czwartek, 19 czerwca 2014

Kopciuszek w pałacu

      W zasadzie to nic nie mam do powiedzenia ciekawego. Jak zwykle...
Ot, szarość życia, monotonia, nuda...Schemat, rutyna, szablon...
Znacie to?
     Owoż "cakiem cakowicie" (jak mawiał Kolega Kierownik u Jacka Fedorowicza w "Sześćdziesiątce") przypadkowo trafiłam sobie do znanego ekskluzywnego warszawskiego hotelu czterogwiazdkowego. W konkretnym celu zresztą. No, w celu, powiedzmy spotkania, ale mniejsza z tym...
      Ja jestem człowiek skromny, minimalistka, w tego typu przybytkach nieobyta.
Ale jak trzeba, to trzeba. Z obrzydzeniem.
      Nie znioszę tego szpanu, blichtru, tych nadętych min  niektórych gości, tych zwierciadeł w eleganckim halu, srebrzystych kilkunasu wind, labiryntów korytarzy...
      Ugrzecznionych, sztucznych uśmieszków przyklejonych do wysztafirowanych twarzyczek, wpisanych zresztą w obowiązek służbowy pracowników. Zero szczerości...
       Ano cóż. Ubrałam się elegancko - bluzeczka ze straganiku od pana Pawełka, spódniczka pamiętająca czasy króla Ćwieczka..A w ..nosie to mam! Jak się nie podoba, niech się nie patrzą!
Reklamówa w dłoń i tyle!
      Stanęłam sobie skromnie jako ta Stefcia Rudecka w komnacie zamkowej - u Mniszkówny, albo jak taki Kopciuszek w Hollywood i....poczułam się nieswojo...
Ale co tam!
     Panienka na portierni wyglądała prawie normalnie i gadała w moim ojczystym języku!
Ano powiedziałam co, jak, do kogo i że ja nietutejsza hehehe
     Panienka uśmiechnęła się karminem ustek swych, tak jakoś...bardziej po ludzku...Mniej służbowo znaczy...Jakby na chwilę zrobiła sobie przerwę w pracy, takiego spontana. Na lajciku.
     Zaanonsowała mnie w odpowiednim pokoiku i uzyskawszy potwierdzenie przystąpiła do dalszych kroków procedury.
      Powiodła mnie ku windzie, zaprosiła do właściwej, wsunęła kartę w dziurkę i nacisnęła pięterko 35.
Ano jadziem.
      Po kilkunastu sekundach winda się zatrzymała, a ja znalazłam się w nieznanym korytarzu...Poczułam się cokolwiek nieswojo, jak to w obcym miejscu bywa, ale zaczęłam szukać pokoju o wskazanym numerku...Niestety, takowego nie było!
      Pomyślałam chwilę i w swoim genialnym umyśle odkryłam straszliwą prawdę! To nie było TO piętro!Po prostu na początku każdego numerku była liczba nie "35" lecz "34"!
      Cóż robić? Szukać klatki schodowej? Przecie w takim miejscu tylko idiota chodzi schodami! 
Właśnie mijał mnie mężczyzna ubrany w śnieżnobiały szlafrok. Urodę miał coś a la młody Banderas skrzyżowany z młodym Iglesiasem (tatą). Uśmiech bardziej biały od szlafroka, cera oliwkowa...
Nie do mnie zresztą chyba był ten uśmiech adresowany, tak myślę.
Ale na wszelki wypadek "spiekłam raka":)
       W panice skryłam się w windzie z powrotem i zaczęłam wyciskać przycisk z numerkiem "35". Z całych sił!
Jak myślicie, czy winda ruszyła?
Oczywiście, że nie! Zresztą na to i nie liczyłam! Karty nie miałam.
      I tak winda zaczęła sobie jeździć -  ze mną w lśniącym wnętrzu. 
Wsiadł jakiś ugarniturowany dżentelmen. Popatrzył na moją zastrachaną minę...
- Du ju spik inglisz? - spytał ugrzecznionym tonem z lekkim oksfordzkim akcentem
- Noł - odpowiedziałam zgodnie z prawdą, mrucząc coś do siebie w ojczystym języku...
Podjechał ze mną ze dwa piętra, po czym wysiadł usiłując coś mi wytłumaczyć po angielsku.
- Tsenkju! - rzuciłam, starając się fachowo trzymać język między zębami, by wyszło naturalnie.
Spojrzał na mnie zdziwiony. Pewnie nie znał angielskiego literackiego!
       Zostałam sama w windzie...
Klatka ruszyła i ze trzy piętra niżej zatrzymała się by wpuścić parę niemłodych ludzi.
      Ona była niezbyt urodziwa, ale miała poważną zaletę: znała język polski. On, jak się okazało za chwilę też, marnie bo marnie ale zawsze...
- Ty nie mieć karteczki! Ty nie ruszyć! - odezwał się ze swadą.
- Jes, ja nie mieć karteczki - potwierdziłam automatycznie.
- O, to niedobrze, musi pani zjechać na sam dół na recepcję i wjechać raz jeszcze.
       Oczywiście. Tyle to ja sama wiem.
Podziękowałam jednak łaskawym uśmiechem.
       Znów recepcja w cudownym zwierciadlano-srebrzystym, rzęsiście oświetlonym hollu...
Tym razem "mojej" panienki nie było tylko jakiś śniadawy nie - Polak. 
      Zameldowałam się raz jeszcze. Spojrzał podejrzliwie na moją torbę. Pewnie myślał, żem terrorystka.
I tak dobrze , że brygady antyterrorystycznej od raz nie zawezwał!
      Potem było już z górki. Powiedziałam, że błędnie mi zaprogramowano windę (niech se nie myślą, że mnie zmylą te cudowności, jak bałagan mają!). 
      Pan coś tam chrząkał w języku podobnym do polskiego.
Spojrzałam na niego z naganą.
W POLSCE się mówi porządnie po polsku - pomyślałam - było się uczyć języków, ciućmoku! 









Brak komentarzy: