piątek, 30 sierpnia 2013

Chleb

Dziś wam nie opowiem nic ciekawego ani śmiesznego. Kto nie chce niech nie czyta.
Opowiem wam o zwykłej piekarni koło mojego miejsca zamieszkania.
Idę zawsze do niej taką PRAWIE polną dróżką. Teraz jesień, patrzę na okazały kasztan...Ale liście ma chore, aż brązowe. To chyba ta choroba kasztanowców. Pachnie siano. Skąd ten zapach, w dodatku przełamany wonią ziół? Budka dla kotów. Ktoś miłosierny ją wybudował...Ale nigdy nie widziałam tam ani jednego kota...I już.
Piekarnia. Z daleka zapach pieczonego chleba.


.


Ta woń towarzyszy już intensywniej od wejścia...
A na półkach, niby zwykły chleb, a jakiś taki..niezwykły.
Mieszkańcy osiedla chyba lubią to miejsce.
Raz - chleba NIC nie zastąpi i chleb nigdy się nie przeje. Dwa - miła obsługa.
Panie nie bardzo młode, ale za to bardzo ładne i zgrabne. Wszystkie miłe i uśmiechnięte. Nadają swoistą atmosferę temu miejscu...Każdy czuje się tam chyba..bezpiecznie (?) domowo (?)
Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj!
Nie prosimy ani o szynkę, ani o sushi, ani o pizzę czy hamburgera, ale właśnie o chleb.
Bo chleb to życie, to nasz pokarm...
Może zbraknąć zupki, wędlinki, serka, ale chleb dla każdego być powinien.
Czasem myślę o ludziach głodujących - np. w Afryce...
Ludzie wyrzucają chleb. Całe bochenki nierzadko lądują w śmietniku...
A tam, za każdy okruch oddano by wiele...Dlaczego tak jest? Dlaczego nie potrafimy tego "chleba naszego powszedniego" uszanować?
Tak sobie myślę czasem, przekraczając próg piekarni...




A tam pieczywa w bród! Ciepłe chlebki i pachnące, chrupiące bułeczki "ministra Krasińskiego":)
Wybór niesamowity. Chleby podłużne różnej wielkości, okrągłe wiejskie chleby małe i duże, cebulowe, z makiem...Razowe, gryczane, z żurawiną, dietetyczne, żytnie, pszenne, na miodzie...
Bułki długie i kajzerki, z ziarnem, makiem, sezamem, grahamki, chałki...
Ciasto drożdżowe, placki, pączki z konfiturą, advokatem, budyniem...Jagodzianki, drożdżowki z truskawkami, rabarbarem...Wszystkiego i tak nie wyliczę!
A pachnie tak, że człowiek od razu czuje się głodny!
Ja bym tam przyprowadzała niejadków, takie sanatorium bym zorganizowała:)))

Dziś sobie pogadałam z jedną z tych pań miłych...Że to teraz ludzie młodzi tak "na kocią łapę"...Bo im tak wygodnie...Do mamusi na obiadki, a do partnerki na....hmmmmmm...
Nie bardzo nam się to podoba, nam - wapniaczkom!
Kiedyś...Ano, co ja będę truć i przynudzać? Co będę kwasić? Posłuchajcie sami....

Skaldowie

Nie całuj mnie pierwsza

Trochę mi brak, trochę mi brak, babci Ludwiki
Przed każdym zawałem stawiała kabałę słuchała poważnej muzyki
Była cnotliwa, była wstydliwa, ach jakże, ach jakże jej brak
Dziadek mój czekał wiosnę, lato, jesień, zimę
Wiosnę, lato, nim powiedziała tak.

On czekał, on czekał i widział ją we snach
A Ty jesteś, a Ty jesteś, taka nowoczesna
Nie całuj mnie pierwsza, nie całuj mnie, czasami powiedz coś do wiersza
Nie będę śmiał się nie, nie patrz mi w oczy tak odważnie

Ja ci to mówię najpoważniej: będzie źle
Nie całuj mnie pierwsza, nie całuj mnie
Bądź tylko wierniejsza, pokocham cię
Pokocham cię...

A tak to mi brak, trochę mi brak, babci Ludwiki
Chodziła co wtorek na podwieczorek i miała do kolan buciki
Była cnotliwa, była wstydliwa, ach jakże, ach jakże jej brak
Dziadek mój czekał wiosnę, lato, jesień, zimę
Wiosnę, lato, nim powiedziała tak.

