sobota, 2 lutego 2013

Chora baba w domu

Po pierwsze to baba rzadko kiedy bywa chora. Baba, na choroby, po prostu nie ma czasu. Kto by zwracał uwagę na jakieś tam strzykanie w kościach czy katar! Kobieta zostaje w domu, a nawet kładzie się do łóżka tylko wtedy jak jest umierająca. Prawie.
I wtedy się zaczyna piekło ogniste. Następuje całkowita dezorganizacja życia rodzinnego. Rodzina, do tej pory przyzwyczajona do świadczenia pewnych...usług jak np. szykowanie, przypominanie, pilnowanie, planowanie, nagle zostaje pozbawiona tej Westalki strzeżącej domowego ogniska. I ognisko przygasać zaczyna. Głowa rodziny pozbawiona szyi zaczyna wariować jak busola umieszczona koło magnesu. A statek powoli zbacza z kursu. Nagle się okazuje, że nie bardzo wiadomo jak się włącza pralkę i że zabrakło czystych i uprasowanych koszul bo...same nie chciały się wyprać i uprasować. Oczywiście rodzina stara się jak umie umilić czas choroby, dostarczając kobiecie licznych rozrywek jak: zapach dochodzący z kuchni przypalonych tostów, postawiony na gazie czajnik, o którym wszyscy zapomnieli, a który właśnie zaczyna strzelać pozbawiony wody itp. Zakupy zaczynają być nieprzemyślane, bo np. po co nam kilo dwadzieścia żółtego sera - kupił przezornie każdy członek rodziny. Ziemniaki są niedosolone, a chleb grubo pokrojony. Podłoga w kuchni pochlapana keczupem, a półki w lodówce sosem tatarskim. I fura prania. Co prawda, kiedy tylko chora czuje się trochę lepiej, wstaje podpierając się nosem pokonując zawroty głowy, bo już nie wyrabia. Zajmuje też stanowisko dowodzenia. I wtedy sytuacja nieco ulega poprawie.
Owoż ja nadal jestem chora, ale rodzina powoli zaczyna się godzić z tym przykrym faktem. Co prawda kasza gryczana kupiona -  nie w torebkach tylko normalna, w paczce, ser nie taki, pomarańcze za małe, jabłka nie te co tak pachną ładnie, ale...W zasadzie może być.
Ja sobie leżę i myślę...Na tematy, oczywiście, wzniosłe i duchowe. A czasu mam sporo! Oglądam sobie seriale po kolei i podsypam na zmianę.
Dziś zaczęłam umierać. Boli mnie brzuch od tych prochów i gorąco mi raz, a potem znów zimno.
"Hobbita" mi mąż puścił, ale darli się tak te Krasnoludy z tymi Orkami, że zasnąć nie mogłam, ło!
Ale nawet ten Hobbit miał niebrzydko w mieszkaniu, jak w beczce - okrągłe okienka, drzwi i wnęki...Fajnie taki Hobbit miał. Nad jeziorkiem se mieszkał i miał wszystko w de. Nie pracował, pełna spiżarnia...
Póki tamte tamte, 13 szt. ich było, mu mandoliny nie zaczęli zawracać. Wszystko mu wyżarli, nabałaganili, nabłocili, a to przez tego Gandalfa czy jak mu tam...Taki NIBY przyjaciel! A potem to już spałam...




Później zjadłam se drożdżówkę na obiad, coś zjeść musiałam, jak umrzeć to z choroby, z głodu głupio jakoś...Zresztą proszki wziąć musiałam.
Potem był wieczór to se znów zjadłam Tuchowskiej kiełbaski z cebulką żeby prochy wziąć...A późni zaczęłam już na fest umierać. Bo jakoś tak mi słabo było i ciemno przed oczami...Pewno z głodu.
- Widzę rzekę i ciemność... - wyszeptałam ku mężu..
- Pewno Styks - podpowiedział domyślnie.
- Kwiecie pachnie...- kontynuowałam umieranie cytatem z "Krzyżaków" chyba...I mandarynki dojrzewają...- ano miałam przed nosem całą michę mandarynek co to mi mama przyniEsła jak mnie, chorą nawiedziła i jadłam już piątą. Żeby nie umrzeć na głodno, oczywiście!
- Ooooooooooooooo!!!! - wydałam z siebie przeciągły jęk - ooooooooooooooooo! Powiadom , jak coś, rodzinę! - wystękałam.
- Nie trzeba , sama jutro zadzwoni - rzekł mój ślubny okrutnik.
- Jutro zacznę swoją ostatnią drogę - wyjęczałam wyjąc.
- Do twojej matki się wybierasz? Na drugą stronę ulicy? - spokojnie spytał mąż.
- Ooooooooooo! Widzę! Widzę! - wykrzyknęłam w uniesieniu.
- COOOO????? - zdziwił się mąż.
- Anioł do mnie zstąpił z nieba, prawdziwy anioł po mnie zstąpił! Popatrz! - wrzasnęłam dziko ku mężu.
Mąż spojrzał w górę odruchowo. Pod sufitem, przyczepiony do żyrandola, wisiał jeszcze od Świąt, GRUBIUTKI barokowy aniołek fajtając tłuściuchnymi nóżkami...Grał jakby nigdy nic na skrzypeczkach...







Brak komentarzy: