poniedziałek, 29 września 2014

Mosuo

Moi Kochani,
      Kilka dni temu oglądałam program z Martyną Wojciechowską, pisarką, dziennikarką, a w szczególności wielką podróżniczką, obieżyświatką, globtroterką, zwolenniczką sportów ekstremalnych, prywatnie mamą szesnastoletniej córki, zagorzała przeciwniczka "instytucji" małżeństwa.
     Owoż Martyna w tym programie wyraziła swoją fascynację plemieniem Mosuo żyjącym w południowych Chinach.
     Kilka słów o tym plemieniu. Społeczność ta ma bardzo ciekawą konstrukcję. Zwłaszcza jeśli chodzi o pojęcie rodziny.
     Nie ma w ich języku określenia "mąż" i "ojciec". Kobiety są związane z mężczyznami tylko jako matki lub doraźnie - seksualnie, o ile mają na to ochotę. Biologiczny ojciec dziecka, w zasadzie nie pełni w żadnym sensie roli ojca, ani w kwestii praw, ani obowiązków. Nigdy nie opuszcza on domu swojej matki i bardziej jest związany z dziećmi swoich sióstr niż własnymi. Krótko mówiąc, zarówno kobieta, jak i mężczyzna, nie opuszczają swojego domu rodzinnego. Mężczyzna może być przyjmowany na noce przez kobietę, o ile ona ma na to ochotę. Konsekwencje tych wizyt, o ile takie zaistnieją, ponosi tylko i wyłącznie kobieta.



      Dlaczego piszę o tym?
Nie tylko ze względu na dziwność zjawiska, ale także ze względu na szokujący zachwyt pani Martyny nad takim właśnie modelem życia. Wojciechowska, jak wnioskuję, jest kobietą całkowicie "wyzwoloną" i małżeństwo jest dla niej czymś dalece niestosownym. Taka jej postawa przewijała się w całym programie.
Powiem szczerze, taka kobieta budzi we mnie mocno mieszane uczucia.
       Wg mnie to postawa mocno egoistyczna. Sprawienie z założenia, że dziecko nie ma obydwojga rodziców na co dzień ,jest patologią.
Rozumiem, gdy matka wychowuje samotnie dziecko z przyczyn niezależnych od niej, lub też w wyniku nieszczęśliwego splotu wydarzeń, ale zachwyt tym, że owe "wyzwolone" kobiety skazują własne dzieci na wychowywanie bez ojca jest po prostu chory.
     Niestety, w dzisiejszych czasach, różne rzeczy stara się wmówić społeczeństwu jak np. to, że dwóch tatusiów wychowa dziecko równie dobrze jak matka i ojciec, a nawet lepiej. 
     Moi mili, nie dajmy się zwariować! Na świecie jest taki porządek naturalny, że tylko model matka i ojciec gwarantuje dziecku prawidłowy rozwój, gdyż dziecko od urodzenia ma przykład roli matki i roli ojca, a te role jednak się różnią, ze względu choćby na różnice psychiczne kobiety i mężczyzny.
     Marnym argumentem jest tak chętnie przez niektóre środowiska (Biedroń & Co)używany argument, że zawsze to lepsze jak rodzina patologiczna lub dom dziecka. To tak jakby porównać pociąg i samochód. Albo nawet pociąg i zebrę. To są całkiem różne rzeczy. Mówimy o normalnej, zdrowej rodzinie: matka, ojciec, dziecko. I nikt mi nie powie, że dziecko będzie tak samo dobrze się rozwijać pod względem psychicznym i emocjonalnym oraz...seksualnym w pseudo rodzinie, gdzie mamusie są dwiema lesbijkami. Albo jest dwóch tatusiów homo. Podkreślam, że mamusie to lesbijki, nie matka i babcia wychowujące dziecko bo np. ojciec zmarł, albo nawet rodzice się rozeszli, to jest całkiem inny układ, inna relacja.
     Młodzi ludzie (i nie tylko młodzi) mają w dzisiejszych czasach różne wizje swojego życia.
Bardzo często są to wizje życia wygodnego, bez zobowiązań, bez konsekwencji tego, co się robi.
Czy rzeczywiście taki program "róbta co chceta" zagwarantuje szczęście?
Czy faktycznie żyjąc w ten sposób nie skrzywdzimy siebie i innych?
Może warto się nad tym czasem zastanowić...

