środa, 25 czerwca 2014

Numerki

     Ja to jestem taki sobie cebulak.
Minimalistka znaczy.
     Nie imponuje mi blichtr, ten cały świat ciągłego udawania, konkurencji, intryg i przybierania póz oraz zakładania tysiąca masek na różne okazje...
     Jestem jedna, taka ot, gruszkowata, niezmienna i jednakowa w różnych sytuacjach.
Kwitną sady, potem owocują, idzie zima, a Grucha jest jedna, Gruchy nic nie rusza!
    Konta w banku nie miałam do tej pory bo po co? Byłam upoważniona i tyle! Po co mi jeszcze jedno zawracanie głowy, jak można sobie w tym czasie pomyśleć o niczym i popatrzeć w chmury...
    Dzisiejszy świat to świat numerków. I wszystko trzeba pamiętać!
Wejść do własnego domu nie można jak się nie wybije kodu w domofonie!
    Te wszystkie hasła i loginy na różne okazje!
Proszę bardzo - poczta elektroniczna? Charaszo, ale pod warunkiem, że masz login i hasło! I je pamiętasz!
     Te wszystkie kody, piny, oszaleć można!
W robocie też mam kody dostępu!
     No ale o czym to ja chciałam? Ahaaaa...O tym koncie w banku. Że mi kazali otworzyć osobiste!
Tragedia! Następny kłopot i zaprzątanie pamięci.
    No ale cóż, pan każe, sługa musi. Otworzyłam sobie tam, gdzie ma większość Polaków obecnie. Wiadomo gdzie :)
    Choć teraz jest taki LekRamowany drugi bank, na którym się wręcz zarabia! Już widzę to zarabianie!
Konto, karta, przelew, 3 % i tyle hehe Co to ten aktor od księdza Popiełuszki reklamuje, wstydził by się tak chałturzyć!
     No mniejsza...
Dziś jestem ci ja w Biedronce, stoję pomiędzy regałem z nabiałem a regałem ze słodyczami a tu...z butów wyrwał mnie sygnał znanej mi aż za dobrze melodyjki mojego komórczaka.
Ki ciort? - myślę...Ale nic, odebrać wypada...
- Halo?
- Witam panią, Małgorzata P....a z tej strony... - odezwał się profesjonalny głosik.
A dalej to już był słowotok. Pani nadawała planowo, składnie i szybko w tempie karabinu maszynowego.          Nie zrozumiałam nic...
A brzmiało to mniej więcej tak: -blebleblebleblekartableblebleblebleaktywacjableblebleblestozłotychbleblebleble itd.
Na końcu nastąpiło coś takiego: bleblebleblebleblebleble??????
Z intonacji wywnioskowałam, że pani pyta mnie o coś...
- Słucham? - upewniłam się bo nic a nic nie zrozumiałam, tym bardziej, że z paletą podjechali z sałatkami...
     Pani lekko się poirytowała, ale zaczęła znów: blablebleblebleble?????
- Proszę pani, może pani powtórzyć ostatnie zdanie, bo nie dosłyszałam? (guzik prawda, po prostu nie zrozumiełam, ale wstyd się przyznać do niezrozumienia nowomowy!)
- Blebleblebleblebleblebleblebleble. Bleblebleabytegouniknąćbleblebleble. Blebleble?
I znów nic nie zrozumiałam...
- To ja bym wolała tę pierwszą opcję - powiedziałam niepewnym głosem.
- Blebleble - pani zwiększyła tempo nadawania, teraz brzmiało to jak tokowanie cietrzewia - blebleblebleble? - padło na koniec pytanie. Chyba. Tak, na pewno pytała mnie o coś...
- A czy to, co pani teraz mówi można na stronie banku znaleźć?
- Tak, ale ja muszę poinformować klienta! - stwierdziła pani zdecydowanym głosem - chodzi też o weryfikację tożsamości!
- Proszę pani, a niech sobie pani weryfikuje, ale niech mnie pani nie pyta o żadne numerki bo nie pamiętam! - zastrzegłam kategorycznie.
A potem to już było dalej: blebleblebleblebleblebleble itd długo dość...
     Wywnioskowałam, że pani oczekuje ode mnie podjęcia WAŻNEJ i DECYDUJĄCEJ decyzji między półką z serami a półką z żelkami Haribo.
Decyzji, która może zaważyć o mojej przyszłości!!!
- Proszę pani, słabo panią słyszę - powiedziałam szeleszcząc opakowaniem z sałatą - chyba tracę zasięg!
- To kiedy mogę do pani zadzwonić? - ostatkiem sił wystękała pani już nieco zrezygnowanym głosem.
- Jutro o 9.00!
- A można dziesięć po?
- Można i miłego dnia pani życzę i do usłyszenia! - powiedziałam zdecydowanym głosem oddychając z ulgą, że się baby pozbywam.
     Z nerw brzuch mnie rozbolał, ale syn powiedział: mama, na nic się nie zgadzaj!
Nie ma to jak porada fachowca - krótka i zrozumiała:)))))))



P.S. Pani ma zadzwonić jutro rano. Przypominam. He!
Może by tak nie odbierać????

