sobota, 31 stycznia 2015

Zygmuś

       Zygmuś urody był, jak to mówią, dość nienachalnej. Twarz pociągła jak u konia i takaż z wyglądu: wielkie zęby (mocno zepsute i pożółkłe od nikotyny), rozdęte nozdrza...
Gdy patrzyło się na niego, na usta cisnęło się, by wydać z siebie głos paszczą: IIIIIIHAAAAAAAHAAAAAAHAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
         Był taki znany aktor francuski, doskonały komik - Fernandel.
No to Zygmuś wyglądał mniej więcej jak on:)



Stylizował się, co prawda, w sposób troszkę uwspółcześniony, ale podobieństwo jednak uderzało.
Rzadkie włoski koloru bylejakiego (chyba ciemny blond) ułożone w niedbałą mandolinkę, jakiś zszarzały podkoszulek i dżinsy z Pewexu dopełniały wizerunku  naszego amanta.
Spodnie, mocno sprane, opinały  dość zgrabną pupę i krzywe nogi.
        Dodam tylko jeszcze, że Zyga palił papierosy jeden za drugim no i...pił hektolitry kawy jak również inne trunki. Procentowe, oczywiście.
        Zygmuś, pomimo swojego nieatrakcyjnego wyglądu, miał wprost szalone powodzenie u kobiet, co było nie lada fenomenem.  Kobiety dosłownie "waliły" do niego drzwiami i oknami. A on skwapliwie z tego korzystał.
Był znanym podrywaczem i "kasownikiem":)
W zasadzie to on podrywać nawet nie musiał, on tylko "kasował".
        Gdzie się nie pokazał, zaraz obok pojawiały się bardzo piękne panie chętne do nawiązania "głębszej" znajomości, najlepiej trwającej "aż po grób".
         Kochały się w Zygmusiu najpiękniejsze dziewczyny stolicy. I okolic. I każda pragnęła go w końcu usidlić...
Jednej się to udało...
        Na imię miała Alinka i była piękna jak marzenie. Subtelna buzia bogini jak z obrazu Sandra Botticiellego Narodziny Venus - tylko włosy miała czarne jak skrzydło kruka.