On czekał, on czekał i widział ją we snach
A Ty jesteś, a Ty jesteś, taka nowoczesna
Nie całuj mnie pierwsza, nie całuj mnie, czasami powiedz coś do wiersza
Nie będę śmiał się nie, nie patrz mi w oczy tak odważnie

Ja ci to mówię najpoważniej: będzie źle
Nie całuj mnie pierwsza, nie całuj mnie
Bądź tylko wierniejsza, pokocham cię
Pokocham cię...



czwartek, 29 sierpnia 2013

Zła Grucha

Dziś, co prawda wstałam lewą nogą, jak zwykle zresztą  (tak stoi moje łóżko i wstać inaczej nie da rady), ale humor od rana mi dopisywał, a jakże!
I nic nie zapowiadało nadciągającego fatum!
A fatum...Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Poszłam ja sobie na zakupy, niedaleczko, do MarcPolu.
Słoneczko późnosierpniowe świeci, ja idę sobie charakterystycznym dla mojej postury lekkim i kaczym krokiem, machając wesoło i beztrosko torbą na zakupy - firmy MarCpol...Piękny widok, aż oczy rwie.
Tak myślę ja...
Dochodzę do sklepu, wchodzę na stoisko i docieram do takiej długiej lady, gdzie sprzedają sery, rybę, wędliny i mięso. A tam jedna ekspedientka obsługuje. Oszczędności kadr. Niskie zatrudnienie. Wyśrubowana do minimum ilość etetów. Odciążenie funduszu płac, te sprawy....
A poza tym harować za 1300 zł nie każdy chce...w trzech zmianach.
No ale, co to ja chciałam? Aha!
Przy ladzie niemłoda blondynka. I kolejka.
Stanęłam sobie kulturalnie.
Poukładałam sobie w głowie, że wędlinka, że kurczaczek, że serek żółty...Bo już kiedyś opieprz dostałam, jak dwa razy stałam! Że się NIBY zdecydować nie potrafię!
Dochodzę. Blondynka już spięta.
- Poproszę 20 dag wędlinki, o tej - wesoło zagajam, bo widzę, że pani ma jak zwykle muchy w nosie.
Odważa.
Na razie bez problemów się obeszło...
A fatum wisi nade mną...
- I jeszcze pierś z kurczaczka...- zaczynam nieśmiało.
W tym momencie podchodzi pani z małym dzieckiem, akurat wtedy jak ja pokazuję pierś. Kurzą, nie własną!
No i zaczęło się!
Ekspedientka wpadła w szał.
- Nie widzi pani, że ta pani z dzieckiem? No przecież można poczekać chwilkę! Ta pani już była obsługiwana! NO TRZEBA BYĆ CZŁOWIEKIEM!!!!!
O żesz!
I w tym momencie mnie trafiło...
- No przecież ja nawet ust nie zdążyłam otworzyć! Co mi tu pani? Czego się pani drze? Do czego to podobne, by kljent bał się do pani podejść, bo pani zawsze źle?!!!!!!
Zapadła cisza.
Ta ekspedientka znana jest z opieszałości w obsłudze i nie raz już miałam z nią "przyjemność".
Gdy podchodzi klient, ona odwraca się tyłem i zaczyna wycierać blat lub kroić ser, a klient sobie czeka....Potem odważa serka tyle ile uważa. Wczoraj chciałam 30 dag, zważyła 40 dag, gdy grzecznie zwróciłam uwagę, za karę dostałam 22 dag bo...tak jej się zważyło...Ale często zęby zaciskam...Bo zgodna jestem niesamowicie i do kłótni nieskora!!!
Z zaplecza wyszła koleżanka. Wzniosła oczy do nieba.
Bez słowa obsłużyła mnie grzecznie i do końca. Kupiłam i schabik i serek bez problemu.
Blondynka pofukiwała gniewnie, aż w końcu wyszła...
- Pani kochana - zwróciła się do mnie druga ekspedientka - pani jest tu raz na jakiś czas, ja tak mam co dzień...Nikt do niej podejść nie chce, każdy się boi, a ja muszę za nią robić...
Ano.
Głowa mnie rozbolała. Jeszcze pomidorki jakieś, owoce...Stoisko pana Krzysia obok. Na osiedlu.
Kolejka, same emerytki i gospodynie domowe. Znają się na towarze, oj znają!
A towar przedni. Kupiłam malinki, fasolkę, pomidorki. Płacić trzeba...
Za mną stał facecik. Mały, ale zwinny. Oczka jak u rysia. Albo u liska.
Pan Krzyś w tym momencie wniósł skrzynkę pomidorów "zupowych" na 1,20 zł. Ładne, mięsiste, pełne. Zdało by się zupki z nich uwarzyć...W zasadzie nie planowałam, ale...
Facecik za mną zaczął oczkami strzelać w kierunku skrzynki z "zupowymi". Widziałam to kątem oka!Cwaniaczek zza Buga!
Już ja cię przechytrzę, maluszku !- pomyślałam złośliwie, byłam wkurzona tym MarcPolem..
- Jeszcze poproszę kilo tych pomidorów!
Pani odważała, a facecik popatrzył na mnie nienawistnie. Przynajmniej tak mi się wydawało.
- JESZCZE PÓŁ KILO, POPROSZ...! - ryknęłam.
W szkrzynce zostało może 4 sztuki.
Facecik przeżywał konsternację, minę miał jak Piekarski na mękach...
Zapłaciłam ze wzrokiem pełnym tryumfu...
Zanim odeszłam, jeszcze popatrzyłam na kurdupelka złośliwie ukradkiem.
- Dwa poproszę..te pomidory...- odezwał się zająkliwie.
I nie masz już, chłopaczku, takiej pewnej miny, prawda? Pokory troszku! - pomyślałam.
Na drugi raz niech taki chłop zna swoje miejsce w szeregu!:))))