czwartek, 19 czerwca 2014

Kopciuszek w pałacu

      W zasadzie to nic nie mam do powiedzenia ciekawego. Jak zwykle...
Ot, szarość życia, monotonia, nuda...Schemat, rutyna, szablon...
Znacie to?
     Owoż "cakiem cakowicie" (jak mawiał Kolega Kierownik u Jacka Fedorowicza w "Sześćdziesiątce") przypadkowo trafiłam sobie do znanego ekskluzywnego warszawskiego hotelu czterogwiazdkowego. W konkretnym celu zresztą. No, w celu, powiedzmy spotkania, ale mniejsza z tym...
      Ja jestem człowiek skromny, minimalistka, w tego typu przybytkach nieobyta.
Ale jak trzeba, to trzeba. Z obrzydzeniem.
      Nie znioszę tego szpanu, blichtru, tych nadętych min  niektórych gości, tych zwierciadeł w eleganckim halu, srebrzystych kilkunasu wind, labiryntów korytarzy...
      Ugrzecznionych, sztucznych uśmieszków przyklejonych do wysztafirowanych twarzyczek, wpisanych zresztą w obowiązek służbowy pracowników. Zero szczerości...
       Ano cóż. Ubrałam się elegancko - bluzeczka ze straganiku od pana Pawełka, spódniczka pamiętająca czasy króla Ćwieczka..A w ..nosie to mam! Jak się nie podoba, niech się nie patrzą!
Reklamówa w dłoń i tyle!
      Stanęłam sobie skromnie jako ta Stefcia Rudecka w komnacie zamkowej - u Mniszkówny, albo jak taki Kopciuszek w Hollywood i....poczułam się nieswojo...
Ale co tam!
     Panienka na portierni wyglądała prawie normalnie i gadała w moim ojczystym języku!
Ano powiedziałam co, jak, do kogo i że ja nietutejsza hehehe
     Panienka uśmiechnęła się karminem ustek swych, tak jakoś...bardziej po ludzku...Mniej służbowo znaczy...Jakby na chwilę zrobiła sobie przerwę w pracy, takiego spontana. Na lajciku.
     Zaanonsowała mnie w odpowiednim pokoiku i uzyskawszy potwierdzenie przystąpiła do dalszych kroków procedury.
      Powiodła mnie ku windzie, zaprosiła do właściwej, wsunęła kartę w dziurkę i nacisnęła pięterko 35.
Ano jadziem.
      Po kilkunastu sekundach winda się zatrzymała, a ja znalazłam się w nieznanym korytarzu...Poczułam się cokolwiek nieswojo, jak to w obcym miejscu bywa, ale zaczęłam szukać pokoju o wskazanym numerku...Niestety, takowego nie było!
      Pomyślałam chwilę i w swoim genialnym umyśle odkryłam straszliwą prawdę! To nie było TO piętro!Po prostu na początku każdego numerku była liczba nie "35" lecz "34"!
      Cóż robić? Szukać klatki schodowej? Przecie w takim miejscu tylko idiota chodzi schodami! 
Właśnie mijał mnie mężczyzna ubrany w śnieżnobiały szlafrok. Urodę miał coś a la młody Banderas skrzyżowany z młodym Iglesiasem (tatą). Uśmiech bardziej biały od szlafroka, cera oliwkowa...
Nie do mnie zresztą chyba był ten uśmiech adresowany, tak myślę.
Ale na wszelki wypadek "spiekłam raka":)
       W panice skryłam się w windzie z powrotem i zaczęłam wyciskać przycisk z numerkiem "35". Z całych sił!
Jak myślicie, czy winda ruszyła?
Oczywiście, że nie! Zresztą na to i nie liczyłam! Karty nie miałam.
      I tak winda zaczęła sobie jeździć -  ze mną w lśniącym wnętrzu. 
Wsiadł jakiś ugarniturowany dżentelmen. Popatrzył na moją zastrachaną minę...
- Du ju spik inglisz? - spytał ugrzecznionym tonem z lekkim oksfordzkim akcentem
- Noł - odpowiedziałam zgodnie z prawdą, mrucząc coś do siebie w ojczystym języku...
Podjechał ze mną ze dwa piętra, po czym wysiadł usiłując coś mi wytłumaczyć po angielsku.
- Tsenkju! - rzuciłam, starając się fachowo trzymać język między zębami, by wyszło naturalnie.
Spojrzał na mnie zdziwiony. Pewnie nie znał angielskiego literackiego!
       Zostałam sama w windzie...
Klatka ruszyła i ze trzy piętra niżej zatrzymała się by wpuścić parę niemłodych ludzi.
      Ona była niezbyt urodziwa, ale miała poważną zaletę: znała język polski. On, jak się okazało za chwilę też, marnie bo marnie ale zawsze...
- Ty nie mieć karteczki! Ty nie ruszyć! - odezwał się ze swadą.
- Jes, ja nie mieć karteczki - potwierdziłam automatycznie.
- O, to niedobrze, musi pani zjechać na sam dół na recepcję i wjechać raz jeszcze.
       Oczywiście. Tyle to ja sama wiem.
Podziękowałam jednak łaskawym uśmiechem.
       Znów recepcja w cudownym zwierciadlano-srebrzystym, rzęsiście oświetlonym hollu...
Tym razem "mojej" panienki nie było tylko jakiś śniadawy nie - Polak. 
      Zameldowałam się raz jeszcze. Spojrzał podejrzliwie na moją torbę. Pewnie myślał, żem terrorystka.
I tak dobrze , że brygady antyterrorystycznej od raz nie zawezwał!
      Potem było już z górki. Powiedziałam, że błędnie mi zaprogramowano windę (niech se nie myślą, że mnie zmylą te cudowności, jak bałagan mają!). 
      Pan coś tam chrząkał w języku podobnym do polskiego.
Spojrzałam na niego z naganą.
W POLSCE się mówi porządnie po polsku - pomyślałam - było się uczyć języków, ciućmoku!