         Delikatna uroda, wrażliwość, subtelność - to wszystko spowodowało się, że Zygmunt w końcu powiedział sakramentalne "tak".
           Alinka kochała swojego męża nad życie, była w niego zapatrzona do tego stopnia, że ślepa pozostała na te "lekkie" niedociągnięcia, których była świadkiem lub też tylko się ich domyślała.
         A mężuś korzystał z tego jej "zapatrzenia" w sposób nieograniczony.
W dochowaniu "miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej" wytrzymał może ze dwa lata. Akurat do momentu kiedy to przyszła na świat jego śliczna jak mama, córeczka - Gosia.
Zygmuś dopiero wtedy poczuł, że obowiązki męża i ojca są dla niego nie do uniesienia.
         Był człowiekiem szalenie towarzyskim, z wyjątkowym poczuciem humoru, nieudawanym luzem i młodzieńczej beztrosce, toteż dalej, mimo czterdziestki na karku, podobał się płci przeciwnej. I to bardzo.
          Muszę stwierdzić, że miał w sobie to coś...
Był w sposób oryginalny czarujący, a krzywe nóżki pod opiętymi dżinsami dodawały mu męskiego seksapeelu...Babki żyć mu nie dawały wydzwaniając do niego, proponując spotkania, czasem nachodząc w pracy...Wszystkie piękne, młode, zgrabne i...chętne.
        Zygmunt czasem odmawiał, a czasem wręcz przeciwnie.
Bywało, że na parę dni znikał z  domu, a Alinka...czekała.
          Czyniła mu wyrzuty, płakała, błagała, a na końcu on robił te swoje słodkie oczka jak u Johna Belushi'ego w roli Jake Bluesa w filmie Blues Brothers (scena kiedy to ścigająca go, narzeczona, której zwiał sprzed ołtarza, próbuje wymierzyć mu sprawiedliwość przy pomocy broni palnej czy tam miotacza) i wszystko cichło. I byli znów kochającą się parą.
        Do następnego razu, oczywiście.
I sytuacja znów się powtarzała...
I tak w koło Wojciechu...
         Zygmuś w domu był wspaniałym gospodarzem: zaradny, starowny, majsterkował, a nawet gotował.
A że miał wyjątkowo wybujały temperament, wszystko szło mu szybko i sprawnie. Nawet gdy bił schab na kotlety, to się kurzyło:)
      Zygmunt miał też szalone pomysły.
Raz skombinował dla swojej córeczki pieska. Śliczny to był okaz zwierzęcia: mordka sympatyczna, troszkę przypominał spaniela...Wariat jak...jego właścieciel.
         Może zresztą i nie był wariatem, ale przy takim panu jaki mu się trafił, to każdy by zwariował.
Wyjeżdżał wtedy Zygmunt na wczasy z rodziną. Co zrobić z psem?
         Decyzja była natychmiastowa: zostawić go mnie.
Wzbraniałam się, nie chciałam, ale tu nie było żadnej dyskusji, zostałam postawiona pod murem i już.
           Nie będę opisywać, jakie piekło przeszłam z tym Jogim (tak się wabiło to bydle). Pies cały czas mi uciekał i chciał się bawić. Musiałam rzucać mu kapcia (on to lubi! - przykazał mi Zygmunt przed wyjazdem) i w ogóle to...schudłam przez dwa tygodnie 4 kilo...Z nerwów i w wyniku aktywności fizycznej (ganianie psa).
Zygmuś był taki jakiś.. wzbudzający sympatię i...pobłażliwość. Krótko mówiąc, wszyscy go lubili, nikt nie odmawiał mu niczego, a w pracy, choć często zawodził (z powodu nadmiernego nadużywania napojów wyskokowych tudzież pociągu do dam, u których często zostawał na noc i w pracy następnego dnia się nie stawiał z powodu zmęczenia i niedyspozycji) wszyscy go kryli, usprawiedliwiali i patrzyli przez palce na jego niesubordynację.
        Co było potem z Zygą to nie wiem, wiem natomiast , że wyjechał do Stanów, podobno za chlebem...
Raz nawet do mnie dzwonił, był wtedy "na bani" i jawił się jako wyjątkowo szczery...
To znaczy...odradzał mi małżeństwo:)))))
Czyli, że życzył mi dobrze :D
       Taki właśnie był mój kolega Zygmuś....


sobota, 17 stycznia 2015

Róbta co chceta

       Często przemieszczam się publicznymi środkami komunikacji miejskiej, najczęściej tramwajami.
Nawet nie jest mi przykro z tego powodu, choć często cierpię niewygody - stanie w tłoku i wdychanie cudzych "zapaszków" (szczególnie latem jest czasem ciężko wytrzymać), hałas, kaszel i kichanie prosto w twarz lub w....szyję itp. Brrrrrrrr:)
      Bywa, ktoś na nodze stanie albo szturchnie torbą albo da "sójkę" w bok.
Ale w sumie to nie żałuję bo bilans zysków i strat wychodzi dodatnio. Oczywiście na korzyść tyhc pierwszych:)
       Tramwaj to doskonałe miejsce na obserwacje ludzi. 
A ludzi obserwuje zawsze, nawet bezwiednie, mimo woli. Koduję szczegóły ubioru, rysy twarzy, zachowania...
      Potem bardzo często spotykam tych samych ludzi w innym miejscu i odkrywam, że znam tę osobę, tylko...nie wiem skąd:)
       Ale dziś chciałam napisać o młodzieży.
Młodzież jest dobra, wspaniała i kochana.
Nieprawdą jest, że mamy złą młodzież, młodzież jest po prostu dokładnie taka, jaką ją wychowaliśmy/wychowujemy.
       Stoi chłopak z wielkim plecakiem na plecach w drzwiach tramwaju. Z tyłu napierają ludzie. Stoi, ani drgnie. W uszach słuchawki, muzyka głośna aż słychać naokoło. Przystanek. Ludzie chcą wysiadać. On nawet nie drgnie. Nie widzi, nie słyszy. Co go to? Ludzie się złoszczą. Niechętnie ustępuje z drogi nie zmieniając wyrazu twarzy - maski. 