A tak przy okazji tej historii. Mój kolega, internauta Lesio (pozdrawiam) napisał dziś na forum taką o to zabawną scenkę rodzajową ze sobą w roli głównej. Przytoczę ją w całości ,z ukłonem dla autora :)
Chyba się na mnie nie pogniewa...

"A ja miałem taką historyjkę. W aptece kupowałem czopki na hemoroidy. Podałem nazwę leku.
A baba-aptekarka się odezwała na cały głos : "Acha! Czopki na hemoroidy dla pana!..."

Więc zripostowałem : "To są czopki dla pewnej babci, w pani wieku ..."

...

Hehehe ...
Baba siadła ..."


Ot, życie..:))))

wtorek, 20 sierpnia 2013

Jeżycjada

Dziś, moi Kochani Czytelnicy, chciałam Wam zarekomendować serię książek, być może znanej Wam autorki,  Małgorzaty Musierowicz. Chodzi mi o słynną Jeżycjadę.
Dlaczego właśnie Jeżycjada? Nazwa pochodzi od nazwy jednej ze starszych dzielnic Poznania - Jeżyc, w której często toczy się akcja. Bohaterami głównymi książek jest rodzina państwa Borejków - składająca się z seniora rodu - filologa klasycznego Ignacego, jego żony - Mili oraz ich czterech córek: Gabrysi, Idy, Patrycji i Natalii. Wokół tej rodziny toczą się wydarzenia obejmując także dalsze pokolenia, dziewczęta wychodzą za mąż, mają własne dzieci, przyjaciół, krewnych, znajomych...Ich losy także są opisane w poszczególnych częściach Jeżycjady. Wszystko, ujęte chronologiczne w najdrobniejszych szczegółach toczy się na tle przemian, które następują w naszym kraju - gospodarczych, politycznych, społecznych...Są nawiązania do ważnych wydarzeń - wizyta Papieża Jana Pawła II, strajki, Okrągły Stół i jego następstwa...






Za sprawą pani Małgorzaty możemy, bez wyjścia z domu, poczuć specyficzną atmosferę pięknego miasta Poznania i wraz z rodziną Borejków przeżywać ich problemy, smutki i radości. 
U Musierowicz nic nie jest doskonałe, ani ludzie, ani wnętrza - mieszkania, pokoje, ani przedmioty.
Ludziom daleko od obecnego ideału kształtowanemu przez media. Są oni pozbawieni tej dzisiejszej cukierkowatości, a już na pewno nie są to wytwory tak obecnie lansowanego hedonizmu.
Nie ma tam ani tipsów, ani pięknych i modnych kreacji, ani przepychu w jakiejkolwiek formie.
Mieszkania, które opisuje autorka są na ogół bardziej niż skromne, biedne, zanidbane, księgozbiory rodziny Borejków pokryte są grubą warstwą kurzu, pokoje wymagają malowania, a całość kapitalnego remontu, na który właściciele na ogół nie mają środków. Królują popsute krany, ryczące rury, wytarte dywaniki, wyblakłe ściany, ciemne zakamarki starych, przedwojennych kamienic...
Wszystko w tych opisach jest zardzewiałe, zniszczone, nadszarpnięte "zębem czasu".
Domy mają ciemne klatki i skrzypiące drzwi...
To nie jest trendy, to nie jest cool...To nie jest to, co dziś jest cenione, za czym się goni i do czego dąży: piękna willa, ekstra samochód, meble designowskie, najlepszy sprzęt, firmowe ciuchy... komóra i fura!
Więc na czym polega magia tych książek?
Ano chyba na tym, że tam wszystko takie naturalne, nienadęte....
Nie ma bogactwa materialnego, ale w zamian jest wszystko, co najlepsze w sensie duchowym.
Musierowicz lansuje model człowieka zupełnie niezgodny z duchem czasu. To ma być człowiek, który bardziej ceni "być" niż "mieć"...
Rodziny, u Musierowicz, nie są doskonałe pod względem bytu, żyją raczej dość skromnie, ale za to wszyscy bardzo się kochają, są ze sobą zżyci, są razem. Nawet, gdy mają problemy - zdrowotne, materialne czy inne bytowe, NIC nie jest w stanie zakłócić harmonii, która w nich panuje. Kolejne pokolenia zdobywają wiedzę, dzieci rozwijają się wspaniale pod czujnym okiem dziadków Borejków, którzy służą swoim przykładem i  radą. Wszyscy się szanują, liczą wzajemnie ze swoim zdaniem, starają się wspólnie rozwiązywać problemy.

Chcę jeszcze powiedzieć, że tylko prymitywna i płytko myśląca osoba, nie dostrzeże w tych książkach tej wspaniałej atmosfery ciepła rodzinnego, a zwróci uwagę na coś zupeńie nieznaczącego.
Bo na wszystko można patrzeć RÓŻNIE.
Może przy opisie sytuacji, jak to truchło myszy, która przez pomyłkę znalazła się w starej maszynce do mielenia mięsa, zostało zmielone wraz z makiem do świątecznego makowca, niejedna osoba pomyśli: ale tam było brudno, zamiast się uśmiechnąć z pobłażliwością nad humorystyczną sytuacją.
Może niektórzy będą się gorszyć tą grubą warstwą kurzu na dziełach Homera czy Horacego w wersji oryginalnej - ukochanych lekturach seniora rodu Borejków...Może...
Tak jak w opisach na moim blogu...Niektórzy szanowni czytelnicy zgorszeni są wielce opisem zakurzonego bazarku czy tym, że mężowskimi galotami myłam drzwi, a nie dostrzegają atmosfery, którą tchną te opisy - żartu, właśnie takiej "musierowiczowskiej" niedoskonałości w relacjach w mojej rodzinie, pełnej, w gruncie rzeczy ciepła, miłości, humoru, wzajemnego szacunku...
Bardzo współczuję takim ludziom, jak kałuża płytkim, za to z wypasionymi furami, którymi mogą się pochwalić znajomym, tipsami na paluszkach i jałowymi sercami, które wypełniają, co najwyżej całkiem nieszlachetne uczucia...Żal mi tych ludzi...


niedziela, 18 sierpnia 2013

Pod koniec upalnego lata....

Upalna końcówka lata...Od jutra zapowiadają ochłodzenie.
Kto ma możliwość ucieka z miasta gdzie się da: do lasu, nad wodę, aby jeszcze trochę wykorzystać przemijający powoli, czas wakacyjno-wypoczynkowy i.... dobrą pogodę.
Jeszcze słońce dość mocno grzeje, ale czuć już jesień, w zapachu kwiatów jesiennych, ziemi, suchych liści i traw. I dymu, chyba palonych chwastów...
Taka jest kolej rzeczy. Dopiero był maj, już sierpień i ...dożynki...
Poszłam sobie z moim mężusiem na zieloną trawkę. Opierał się nieco, ale spakowałam mu gruby, mięsisty koc we wzór lamparta i dwie małe miękkie podusie koloru młodej trawki.
Nie musieliśmy nawet daleko chodzić, koło nas jest naprawdę ładne miejsce na wypoczynek.
Miły parczek, a raczej bulwarek. Kamionkowskie Błonia Elekcyjne - tak obecnie brzmi nazwa tego pięknego terenu.
Niewielka górka, mosteczek, jeziorko. Kąpać to się tam nie można, ale miło popatrzeć, bo to i trzcina i grążel i kaczuszki. Zielona łąka z koniczyną i innym kwieciem.




















 Teren porastają tu i ówdzie jarzębiny, krzewy czarnego bzu, który też już owocuje, brzozy i inne sympatyczne drzewka.










Ludzi pełno - na kocykach i ławkach wystawiają swe ciała na, jeszcze całkiem nieźle grzejące, promienie słoneczne..Pełny relaks.
Znalazłam dla mężusia wspaniałe miejsce koło brzózek. Rozłożyłam kocyk, położyłam podusie, niech sobie odpoczywa mój król!
A ja sobie popatrzę. Lubię tak z poziomu "0" patrzeć na trawę, wszystko wydaje się takie inne...Człowiek czuje się jak..krasnoludek zagubiony w wysokich trawach. Na co dzień nie ma czasu przyglądać się trawie, chmurom, ptakom...Po lekko tylko, zachmurzonym niebie latają samoloty i ptaki...A chmury...przybierają różne kształty...










Zawsze, gdy tak sobie leżę w trawie przypomina mi się wiersz Leśmiana "W malinowym chruśniaku". Ten Leśmian to był zdolny gość, tak ładnie tam ten świat w skali makro, opisał..

(...)Bąk złośnik huczał basem, jakby straszył kwiaty,
Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał liść chory,
Złachmaniałych pajęczyn skrzyły się wisiory,
I szedł tyłem na grzbiecie jakiś żuk kosmaty.(...)


Do mnie też taki bąk przyleciał...Dobrze że nie udziabał!






Albo męża mego! Ale by wrzeszczał! Bo zasnął sobie na tej podusi koloru młodej trawki, jak niemowlę! Chrapał, że z daleka go było słychać!
Potem sobie na ludzi popatrzyłam, jak się śmiesznie zachowują.
Po drugiej stronie kanałku siedziała moja znajoma pani Ania z narzeczonym, starsi ludzie. Narzeczony karmił kaczki i wróble, wymachując z zapamiętaniem torbą reklamówką, płosząc natrętne gołębie, których, zdaje się nie miał ochoty karmić.Ale gołębie nic sobie nie robiły z jego odstraszania i przylatywały na nowo.
Mała dziewczyneczka szła z wózeczkiem, w którym wiozła swoje "dziecko". Podjechała nad wodę z "pociechą", wyjęła sporą lalę z wózka i kołysała na rękach, pewnie usypiała..Potencjalna mamusia:)
Strasznie mnie rozśmieszył facecik który przyjechał na rowerze i gimnastykował się koło ławki. Te jego wymachy nogami wyglądały strasznie pociesznie.
Inny mężczyzna przyszedł MOCNO przygotowany. Rozłożył koc, wyciągnął kanapkę zawiniętą w folię aluminiową, którą spożywał w namaszczeniu. Potem długo czegoś szukał w przepaścistej torbie. Znalazł. Otwieracz do kapsli! Wyciągnął piwko i pił je łapczywie, aż bulgotało mu w przełyku.
Siedzę koło mojego Misia na kocyku...Tak mi się ten film "Rejs" przypomniał...
- Cudownie tu jest...Cudownie...- odzywam się - koń... Krowa, kura, kaczka... Kura, kaczka, drób - wyliczam.
- Pszczoła, bąk, mrówka, robal...- idziemy do domu - kwituje mój ukochany mąż...


 

sobota, 17 sierpnia 2013

Tatuaż

Dziś będzie o tatuażu...
Powiem otwarcie, jestem na NIE wobec tej formy ozdabiania swojego ciała.
Tatuaż, obecnie szalenie modny, kiedyś kojarzył się z więziennictwem. To skojarzenie już samo w sobie jest nieprzyjemne...
Często też tatuaże robili sobie marynarze. Motywy: statku, kotwicy, gołej baby, cieszyły się wśród marynarskiej braci wielką popularnością.
Miałam kiedyś takiego marynarza w rodzinie. Już dawno nie żyje. Brunon mu było. Typowy wilk morski. Wysoki, chyba miał ze dwa metry wzrostu i mówił tubalnym głosem. Z dumą demonstrował swoje tatuaże niczym zdobyczne trofea wojenne: ten na Hawajach, o, a ten na Wyspach Owczych, a ten tu to...tak..to jak żeśmy na Nową Gwineę płyneli...
Tatuaż to pamiątka trwała. Nie można się rozmyślić na drugi dzień i zmyć...Można, co prawda, wywabić, ale..kłopot jest. I ślady zostają...
Robi sobie taka młoda laska tatuaż, np. skrzydła na plecach, a za 30 lat, gdy będzie tęgawą matroną, to niekoniecznie jest zachwycona, że ma taki tatuaż... Lub też nad kostkami różyczki...Widziałam ostatnio starszą kobietę, suchusieńką i te różyczki nad kostkami, chyba zrobione obecnie, bo za czasów jej młodości takiej powszechnej mody nie było...Cóż...Bez komentarza.
Albo "Kocham cię Jurku na zawsze"...A potem się okazuje, że nie Jurek tylko Paweł, a potem Przemek, a wychodzi za Marcina i...Marcin nie bardzo może patrzeć na taką deklarację małżonki..I nie pozostaje nic innego, nieszczęsnej, jak dać pierworodnemu Jurek na imię hłe hłe. Albo...pozbyć się tatuażu. Pierwsze chyba łatwiejsze i przyjemniejsze:)
Ale..moda, moda..




Mój syn postanowił zrobić tatuaż. Czaił się już od dawna.
Ja oczywiście na nie. Normalne.
On na tak, jest dorosły. Nie wytłumaczysz. Nie zabronisz.
- Synku, może choć taki malutki..I zabraniam ci w widocznym miejscu! - wydzieram się - pójdziesz do POWAŻNEJ firmy , koszulka, krawatka, garniturek, a tu tatuaż..
Niektórzy pracodawcy wręcz przyjmują prawie jako kryterium: brak tatuaży!
Wywalił do łokcia.
To ja cię na to, syneczku, karmiłam, przewijałam, pupę wycierałam, po nocach nie spałam, gdy chory byłeś, żeby jakiś zbok sadysta cię teraz ohydnymi łapami dziergał?!!!!!!!
Gdy był niemowlakiem, okazało się, że ma przepuklinkę pachwinową. Lekarze czekali, może się wchłonie, choć to są rzadkie przypadki. Ja, z drżeniem serca, obserwowałam uwypuklenie, które podczas kąpieli w ciepłej wodzie chowało się...Aż w końcu nastąpiło uwięźnięcie. Szpital. Chirurg prędko odprowadził jelitko na miejsce, ale zadecydował, że z operacją nie ma co czekać. Dla lekarzy to zwykły zabieg - nacięcie, wpuszczenie jelitka, zaszycie..Dla mnie tragedia! Jak oni będą ciąć takie ciałko dwu i pół letniego dziecka? No jak?
Zabieg się odbył, nie było nawet śladu skalpela...
Swoje przeszłam, gdy musiałam mojego malucha samego zostawić w szpitalu...
A teraz, na własne życzenie...Jakim prawem? VETO! - woła moja dusza.
No ale...




Kocham tego smarka, czy z tatuażem, czy bez, zawsze niezmiennie...
Okręcam mu to folią, na razie się goi...
Czy  w obrazkach, czy bez, to nadal mój synek, nawet jak sobie dorobi rogi z silikonu albo spiłuje zęby, albo ćwieka w ozór włoży...To nadal będzie moje kochane dziecko...
Bo dzieci nie muszą robić tego, co my akceptujemy. Musimy sobie to uświadomić, drodzy rodzice. My mamy prawo nieakceptować, mamy prawo okazać niezadowolenie, wyrazić swoją opinię, a nasze dorosłe dziecko...i tak zrobi co chce...A nam pozostaje tylko kochać. Nie z obowiązku, ale tak...po prostu.. Za to, że jest...
Choć będą zjadać nas rozterki, zmartwienia....
Mój znajomy, człowiek prosty zresztą, z prostą filozofią życiową, ojciec dwudziestojedno letniej panny, powiedział:
MAŁE DZIECI PIJĄ MLEKO, DUŻE DZIECI PIJĄ KREW.

HI HI





środa, 14 sierpnia 2013

Miłość macierzyńska

Eh, żaden chłop tego nie zrozumie, żaden!
Czym jest miłość macierzyńska. Kobieta, gdy tylko zostanie matką, staje się jak lwica. Zaborcza, gotowa swoje dziecko bronić własnymi rENcamY i pierŚMI przed całym ZŁYM światem!
Przed bakteriami i wirusami, które tylko czyhają, przyczajone w kącie, by rzucić się na nasze maleństwo!
Przed podejrzanymi elementami, które tylko czekają, by nam nasz skarb ukraść!
Przed złymi sąsiadkami, teściowymi i ciotkami, które chcą nasze kochanie łapać na ręce i ,O ZGROZO, całować po rączkach uszminkowanymi usteczkami, pochylając się złowrogo nad wózkiem i huhając na dziecinę BAKTERIAMI!!!!!
Potem w przedszkolu. Nasze dziecko jest najpiękniejsze, najmądrzejsze, najcudniej wierszyk powiedziało na Dzień Matki i rewelacyjnie zagrało w przedstawieniu "Kopciuszek" rolę szambelana!
Szkoła. Oczywiście, nawet jak coś złego zrobi, to wina tego Szymona, on ma bardzo zły wpływ na naszą pociechę!
Matka zawsze dziecko usprawiedliwia, tłumaczy...Jest zawsze za dzieckiem...Dla niej dziecko, JEJ dziecko, najlepsze, najpiękniejsze, najmądrzejsze...Cieszy się jego sukcesami, martwi porażkami, pociesza, tuli, chwali...Często rozpieszcza.