niedziela, 21 września 2014

Bardzo smutna historia

      Dorotka miała dwadzieścia jeden lat i była piękna jak marzenie.
Wysoka, prawie 180 cm wzrostu (wyrośniętą mamy teraz młodzież, chyba na hormonach w mięsie), szczupła i zgrabna jak modelka. Długie, kasztanowo-złote włosy, lekko falowane i gęste, mały nosek, ładnie wykrojone usta i oczy o kształcie migdała, nieco może zbyt wąskie, ale pasujące do "całości". 
      Ubierała się fajnie i właśnie kończyła swoją "szkółkę". Liceum ogólnokształcące wieczorowe...
Lekki miała "poślizg" w nauce... Ano, jak się ma taką urodę, czasem "coś" przeszkadza - usprawiedliwiali ją znajomi.
     Teraz szykowała się do matury, jednocześnie pracując w biurze, gdzie mama zaklepała jej pracę sekretarki.
      Dorotka początkowo robiła wrażenie "pokornego cielęcia" i posłusznie wykonywała wszystkie polecenia przełożonych. 
      Równolegle "załapała" się jako fotomodelka. Miała warunki, o czym doskonale wiedziała! I bardzo pragnęła wykorzystać swoją urodę. Za pozowanie płacili całkiem dobrze. A w tej branży najlepsze zarabiają krocie, a co do tego, że ona właśnie może być tą najlepszą nie miała żadnych wątpliwości!
       Zaczynała od pozowania do jakiejś gazetki reklamowej, potem jej zdjęcia można było zobaczyć w znanym pisemku dla kobiet...
To był hit! 
Fotki dodatkowo reklamowały piękną bieliznę koronkową!
        Panowie dyrektorowie z biura oszaleli! Jak to faceci. Dyrektor Marczak, którego była sekretarką, zaraz pogalopował z gazetą do dyrektora Okonia!
      A Dorotka krok po kroczku poczęła wykorzystywać tę męską słabość. 
Zaczęła do biura ubierać się...jak na bal lub..na wycieczkę. Powłóczyste suknie zdekoltami zamiennie z króciuteńkimi szorcikami, które sporo odsłaniały, gdy Dorotka pochylała się nad biurkiem stojąc np. tyłem do pana dyrektora Marczaka.
        Oczywiście zamierzony efekt był. Szefostwo zaczęło traktować Dorotkę jak gwiazdę i stopnowo wymagać od niej coraz mniej, a od innych - więcej. Ktoś musiał przecież pracować!
A tym "ktosiem" były mniej urodziwe i zdecydowanie starsze pracownice.
- Panie dyrektorze - pytała Dorota słodkim, wystudiowanym głosiczkiem - czy ja muszę pisać to sprawozdanie?
- Nie, pani Dorotko, zrobi to pani Morawska - odpowiadał pan dyrektor, a oczy wychodziły mu z orbit bo pani Dorotka miała dziś dekolcik, że...uhhhh!
     Dziewczyna miała teraz aż nadto czasu i na ploteczki i na przechadzanie się po biurze i na jedzenie swoich witaminowych sałatek w szklanych pucharkach, które miały zapewnić jej dożywotnio obecną linię modelki. Jadła owe sałatki dostojnie, unosząc w górę paluszek wypielęgnowanej dłoni trzymającej srebrny widelczyk.
    Czas mijał.
Dorotka dalej była fotomodelką tego samego znanego pisemka dla pań, a jej zdjęcia podziwiali niezmiennie oczarowani panowie dyrektorowie i męscy pracownicy, panie zaś oglądały je z zazdrością, starając się na wszystkie sposoby znaleźć w wizerunku "gwiazdy" jakąś rysę lub skazę. 
- Pani Dorotko, czy tu nad kolankiem to żyłka? - pytała życzliwie pani Krysia.
- Nie, nie widzi pani, pani Krysiu, to cień tak pada z parasolki! - z politowaniem patrzyła na koleżankę ignorantkę, gwiazda Dorotka. Nic nie było w stanie zaćmić jej jasnego światła.
Tak wtedy myślała...
Aż raz przyszła do pracy jakaś markotna...
- Pani Dorotko, a gdzie gazetka z pani zdjęciami? - spytała zaraz pani Basia. Był poniedziałek, a zawsze w poniedziałek tradycyjnie oglądano nowe zdjęcia "królowej".
- Nie będzie już zdjęć - burknęła Dorota.
- Ale dlaczego? - koleżanki były "życzliwie" dociekliwe.
- Po prostu! - warknęła Dorota wściekle.
Potem okazało się, że takich pięknotek było więcej, a nawet najpiękniejsza buzia w końcu się opatrzy...Zmiana fotomodelki i tyle.
       Ano...Atrakcje się skończyły i panowie dyrektorowie jakoś tak mniej przychylnie patrzyli na Dorotkę. I sprawozdania już pisać musiała i porządek w papierach utrzymywać...Biedaczka!
      Pewnego dnia Dorotka "sprowadziła" do biura swojego chłopaka, Ryśka. Znalazła mu robotę, którą mógł wykonywać - obsługiwał xerograf. Chłopak był dość przystojny, czarniawy jak Cygan, choć trochę "niekumaty". Podobno w dzieciństwie miał kilka upadków na głowę. Może dlatego....
W sumie sympatyczny, skromny...
     Dorotka czasem schodziła do niego, do pracowni. Chyba była zakochana. Chłopak kończył szkołę wieczorowo, technikum samochodowe...Pracował w instytucji koło roku - na zlecenie...
     Minęły dwa lata. Dorota miała 23 lata i nieco spoważniała, choć nadal trochę "zadzierała nosa". Jej uroda wybujała, a że zarabiała niezłe pieniądze, mogła się ubrać, stać ją było też na drogie kosmetyki. Dorabiała często jako hostessa na różnych imprezach, organizowanych głównie dla biznesmenów i vipów...
     Tam poznała Roberta.
Robert miał 32 lata, był przystojnym biznesmenem - bardzo bogatym.
Wielki majątek i dom w Żabiej Woli - okazały niczym forteca.
Obsypywał prezentami i kwiatami Dorotkę, prawił komplementy...
     Dorotka zakochała się bez pamięci, a i pieniądze ukochanego zrobiły swoje.
Oczywiście Rysio "poszedł w odstawkę", a pięcioletni z nim związek pozostał bladym wspomnieniem, teraz liczył się tylko Robert.
    A potem był ślub. Szybki i wystawny, po czteromiesięcznej znajomości. 
Podróż do Paryża, razem ze śwadkami - Gośką i Wieśkiem....
Trochę nietypowo, ale w końcu ich wybór. Miało być wesoło, bogato, szampańska zabawa...
     Po dwóch tygodniach urlopu Dorota nie wróciła do pracy i ślad po niej zaginął....
Mijały tygodnie...W końcu "bomba pękła".
      Stopniowo z plotek korytarzowych zaczął wyłaniać się obraz tragicznej prawdy.
Okazało się, że  ślicznotka wyszła za mąż za psychopatycznego zwyrodnialca...
Facet był dodatkowo maniakalnym zazdrośnikiem. 
Pod wpływem jakiegoś zrodzonego w jego chorym umyśle podejrzenia, pobił biedną dziewczynę do nieprzytomności. Ledwo uszła z życiem. Podobno patrzyła się na kelnera zbyt natarczywie w jakiejś ekskluzywnej restauracji. To wystarczyło, by "włączył mu się szperacz" i by bestialsko skatował swą młodą i piękną żonę.
     Potem już nigdy nie słyszało się o Dorotce, podobno straciła nie tylko zdrowie (zaburzenia neurologiczne), ale i urodę. Miała uszkodzenie oka, złamany nos, liczne blizny...Przeszła dwie poważne operacje...
      Mężczyzna stanął przed sądem, a że był bogaty...Wiadomo...
Sprawiedliwość nie jest ślepa i  kocha...pieniądze...Świadkowie często też...