       Dziewczyna młoda siedzi, a wzrok ma wlepiony w netbook. Czyta. Do szkoły jedzie, albo na studia. Szkoda czasu. Gdzieś z tyłu staruszka, ale ona tego nie widzi, musi przeczytać. ONA MUSI mieć miejsce! 
         Następny młody człowiek przebiera palcami na klawiaturze komórki. Puszcza SMS. Potem odbiera. Śmieje się do swojego nowoczesnego telefonu, czy częściej smartfonu. Jest całkowicie wyizolowany ze świata , który go otacza. Gdyby go spytać o to, czy wie kto stoi koło niego i wymienił przynajmniej jedną osobę - on nie będzie wiedział, nie potrafi. 


     Matka z dzieckiem w błękitnej czapeczce, staruszka z wielką torbą, dziewczynki jadące do szkoły podrygujące i zaśmiewające się beztrosko (pewnie szósta klasa), urzędniczka śpiesząca się do pracy, facet z brodą po czterdziestce, gimnazjalistka z plecakiem Nike... Ci wszyscy są dla niego ludźmi bez twarzy. Nic nieznacząca grupa. To nie są jego bliźni. Zresztą...nie ma powodu by się nimi interesować...
       Nie widzi więc, że stojąca obok kobieta nagle blednie, a na jej czole widać kropelki potu. Jest w drugim miesiącu ciąży...
       Oczywiście sytuację tę przedstawiłam troszkę przerysowaną.
Czy wiecie dlaczego?
Otóż dlatego, że bardzo często zastanawiam się nad tym, jaki wpływ ma rozwój cywilizacji, pęd życia i jego styl na relacje między ludźmi...
        Nie mamy czasu dla siebie. Boimy się siebie. Boimy się podejmowania zobowiązań i odpowiedzialności za siebie i...drugiego człowieka. 
Stąd też niechęć do wiązania się na stałe, na dobre i na złe, jak to się mówi "do grobowej deski". I mówię tu i o związkach sakramentalnych i o zwyczajnych "kontraktach" cywilnych. 
       Czy kiedyś młodzi ludzie zawierając związki małżeńskie myśleli o tak dziś modnych, intercyzach?
Szli "jak w dym" za głosem miłości, wierząc, że jest to na zawsze...
A dzisiaj?
Pobierają się (jeśli w ogóle) zakładając często, że...może się to wszystko zmienić bo w życiu bywa różnie...
Może się "wypalić", "przejeść", znudzić...Mąż pzestanie imponować, a żona okaże się płytką plotkarką i marną gospodynią.
     To znaczy, że co? Nie są pewni albo siebie, albo partnera, a więc nie są pewni łączącej ich miłości...
Miłości, która ma być cierpliwa, łaskawa, niezazdrosna, nieszukająca poklasku, nieunosząca się pychą, niedopuszczająca się bezwstydu, nieszukająca swego, nieunosząca się gniewem, niepamiętająca złego, nieciesząca się z niesprawiedliwości lecz współweseląca się z prawdą, wszystko znosząca, wierząca we wszystko i we wszystkim pokładająca nadzieję, wszystko przetrzymująca  i nigdy nie ustająca!
      Podobno mamy wolność. Podobno.
Jak z niej korzystamy? Właśnie tak.
Wszystko możemy prawie bez ograniczeń, nie musimy być odpowiedzialni ani konsekwentni, możemy zmieniać zdanie w zależności od sytuacji, nie uznajemy honoru i przyzwoitości....Nie ufamy, nie wierzymy, asekurujemy się. Jesteśmy ostrożni i zimno wyrachowani....
Nie dbamy o relacje międzyludzkie, chyba, że nam się to opłaca. 
        A w pracy bardzo często rozdzielają nas boksami, ściankami i możemy się porozumiewać tylko mailowo lub telefonicznie...Bo jesteśmy tylko...zasobem ludzkim, nie zaś ludźmi...
      Pokolenie ludzi "róbta co chceta", a raczej róbta to, co się wam opłaca...Róbta tak, by wam było dobrze. Jesteście bogiem dla siebie bo Boga nie ma. Wasz los jest w waszych rękach...
No to i robią...