Rozmawiam sobie z moim kochanym (niewątpliwie) mężusiem..
- No bo matka kocha każde dziecko! Nawet to złe. Bo matka kocha za nic! Nie tak jak ojciec, u którego na miłość trzeba zasłużyć! - wypowiadam starą prawdę.
Więzy krwi, ROZUMIESZ? WIĘZY KRWI!!!!!! Wiesz co to są więzy krwi? NIE MA WIĘKSZEJ MIŁOŚCI NIŻ MATKI DO DZIECKA!!!! Nie ma! - kontynuuję, już nieco ożywionym tonem.
Miłość matki jest bezgraniczna. jest bez warunkowa! Bez powodu! Matka gotowa dla dziecka zrobi WSZYSTKO! - krzyczę prawie.
Bo mąż...Mężów to można mieć dziesiątki...No w każdym razie WIELU!
Mąż to jest obcy człowiek. Przypadkowo napotkany. Przybłęda taka, nie bójmy się tego słowa. Ot, napatoczył się i tak jakoś wyszło. Człowiek do psa się przywiąże, a do człowieka ma się nie przyzwyczaić?
Ale...NIE MA więzów KRWI z mężem! NIE MA!
TY TEŻ nie masz ze mną więzów krwi i jesteś, w zasadzie, całkiem obcym człowiekiem, kochanieńki! - kończę mocnym akcentem.
- WIEEEEEM... - kwituje lakonicznie mąż.



poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Boso przez świat - España

A ja tam lubię te programy krajoznawcze Wojtka Cejrowskiego "Boso przez świat".
Nie wszyscy lubią. Niektórzy uważają go za dziwaka, pozera, a nawet...chama...
Ja nie. Mnie podoba się jego język, może nieco chwilami trywialny, ale...to sprawia, że przekaz jest bardzo trafiający i obrazowy. Styl języka normalny, nienadęty, nienapuszony...Prawie potoczny. Tym samym - interesujący i zabawny. Cejrowski to wspaniały gawędziarz, z humorem i z "jajem":)
Wśród tych wszystkich redaktorków - szpanerów i ignorantów to prawdziwa perła.
Pan Wojciech mówi o życiu w różnych krajach, zarówno europejskich, jak tych bardzo odległych nam, Polakom, kulturowo. Opisuje życie codzienne mieszkańców, ich tradycje, zachowania, zdradza różne ciekawostki, których nie uświadczysz w żadnym przewodniku.
Jest dobrym obserwatorem, oprócz tego zna języki , więc jego programy są urozmaicone dialogami z miejscowymi ludźmi, często bardzo intersujące, a nawet zadziwiające, pozwalające nam poznać obyczajowość danego rejonu świata.
Najbardziej chyba pasjonujące są programy z państw egzotycznych, tak różnych  kulturowo od Europy.
Dziś jednak był program o Hiszpanii. Konkretnie pokazana była Sevilla.
Tak sobie myślę, niby nie tak bardzo daleko, a jednak zachowania tych ludzi, ich tryb życia, podejście do świata jest całkiem inne jak nasze. Może to kwestia klimatu i temperamentu?
Hiszpanie zbytnio się nie śpieszą, nie są raczej pracoholikami - do obowiązku pracy podchodzą dość luźno.
Są towarzyscy, przepadają za imprezami publiczne zwanymi fiestami, w których uczestniczą chętnie i radośnie.Kochają swoje tradycje i uwielbiają wyrażać przywiązanie do własnej kultury w wyjątkowy sposób. Pięknie się ubierają i chodzą na takie fiesty całymi rodzinami. Tam tańczą flamenco - młodzi, starzy, każdy pięknie, wspaniale i z gracją poruszając się w takt muzyki. To cudowne, barwne widowisko.










Wiele przy tym radości, widać jakąś magiczną wspólnotę tych ludzi połączonych tańcem.
W Hiszpanii pije się dużo dobrego wina. Ale nie tak jak w Polsce, gdzie ludzie często upijają się. Tam wino się smakuje, ma to być rozkosz dla podniebienia i przyjemność obcowania z innymi ludźmi.
W dużych miastach jest niesamowity hałas, ruch - wielu ludzi porusza się na skuterach.
W tym całym zamieszaniu aktywnie uczestniczą przechodnie głośno prowadząc dyskusje na ulicach i w lokalach.
Zastanawiałam się, czy mogłabym tak żyć: kolorowo, beztrosko, bez pośpiechu...
Hmmm...Nie wiem. Kwestia przyzwyczajenia.
Jednak raczej byłoby to dla mnie męczące.
Każdy jednak wrósł tam, gdzie się urodził i przeżył całe swoje życie..
Poza tym..STARYCH DRZEW SIĘ NIE PRZESADZA!!!!

niedziela, 11 sierpnia 2013

Fitnes

No cóż...Wyglądam jak wyglądam. Nie jestem jakaś tam Doda ani nawet Urbańska Natasza...No, do takiej Sochy, Gorczycy czy ŻmudyTrzebiatowskiej też mi dość daleko, pomijając fakt, że nie ta grupa wiekowa.




