zegarek..
I tato opisał mały zegarek zrobiony z części przez jego teścia. Znał go doskonale. Dziadek nie omieszkał się chwalić swoim dziełem i pokazywać każdemu.
TAK. To był ten zegarek. Pozostało się jeszcze umówić na odebranie.
Dziadziuś nie posiadał się ze szczęścia, gdy dowiedział się o sprawie. Prędko się ubrał jak na wizytę.
- Dziadziusiu, weź mnie ze sobą..To ja przecież...zgubiłem - upomniał się Marek.
- Oczywiście!
Po drodze kupili pyszne ciastka w cukierni i kwiaty dla miłej pani i poszli.
Wizyta była bardzo sympatyczna. Marek zapoznał się z Amelką i bardzo sobie przypadli do gustu. Okazało się nawet, że chodzą do jednej szkoły,tylko do innych klas...
- To Amelka znalazła ten śliczny zegareczek - powiedziała mama.
- Och, szanowna pani, bardzo jestem wdzięczny za pani uczciwość i dobre serce!- z galanterią i lekko po staroswiecku dziękował dziadek Mateusz.
- Nie ma za co, doprawdy, cała przyjemność po naszej stronie - odpowiedziała mama Amelki z czarującym uśmiechem.
I tak zeszło trochę czasu w przyjaznej i ciepłej atmosferze , przy herbatce i pysznych ciastkach z kremem.
A potem dziadek i wnuczek wrócili zadowoleni do domu...
I były łzy wzruszenia Tadeusza i Janiny. I były czułe powitania. I szczęście..
A Marek...Obiecał, że już nigdy nie będzie brał cudzych rzeczy bez pozwolenia.
Mały Marcelek zaś zrozumiał, że najlepiej przy mamie, przy tacie i nic nie zastąpi mu tego wszystkiego co od nich codziennie otrzymuje: miłości, czułości i troski..
Tak się kończy ta historia...Historia, która mówi o tym jak nasi rodzice nas kochają, jak martwią się o nas i jacy jesteśmy dla nich ważni...Najważniejsi na świecie.




sobota, 2 lutego 2013

Chora baba w domu

Po pierwsze to baba rzadko kiedy bywa chora. Baba, na choroby, po prostu nie ma czasu. Kto by zwracał uwagę na jakieś tam strzykanie w kościach czy katar! Kobieta zostaje w domu, a nawet kładzie się do łóżka tylko wtedy jak jest umierająca. Prawie.
I wtedy się zaczyna piekło ogniste. Następuje całkowita dezorganizacja życia rodzinnego. Rodzina, do tej pory przyzwyczajona do świadczenia pewnych...usług jak np. szykowanie, przypominanie, pilnowanie, planowanie, nagle zostaje pozbawiona tej Westalki strzeżącej domowego ogniska. I ognisko przygasać zaczyna. Głowa rodziny pozbawiona szyi zaczyna wariować jak busola umieszczona koło magnesu. A statek powoli zbacza z kursu. Nagle się okazuje, że nie bardzo wiadomo jak się włącza pralkę i że zabrakło czystych i uprasowanych koszul bo...same nie chciały się wyprać i uprasować. Oczywiście rodzina stara się jak umie umilić czas choroby, dostarczając kobiecie licznych rozrywek jak: zapach dochodzący z kuchni przypalonych tostów, postawiony na gazie czajnik, o którym wszyscy zapomnieli, a który właśnie zaczyna strzelać pozbawiony wody itp. Zakupy zaczynają być nieprzemyślane, bo np. po co nam kilo dwadzieścia żółtego sera - kupił przezornie każdy członek rodziny. Ziemniaki są niedosolone, a chleb grubo pokrojony. Podłoga w kuchni pochlapana keczupem, a półki w lodówce sosem tatarskim. I fura prania. Co prawda, kiedy tylko chora czuje się trochę lepiej, wstaje podpierając się nosem pokonując zawroty głowy, bo już nie wyrabia. Zajmuje też stanowisko dowodzenia. I wtedy sytuacja nieco ulega poprawie.
Owoż ja nadal jestem chora, ale rodzina powoli zaczyna się godzić z tym przykrym faktem. Co prawda kasza gryczana kupiona -  nie w torebkach tylko normalna, w paczce, ser nie taki, pomarańcze za małe, jabłka nie te co tak pachną ładnie, ale...W zasadzie może być.
Ja sobie leżę i myślę...Na tematy, oczywiście, wzniosłe i duchowe. A czasu mam sporo! Oglądam sobie seriale po kolei i podsypam na zmianę.
Dziś zaczęłam umierać. Boli mnie brzuch od tych prochów i gorąco mi raz, a potem znów zimno.
"Hobbita" mi mąż puścił, ale darli się tak te Krasnoludy z tymi Orkami, że zasnąć nie mogłam, ło!
Ale nawet ten Hobbit miał niebrzydko w mieszkaniu, jak w beczce - okrągłe okienka, drzwi i wnęki...Fajnie taki Hobbit miał. Nad jeziorkiem se mieszkał i miał wszystko w de. Nie pracował, pełna spiżarnia...
Póki tamte tamte, 13 szt. ich było, mu mandoliny nie zaczęli zawracać. Wszystko mu wyżarli, nabałaganili, nabłocili, a to przez tego Gandalfa czy jak mu tam...Taki NIBY przyjaciel! A potem to już spałam...




Później zjadłam se drożdżówkę na obiad, coś zjeść musiałam, jak umrzeć to z choroby, z głodu głupio jakoś...Zresztą proszki wziąć musiałam.
Potem był wieczór to se znów zjadłam Tuchowskiej kiełbaski z cebulką żeby prochy wziąć...A późni zaczęłam już na fest umierać. Bo jakoś tak mi słabo było i ciemno przed oczami...Pewno z głodu.
- Widzę rzekę i ciemność... - wyszeptałam ku mężu..
- Pewno Styks - podpowiedział domyślnie.
- Kwiecie pachnie...- kontynuowałam umieranie cytatem z "Krzyżaków" chyba...I mandarynki dojrzewają...- ano miałam przed nosem całą michę mandarynek co to mi mama przyniEsła jak mnie, chorą nawiedziła i jadłam już piątą. Żeby nie umrzeć na głodno, oczywiście!
- Ooooooooooooooo!!!! - wydałam z siebie przeciągły jęk - ooooooooooooooooo! Powiadom , jak coś, rodzinę! - wystękałam.
- Nie trzeba , sama jutro zadzwoni - rzekł mój ślubny okrutnik.
- Jutro zacznę swoją ostatnią drogę - wyjęczałam wyjąc.
- Do twojej matki się wybierasz? Na drugą stronę ulicy? - spokojnie spytał mąż.
- Ooooooooooo! Widzę! Widzę! - wykrzyknęłam w uniesieniu.
- COOOO????? - zdziwił się mąż.
- Anioł do mnie zstąpił z nieba, prawdziwy anioł po mnie zstąpił! Popatrz! - wrzasnęłam dziko ku mężu.
Mąż spojrzał w górę odruchowo. Pod sufitem, przyczepiony do żyrandola, wisiał jeszcze od Świąt, GRUBIUTKI barokowy aniołek fajtając tłuściuchnymi nóżkami...Grał jakby nigdy nic na skrzypeczkach...