środa, 17 września 2014

Zakazany owoc

Dziś takie moje refleksje.
Oczywiście głupio myślę, jak zwykle, ale dobrze, że w ogóle.
Kiedyś to się mówiło, że zakazany owoc bardziej smakuje. Zresztą teraz też się tak powiada.
A do czego piję?
Ano do tego, że niektórzy "światowcy" domagają się legalizacji wszystkiego. Wszystkiego - tzn. pornografii, narkotyków, domów publicznych, prostytucji itd. 
Żeby człowiek obdarzony wolną wolą mógł sobie wybrać. I z pewnością jak wszystkie te "atrakcje" będzie miał na wyciągnięcie ręki i przestaną one być owym "zakazanym owocem" , osłabnie zainteresowanie tego typu formami "rozrywki". 
Nigdy nie zgadzałam się z tego typu teoriami, nigdy. To bzdura!
Ot, na przykład taki pogląd, że jak będzie dostęp do pornografii, nawet tej "ostrej" to nie będzie np. gwałtów. 
Akurat! Ja uważam właśnie, że tego typu "publikacje" właśnie napędzają i nakręcają te rzesze dewiantów, podsuwają im pomysły, zachęcają do spróbowania. I idzie taki i właśnie próbuje, nie zawsze za zgodą tej strony na której te próby się odbywają!
Tak samo z innymi wspomnianymi przeze mnie "tematami".
Czy myślicie, że jak narkotyki będzie można nabyć w każdym kiosku ruchu to spadnie nimi zainteresowanie? Guzik prawda. Obecnie taka np. marihuana oraz inne narkotyki jest bardzo łatwo dostępna choćby w każdym klubie, także w innych miejscach. To żadna tajemnica. I co, spadło "spożycie"? Nie, wręcz przeciwnie, coraz więcej ćpunów. I jeszcze się mówi, że to wcale nie szkodzi, nie uzależnia, że papierosy są bardziej szkodliwe. 
Wyobrażacie sobie co będzie jak legalnie maryhę zaczną sprzedawać w kiosku za rogiem?
Dlaczego taki temat i skąd?
Ano oglądałam dziś program Młynarskiej jak to pijany kierowca zabił małżeństwo - żona była w siódmym miesiącu ciąży. Zabite zostały więc trzy osoby. Osierocony został trzyletni ich synek...
Straszna tragedia. Kierowcy grozi...12 lat więzienia! To jest po prostu żenada, taka wysokość kary. I to w dodatku kara maksymalna!
Ale nie o tym....
Gościem programu była Ilona Felicjańska. Swojego czasu pod wpływem alkoholu spowodowała wypadek. Otwarcie przyznała się, że jest uzależniona, obecnie po odwyku...I powiedziała ona coś takiego, że jej nałogowi sprzyjała DOSTĘPNOŚĆ alkoholu - sklepy monopolowe na każdym rogu - i to na ogół czynne całą dobę, także na stacjach benzynowych i po prostu wszędzie. Ktoś może powiedzieć, że takie jej tłumaczenie...Po części tak, bo przecież nie każdy jest alkoholikiem, choć ma dostępne, jednak...Coś w tym jest...
Powiem krótko. Dostępność szeroka tych, degradujących moralnie społeczeństwo, "ATRAKCJI" jest policzona na rozsądek człowieka, a ja, wybaczcie, w ten rozsądek nie wierzę! Człowiek ma naturę ułomną i wcale nie jest rozsądny tylko odwrotnie. A i jeszcze teraz jak się lansuje pogląd "róbta co chceta"!
No i tacy "światowi" chcemy być, tacy niezaściankowi! Tacy wyzwoleni z kołtuństwa!
Bo "kołtuństwo" to oczywiście (wg niektórych) życie w zgodzie z dawnymi zdrowymi, ba, fundamentalnymi, zasadami! Taka zasada "Bóg, honor, Ojczyzna" - to dopiero kołtuństwo!
No bo, wiadomo, Bóg wg niektórych nie istnieje, a religia służy tylko po to, by naiwnych utrzymać w karbach. Co do honoru - to niektórzy nawet nie wiedzą jak napisać to słowo, a co dopiero uznawać jakiś tam kodeks honorowy! Starocie! Ojczyzna...hmmmm...Tam ojczyzna gdzie płacą dobrze! Teraz mamy być obywatelami świata, poliglotami, globtroterami, podróżnikami, emigrantami itede, itepe.
No i jak to społeczeństwo ma być zdrowe, no jak?

niedziela, 14 września 2014

Niutka cz II

Pewnego dnia kierownik Zbyszek Załęski powiedział:
- Trzeba wygrzebać starą dokumentację z 70 roku. Musimy sprawdzić coś w instalacji...Nie podoba mi się punkt H 52 w procesie produkcyjnym...Trzeba do archiwum. Może Danuśka skoczy?
- No, ale tego jest sporo...Przecież to grube teczki...Może ja z Daną pojadę?- odezwał się Jacek.
Kierownik popatrzył na niego zza grubych szkieł okularów. Od dawna zauważył, że między Danusią, a Jackiem toczy się coś...mniejsza zresztą co, nie jego sprawa...On wolny, ona wolna, dorośli są....
- Dobra. Jest godzina 13.00, pojedziecie, pogrzebiecie, wyciągniecie...Jutro rano przywieziecie. Tylko, żebyście byli na ósmą, a nie znów te korki! - dodał sarkastycznie znacząco patrząc na pana technologa Jacka.
Pojechali. Komunikacją. Do 15.00 załatwili wszytko. Znaleźli odpowiednią dokumentację, spakowali ją w torby...
- To co z tym zrobimy? Do domu to trzeba będzie zawieźć... - Danusia popatrzyła pytająco na Jacka.
- Wiesz, zrobimy tak, ty mieszkasz bliżej pracy, może zostawmy to u ciebie, rano przyjadę, zabierzemy to do roboty...Ok?
- No dobrze... - zgodziła się bo chyba nie było innego wyjścia.
- To ja ciebie odwiozę...Pójdziemy na skróty do przystanku...Zrobimy sobie spacerek - zaproponował Jacek.
- To jest dość ciężkie! Gdzie będziemy "spacerować"? - zaprotestowała Danka.
- Nie nudź. Sam to poniosę - wziął od niej reklamówkę.
Poszli na skróty koło cmentarza. Przez leśny zagajniczek.
Była wczesna jesień, słońce prażyło dziś intensywnie jak w lipcu.
- Odpoczniemy chwilkę - Jacek postawił tobołki pod brzózką.
- Mówiłam, że ciężkie. tobie się zachciało spacerków! - ofuknęła go Danusia.
Jacek nie odpowiedział nic tylko zamknął jej usta swoimi ustami. Jego ręce śmiało błądziły po jej ciele...
Pierwszy raz poczuła..
Byli tam sami. Oni i natura. I namiętność. Dzika, wybuchła niespodziewanie...Nastąpiła eksplozja, ba, erupcja wulkanu! Trzęsienie ziemi i tornado w jednym!
Potem Danka bardzo się zawstydziła...
Jak mogła? Tak na "gołej ziemi". Jak jakaś....
Jacuś był wyraźnie zadowolony. Jeszcze by nie...
Patrzyła na niego z ukosa. Typowy facet.
Zrobił "co swoje" i finito!
Doprowadzali się do porządku. Każde w osobnym "kątku".
- No i co Niuta? Po co to było udawać damę?
Nie odpowiedziała nic...

Niutka cz. I

     Danka nie miała żadnego doświadczenia z facetami.
Nie licząc Jacka. Ale to nie było nic wielkiego, nawet małego...Takie tam...Miała 18 lat i to był jej pierwszy chłopak. Z którym się całowała.
     W zasadzie to on ją pocałował z zakoczenia. Na schodach.
Poczuła nagle coś w buzi co przypominało obślizgłego ślimaka.
Uciekła w popłochu. Potem było jej nawet wstyd, przecież to właśnie tak ma wyglądać, to jest to wspaniałe, podniecające i super (jak mówiły koleżanki), właśnie ten ślimak!
      Więc ona też przy Jolce i Elce udawała , że było ach i och, a w duchu to..ślimak i już! Nic przyjemnego, raczej oblechowate!
      Potem był Kazek. Tu już poważniej było. Aż wstyd. Podobał jej się. Miło łaskotał wąsikami. Ale szybko jej się znudził. Nie miał jednego zęba i pachniał wodą toaletową Wars.
       To wszystko miało miejsce pod koniec technikum.
Potem podjęła pracę w sporym zakładzie. Tam poznała Jacka.
       Jacek był od niej sporo starszy i rozwiedziony.
Łaził za nią krok w krok. Wodził wzrokiem, był natrętny w swych awansach.
       Nawet go lubiła. Był pocieszny, miał duże poczucie humoru, choć z wyglądu jej się nie podobał. Taki tam wsiowy obertelek. Zawsze rano wyciągał z teczki olbrzymi grzebień i zaczesywał do tyłu swoje włosy koloru spłowiałego kasztana zmieszanego z korą dębową. Tak, taki był kolor jego włosów. A oczy okrągłe jak dwa guziki, niebieskie i wiecznie zdziwione. 
- Niutka, idziemy na śniadanie, chodź!
I szła. Dla towarzystwa.
      Raz pocałował ją gdzieś w kącie korytarza. Niespodziewanie. Nawet nie zdążyła zaprotestować...
Udawała, że nic się nie stało. Wcale jej nie pociągał.
      Chyba to był jej błąd, że nie zrobiła awantury albo i nie strzeliła w pysk.
Jacek poczuł się śmielej, skoro nie zareagowała zdecydowanie, znaczy akceptacja - tak myślał.
       I poczynał sobie coraz bardziej bezczelnie i coraz częściej, a ona była za słaba by protestować.
Owszem, próbowała, ale...On jakoś obracał to w żart.
- Niutek, Niutek, kochanie moje, wyskoczymy gdzieś po pracy do kawiarenki?
- Nie mam czasu, daj mi spokój! - odpowiadała bez przekonania.
         Dawał za wygraną, ale tylko na chwilę.
Następnego dnia znów niby przypadkiem ocierał się o nią albo całował mimochodem jej włosy nachylając się nad nią niby coś uzgodnić...
- Uspokój się! - była wściekła. Na niego, że taki bezczelny i na siebie, że nie potrafi zdecydowanie powiedzieć "nie".
- Przecież ja nic...Chcesz zaśpiewam ci piosenkę. I nie czekając na jej zgodę śpiewał zaciągając:
Poszła Dunia w pomidory
a za Dunią trzy majory
ajaj Dunia maaaaa
Dunia dziewoczka majaaaa
Nie potrafiła opanować śmiechu. Cały Jacuś!
- Widziałaś wczoraj na stołówce jak "Pingwin" usiadł w zupę? - zagaił.
- No co ty?
- Serio! Postawił sobie michę na krześle, bo miał ze sobą jakieś papierzyska i teczki, których nie zaniósł do pracowni. Ogarnął je na parapet przy stoliku. Potem, lebiega, poszedł po sztućce i jak się nie rozsiądzie w tej zupie hahahahahahahahahahaha!
      Śmiali się oboje. Choć w sumie to szkoda było jej tego "Pingwina"...Starszy człowiek i już mu się coś tam plątało "pod kapeluszem". 
       Fajnie spędzała czas z Jackiem, lubiła go jako kolegę...Było z nim wesoło!
Raz zaczaił się na nią pod domem, gdzie Danka mieszkała z rodzicami. Nie wiedziała, skąd zdobył jej adres, może jakoś z rozmowy wyszło...
Gdy rano wychodziła do pracy, po prostu na nią "napadł". Zaczął ją całować, a ona nie potrafiła mu się oprzeć. Potem razem pojechali do pracy jakby nigdy nic, choć trochę się spóźnili i wszyscy patrzyli na nich podejrzliwie...
- Nigdy więcej, rozumiesz, nigdy więcej! - wysyczała do niego gdzieś na boku zła jak osa.
- No dobrze, dobrze...Jasne, skoro nie chcesz...
       Oczywiście za dwa dni znów był pod jej domem i sytuacja się powtórzyła. A potem znów to samo....
Raz udało jej się go zmylić, wyszła drugim wyjściem. Była z siebie dumna.
Od razu pojechała do pracy. On dotarł po pół godziny, zwalił wszystko na korki i patrzył na nią z wyrzutem, a ona odwracała wzrok...
Potem tydzień spokoju...
A potem...
Cdn.

poniedziałek, 8 września 2014

Aśka

      Na imię jej było Aśka, miała szesnaście lat i jeszcze nigdy nie całowała się z chłopakiem. A tak bardzo chciała!
Wszystkie koleżanki były już "po". Opowiadały z wypiekami jak to jest. Że "cudownie, po prostu cudownie"!
Ale jej to nie było pisane. Dlaczego?
Chyba była zbyt nieśmiała...
      Niektórym chłopakom się nawet podobała. Zabierali jej piórnik w szkole albo strzelali ze stanika. Takie szczeniackie zaloty. Ale miłe....
Ona zawsze reagowała głupio. Albo wcale.
     Raz jeden chłopak z klasy chciał od niej numer telefonu! Nawet fajny był, wysoki, miał lekko zarysowany wąsik i czarne włosy...Jacek mu było.
Tylko, że ona nie miała telefonu. Pech!
     Koleżanki to ją nawet lubiły. Z Jolką paliła papierosy w krzakach koło wierzby płaczącej. Z Elką siedziała koło śmietnika i obserwowała jak "Nocnik" wychodzi z klatki. Piękny był, wysoki, przystojny, było na co popatrzeć.
      Raz umówiła się z Jolką na podwórku. Poszły razem do budki po wodę mineralną i po coś tam jeszcze.
Gdy wracały, na podwórko podjechał na motorze on.
     Był sporo starszy. Miał wąsy i wspaniały tors atlety. Kolega Jolki. Skąd wytrzasnęła takiego "staruszka", nie wiadomo. Miała różnych kolesiów, niektórzy mieli nawet koło czterdziestki...
On miał na imię Czesiek. Staroświecko jakoś. Miał 26 lat.
- Wsiadaj, pojedziemy - rzucił sucho do Aśki.
Nie spytał czy chce, po prostu "wsiadaj" i już. Wsiadła. Dał jej kask i długo poprawiał coś koło jej uda....
Poczuła się głupio. Zrobiło jej się gorąco. Jak on śmie!
     Ale nie powiedziała nic. Serce jej drżało. 
Pojechali w pędzie. Nie wiadomo gdzie, ale to było nieważne bo najważniejsze było to, że przytulała się do męskich, muskularnych pleców.
      Skręcił gdzieś w bok, w małą uliczkę na peryferiach miasta.
Nie pytała gdzie jadą i po co...
- Muszę coś załatwić - stwierdził Czesiek stawiając swoją starą "maszynę" w zapyziałym, zachwaszczonym podwórku - chodź! - dodał rozkazująco. 
Poszła jak ciele.
      Stanął przy jakiejś budce. 
Budka miała drzwiczki zamykane na kłódkę. Otworzył je sprawnie jednym ruchem kluczyka...
     Oczom Aśki ukazał się maleńki jakby pokoik. Były tam półeczki, na jednej z nich stało małe radyjko tranzystorowe. Obok mały portret papieża  w plastikowej "złotej" ramce.
Centralne miejsce zajmował materac. Poduszka, koc.
- Siadaj, nie krępuj się! - zwrócił się do niej przycupnąwszy na brzegu legowiska.
- Ale po co? - spytała po raz pierwszy, z drżeniem serca.
- Nie bój się, siadaj...Co ty taka dzika? - zaśmiał się drwiąco.
Nie chciała być dzika...
    Czesiek wyciągnął z małej szafeczki flaszkę. I kieliszki. Dwa. 
Nalał. 
- Nie...ja nie...
- No co ty? Na rozgrzekę. Deszcz zaczyna kropić. Jak lekarstwo. Nie dziwacz. - przekonywał Czesiek.
Nie dziwaczyła. Wypiła. Jeden, potem drugi. Zakręciło jej się w głowie...Nie była zwyczajna...
     Potem już tylko zobaczyła jego twarz nad swoją, poczuła woń dobrych, męskich, zagranicznych zapewne, perfum i nie myślała już o niczym.
Wiedziała, że on jest jeden, jedyny na świecie.
     Płynęła czarodziejską łodzią po morzu. Najpierw morze było łagodne, potem rozpętała się burza....
A potem...Był ból...Podkurczyła nogi.
Czesiek usiadł w kącie. W półcieniu widziała jego mięśnie.
- Wiesz, ja jestem żonaty. Wpadłem. Moja żona ma na imię Zyta, mamy córkę. Chcę, żebyś wiedziała...
A jej cały świat zawalił się na głowę...


Wojciechowscy

Wojciechowscy mieszkali na parterze jednopiętrowego, starego, drewnianego domu w pobliżu niewielkiego sosnowego zagajniczka. W  miejscowości...no nieważne zresztą....Pod Warszawą.
Zajmowali jedną izbę i kuchnię. Wychodek był w podwórku. W zimie można było tam zamarznąć w trakcie załatwiania potrzeby, w lecie wydzielał się stamtąd straszliwy fetor, a w dziurze aż roiło się od białych robali. Paskudztwo.
W podwórku stała studnia z pompą. Wodę nosiło się w wiadrach, a brudną wychlustywało na podwórze płosząc przerażone kury, którym nie raz się dostało! Uciekały z histerycznym gdakaniem.
Na podwórku rosły sosny, pod jedną ubodzy mieszkańcy sklecili prowizoryczną ławeczkę, można było siadać na niej o zmierzchu i wdychać woń maciejki rosnącej pod oknem tutejszych "krezusów" - Tucholskich.
Dalej, zaraz za komórkami znajdowały się małe działeczki co niektórych mieszkańców. Tam było całkiem przyjemnie, rosły słoneczniki, niektórzy posadzili nawet pomidory i ogórki. Zapach czosnku, cebulki czuć było z daleka. Mieszał się z wonią macierzanki, maciejki i jaśminu, ale nikomu to nie przeszkadzało...
Wojciechowscy byli biedni jak przysłowiowe myszy kościelne. A drobiazgu tam było, że ho ho. Chyba siedmioro czy nawet ośmioro...Trudno zliczyć, bo niektórym się pomarło. Na krwawą dyzenterię - jak mówiła Wojciechowska. 
A więc najmłodsza sześcioletnia Dorotka, potem Zbyszek - ośmioletni, dalej trzynastoletnia Marzenka, czternastoletnia Jola i najstarsza, szesnastoletnia Ewka.
Najładniejsza była ta Ewa, blondyna z długimi włosami i niebieskimi oczami. I już miała kawalera!
Czasem przesiadywała z nim pod domem, ale "stara" Wojciechowska często goniła ją za to i nie raz przylała jej pokrzywami po gołych nogach. Nie chciała by Ewka podzieliła jej los.
Irka, matka dzieciaków, zaszła w ciążę gdy miała piętnaście lat. Heniek nie chciał się żenić, był niewiele starszy, może miał z 17 lat. No, ale w końcu poszła do ślubu "z brzuchem". Był kremowy welon i zszarzała sukienka. Mirtu nie wpinała. Wstyd. Ale ważne, że się pobrali.
Zaraz też na świat przyszła Gośka. Ale zmarła jak miała rok. Na czerwonkę. Wtedy Irka się wycofała , a Heniek zaczął pić na fest. Nigdy nie stronił od kieliszka i "za kołnierz" nie wylewał, ale teraz to już prawie nigdy nie trzeźwiał tak całkiem. Fach miał dobry, był malarzem pokojowym. Co z tego,  jak co zarobił to przepił. Gdy wracał pijany, zaraz "brał się" do swojej baby. Bił , a potem...
Dzieciaki przychodziły na świat często...
Potem urodziła się Ewa. Potem jakieś następne - zmarło. Na to samo, co pierwsze.
Tym razem trafiła mała do szpitala, chyba ze dwa lata miała...Wtedy już urodziła się Marzenka, to matka nie miała głowy nawet rozpaczać. 
Lekarze mi dzieciaka zabili - mawiała biadoląc głośno...Pogrzeb był cichy. Po pogrzebie Heniek, jak zwykle się upił i Irka dostała swoją porcję.
Potem były następne dzieciaki. Heniek jak przychodził do domu na dobrych obrotach, nie patrzył.
Izba była jedna, prócz kuchni. Dzieci popatrywały z kątów jak ojciec bije matkę, a potem bierze ją w wilgotnej zatęchłej pościeli, a nierzadko gdzie bądź....
Irka wyschła na wiór, a głowa jej się trzęsła z nerwów. Nie chciała jednak mężowi "stawać okoniem" bo zaczynał już podnosić rękę na dzieci...
Często na schodach słychać było krzyki. Potem wszystko cichło. To Heniek widać zrobił "co jego" i zasypiał.
Dzieciaki latały po podwórku usmarowane, najczęściej bose. Rzadko dostawały od matki jakiś grosz i szły do pobliskiego "Konsuma" po ziemniaki czy chleb. Częściej jednak chodziły głodne. W lecie i na jesieni łaziły do pobliskiego lasu na grzyby, na mirabelki, na jagody i maliny.
Czasem dostawały od litościwej Koprowiczowej z pierwszego piętra, to pomidory to jabłka, wtedy matka gotowała im kompot.
Dorotka siadała wówczas pod drzewkiem na ławce i jadła z porcelanowego, wyszczerbionego talerza owoce z kompotu, by wszyscy widzieli jak mama o nią dba.
Pewnego dnia zachorowała Marzenka. Na krwawą dyzenterię. Brud był, nie dziwota. Przyjechało pogotowie. Chcieli ją zabrać do szpitala bo było z nią źle. Matka nie dała.
- Jedno żeście mi zamordowali! - darła się na całe podwórko. Machnęli ręką i pojechali.
Matka postanowiła dzieciaka wyprowadzić z choroby. Dawała jej wrzątek łyżeczką. Po trochu.
Heniek wściekał się. Pierwszy raz był prawie trzeźwy.
- Ty głupia jesteś, jaka ty głupia jesteś! Trzeba było do szpitala! - ryczał.
Ale ona po raz pierwszy przeciwstawiła się mężowi tyranowi.
Cierpliwie dawała małej wrzątek. Łyżeczką. Delikatnie. Regularnie.
I stał się cud. Choroba powoli ustępowała. Trudno było to wytłumaczyć , ale tak było....
Irka uratowała Marzenkę.
A Ewka zaszła w ciążę w 17 roku....

niedziela, 7 września 2014

Bajeczka Grusi - O małej biedroneczce Poli co zgubiła swoje kropeczki

Czy znacie Dzieci tę piosenkę:

Po zielonych łąkach, po kwiatowych łąkach,
z łodyżki na listek, wędruje biedronka.

Ref:
Spotkała ślimaka i małego żuka:
- Gdzie idziesz biedronko?
- Czego tutaj szukasz?

A biedronka płacze, łapką łzy ociera:
- Pogubiłam kropki, co ja zrobię teraz?

Pewnie znacie...
A jak było naprawdę i jak zakończyła się ta historia, dziś Wam opowiem....


      W pięknym zielonym lesie, gdzie rosły stare drzewa: dęby, brzozy i sosny, gdzie leżały piękne dywaniki z mchu i rosło mnóstwo paproci, w którym można było najeść się do woli jagód, malin i nazbierać całe mnóstwo grzybów, mieszkała mała biedronka Pola.
Była to śliczna biedroneczka, miała czerwony pancerzyk, pięknie lśniący w promieniach słonecznych, a na nim trzy czarne kropeczki. Biedronka była sympatycznym stworzonkiem, a uśmiech prawie nigdy nie schodził jej z buzi, no chyba tylko wtedy, gdy mamusia namawiała ją do zjedzenia szpinaku. 
       Pewnego dnia mała biedronka postanowiła poznawać świat. Do tej pory nigdy nie odchodziła zbyt daleko od swojego domku.
- Mamusiu, ja chcę poznać świat! - powiedziała do swojej mamy, która miała jak ona czerwony pancerzyk a na nim jak ona trzy czarne kropeczki.
- Polu, ależ ty jesteś jeszcze taka malutka, masz jeszcze na to bardzo wiele czasu!
- Ale ja chcę i już! - upierała się mała uparciuszka.
- Kochanie, tak nie wolno! Małym dzieciom nie można samemu oddalać się od domu, możesz zabłądzić w lesie, może nawet spotkać się coś złego - tłumaczyła mamusia.
- Nie! Nic mi się nie stanie! Ja chcę! - krzyczała biedroneczka.
- Nie rób tego, pamiętaj, mamusia ci zabrania! Boję się o ciebie! -  przkonywała ją mamusia.
      Ledwo jednak mama zajęła się wieszanie prania, Pola wymknęła się z domu. Gdzie pójdzie? Sama jeszcze dobrze nie wiedziała. Poszła więc prosto przed siebie...
       Oczywiście, jak to zwykle bywa nie tylko u małych nieposłusznych biedronek, nie szła nawet wytyczoną ścieżką leśną i nie dbała o to czy będzie potrafiła wrócić z powrotem do domu.
       Zobaczyła pięknego barwnego motyla i bardzo się nim zainteresowała, podążyła więc za nim, zapatrzona w jego tęczowe skrzydełka.
       Zobaczyła tyle ciekawych rzeczy, których nie widziała nigdy przedtem.
W niewielkim kopczyku zbudowanym z igiełek sosen i ziemi uwijały się mrówki.
- Co to może być? - zdziwiła się Pola, bo nigdy przedtem nie widziała mrowiska.
Na drzewie siedział ptak w czerwonej czapeczce i wielkim dziobem i uderzał w pień drzewa.
- Co on robi? - pomyślała biedroneczka, nigdy wcześniej nie widziała bowiem dzięcioła.
Uszła już spory kawałek drogi i dotarła do łączki pełnej kwiatów. Środkiem płynął leniwie niewielki strumyczek. Było to piękne miejsce.
    Nazbieram kwiatków dla mamusi, może nie będzie się gniewać, że się oddaliłam od domu - pomyślała Pola.
        Jak postanowiła tak zrobiła.
I tak była zajęta tą czynnością, że nie zauważyła nadciągającej burzy.
      Dopiero gdy zagrzmiało, a pierwsze krople deszczu spadły jej na główkę, zaczęła się bać.
Wtedy uświadomiła sobie, że nie wie, w którą ma iść stronę, by jak najszybciej znaleźć się w domu.
       Wpadła w popłoch i zaczęła przyśpieszać kroku, ale im szybciej uciekała , tym bardziej zaczęła zdawać sobie sprawę, że zbłądziła. A deszcz padał coraz większy, a ciemne niebo przeszywały błyskawice....
      Mama jednak miała rację - przemknęła jej myśl przez główkę.
Ale już było za późno na żale, a burza rozpętała się na dobre. Zrobiło się nagle ciemno i strasznie.
      Biedna mała biedroneczka schowała się pod listkiem.
Muszę przeczekać burzę - pomyślała w popłochu.
         Burza na szczęście nie trwała długo. Zaraz też zaświeciło słoneczko.
Uffff - odetchnęła z ulgą Pola. Można spokojnie wracać do domu. Tylko...w którą stronę?
Była  przemoknięta, zziębnięta i głodna.
        Stanęła bezradnie nad strumykiem w którym zobaczyła swoje odbicie.
I naraz z przerażeniem stwierdziła, że zgubiła swoje trzy kropeczki!
Zaczęła się rozglądać w okół, ale kropek nigdzie nie było. Trawa była tu dość wysoka i gęsta, a ona była taka maleńka...
Bezradnie przycupnęła koło jakiegoś kamyka i zaczęła rzewnie płakać. Jakże ona będzie teraz wyglądać bez kropeczek!
        Naraz podszedł do niej jakiś dziwny jegomość. Miał parę rożków, był dużo większy od niej, a na plecach miał jakiś przedmiot...Maja nigdy nie widziała takiego stworzenia..
- Kim jesteś? - spytała nieśmiało.
- Jestem ślimak Eryk! - powiedział ślimak - a ty czego tutaj szukasz?
- Ja...ja chciałam poznać świat i....zgubiłam drogę do domu...i...zgubiłam w trawie swoje kropeczki - tu biedroneczka żałośnie się rozpłakała.
Wtedy zbliżył się do nich mały robaczek w czarnym pancerzyku mieniącym się w słońcu zielonkawo. Miał sześć nóżek i był bardzo ładny.
- Słyszałem waszą rozmowę. Jestem żuczek Leon. Wiem, że biedronka ma problem. Trzeba jej pomóc, jest jeszcze taka mała. A ty nie płacz - zwrócił się do biedronki stanowczym tonem.
- Musimy zwołać naszych leśnych przyjaciół - postanowili wspólnie żuczek i ślimak.
Jak postanowili, tak zrobili. Zawołali leśne ptaszki, motylki i ważki.
- Musimy pomóc znaleźć kropki biedronce! - orzekli jednogłośnie wszyscy.
         Ptaszki poleciały w jedną stronę, motylki w drugą, a zielone ważki w trzecią.
Ślimak i żuk zostali z Polą i pocieszali ją jak umieli.
       Tymczasem słonko wysuszyło już listki i na dworzu zrobiło się ciepło i przyjemnie.
Mała Pola była smutna. Pochlipywała z cicha, aż w końcu zmęczona zasnęła w trawie..
Tymczasem nadleciały ptaszki, pierwszy z nich niósł w dziobku czarną kropkę! Okazało się, że znalazł ją Pan Muchomor i ozdobił nią swój czerwony kapelusz w białe grochy! Chętnie oddał zgubę gdy tylko usłyszał o tym, że właścicielka się znalazła i rozpacza za zgubą!
         Z innego kierunku przybyły po chwili motylki - one też odnalazły kropkę. Była przyklejona do płatka małego kwiatka, który nosił nazwę Rumianek.
     Po dłuższej chwili nadleciały ważki. Im udało się odnaleźć trzecią zgubę. Bawiła się nią Pani Żaba nad strumykiem. Oddała chętnie kropeczkę, ciesząc się, że pomoże małej biedronce.
     Właśnie obudziła się Pola, przecierała łapką oczka, nie wiedziała gdzie się znajduje...
Dopiero po chwili przypomniała sobie o swoim kłopocie.
Ale już podeszli do niej nowi koledzy i przynieśli  jej odnalezione zguby. Każdy z nich zbliżył się do biedroneczki i uroczyście położył jej kropeczki na skrzydełkach. 
        Pola nie posiadała się ze szczęścia. Dziękowała serdecznie swoim nowym znajomym.
     Jeszcze tylko żeby trafić do domu!
I tu znów się zaniepokoiła.
- My ci pomożemy! - zakrzyknęli żuczek i ślimak zgodnym chórem - ale powiedz nam gdzie właściwie mieszkasz.
- Mieszkam pod takim bardzo starym dębem, a niedaleko jest polanka - powiedziała skruszona biedroneczka.
- To ja wiem, gdzie to jest! - powiedział żuczek Leon.
- I ja też! - dodał Eryk.
I ruszyli w drogę. 
       Szli bardzo powoli, bo wiadomo w jakim tępie poruszają się ślimaki, ale przed wieczorem udało dotrzeć się im na miejsce. 
       Mama Poli była bardzo niespokojna, stała na drodze i wypatrywała swojej córeczki. Nawet płakała. 
      Wystarczyło jednak że biedroneczka wybiegła jej na przeciw, mama już rozpromieniła się cała i wykrzyknęła uszczęśliwiona: córeczko kochana, jesteś!
I uściskom nie było końca....
    A potem Pola przedstawiła mamusi nowych przyjaciół, a mama dziękowała im serdecznie za przyprowadzenie jej ukochanego dziecka szczęśliwie do domu.
     Później wszyscy razem usiedli za stołem, bo mama biedronka chciała ugościć żuczka i ślimaczka czym tylko mogła w podziękowaniu za odnalezienie jej ukochanego dziecka.
Było mnóstwo przysmaków: sok z rosy leśnej , jagody, maliny i inne smakołyki. 
      Po uczcie nastąpiło opowiadanie o tym jak to Pola zgubiła kropeczki, jak zabłądziła w lesie i jak pomogły jej ptaszki, motylki i ważki je odnaleźć.
      A na koniec Pola bardzo mamusię przeprosiła i obiecała, że nigdy więcej nie oddali się od domu bez pozwolenia.
I wszystko dobrze się skończyło. A Pola zyskała nowych przyjaciół.
Bo prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie - jak mówi mądre przysłowie...
Teraz już wiecie jak to było naprawdę z biedroneczką i jej zagubionymi kropeczkami...
I pamiętajcie, nigdy nie należy samemu oddalać się od domu i zawsze trzeba słuchać mamy i taty.