Zdaję sobie z tego sprawę i owszem.
Toteż staram się maskować to i owo strojem swoim kupionym U CHIŃCZYKA albo innego "czarna pana".
Oczywiście, oczywiście, to nie Złote Tarasy, Zara, H&M czy jakiś tam Chanel, Valentino , ewentualnie Louis Vuitton....Cóż, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.
Dziś umówiłam się z mamą na spacerek. Mąż miał zostać w domu. Oglądał sobie jakichś idiotów latających po zielonym polu jak barany.
Najpierw zjedliśmy sobie lody w BULIONÓWKACH!
Mam pucharki specjalne, ale nie chciało mi się ich wyciągać, stały w drugim rzędzie.
Nieważne w czym, ważne co.
Pamiętam jak w jednej z książek Małgorzaty Musierowicz podczas kręcenia maku, okazało się że w maszynce jest zdechła mysz i ten mak się z tą myszą...skręcił hihi
Dlaczego to akurat mi się przypomniało? Ano dlatego, że niektórzy uważają, że wszystko w życiu musi być tip top, a umykają im sprawy najbardziej istotne...Ale ja taka nie jestem i dlatego lody podane były w bulionówkach.
Były dobre. Z Biedronki: wiśniowe i adwokatowe.
Po nich mój brzuszek nabrał okazałej formy.
No, trzeba wychodzić. Naciągnęłam na pupę swoje nowe RYBACZKI wdzięcznie opinające moje bardzo wydatne wdzięki usytuowane w dolnych partiach ciała. Udka jak dwie kolumny Zygmunta, z tyłu dwa arbuzy..JEST NA CZYM OKO OPRZEĆ!
Toteż mama łypnęła krytycznie.
- Ty TAK idziesz???? - spytała zdziwiona.
Stałam w rybaczkach i krótkiej bluzce podkreślającej to, co niżej.
- TAK, a co? - zdziwiłam się.
- A nic - mama mnie zna, jestem niespotykanie spokojnym człowiekiem, byle mi na odcisk nie nadepnąć!
Założyłam jednak tuniczkę...
Spacer był miły, pachniały klomby aksamitków. Słońce już trochę nabrało mglistości i nie praży tak mocno. Trawa wydziela z siebie zapach...jesieni...
Rodzinki z małymi dziećmi w wózeczkach, z większymi na rowerkach...Jeszcze niedawno moi synowie...Ehhhhhh...
Wróciłam do domu. Przebieram się.
Stanęłam w galotach, tych rybaczkach i w staniku sportowym...
Mąż rzucił okiem.
Ze zdziwieniem?
- No co, coś nie tak? - spytałam zaczepnie.
- Skąd? Mały Miś wygląda tak...FITNES...

piątek, 2 sierpnia 2013

Biedronka

Siedzę se ze staruszkiem w parku na ławce.
Popatruję ja sobie na tego mojego "starego piernika". Całkiem z niego niebrzydki mężczyzna.
Nie zauważam tego na co dzień bo mi się opatrzył.
No, wzrost słuszny, ale nie przesadnie wybujały, jak za wysoki by był to by miał słaby kręgosłup i skłonności do choroby płuc. Nóżki zgrabne jak u baletnicy. Stopy trochę koślawe, ale inni mają jeszcze gorsze, zresztą...co to tam stopy? Inne organy ważniejsze!
Główka duża, karczycho solidne, cerka lekko piegowata jak jajo indycze...Broda. O, broda jest ważna!
Czytałam taką książeczkę dla dzieci "Przygody Króla Gucia i Króla Maciusia" autorstwa pani Ewy Ostrowskiej. Tam był taki król, który przez całe życie zapuszczał brodę. Miała ona kilkanaście metrów długości. Dlatego też król ów stwierdził, że cała mądrość mieści się w brodzie, co potwierdził specjalnym dekretem. Bardzo to było praktyczne dla niego, gdyż nikt już nie dziwił się po co mu taka broda i na co. Ba, mało tego, poddani zapobiegliwie zaczęli regularnie golić swoje zarosty, nikt wszak nie chciał uchodzić za konkurującego w MĄDROŚCI z królem! To tyle o książce..Polecam.
Teraz o mężu.
Dołeczki w policzkach i całość raczej estetyczna. Nosek zgrabny, nie taki kulfon jak mój, oczka bystre, usteczka pełne i wydatne ułożone w dzióbek:)
Mądry człowiek, porządny człowiek - powiedział o nim pan od jajek z bazaru.
To było wówczas, jakem mu powtórzyła, że mąż orzekł, że widać, że zna się na towarze, bo wygląda na ROLNIKA.
Jednemu mężczyźnie w przychodni też pokazałam zdjęcie męża...Tak się zgadało o rodzinie...On mi swojej żony, no to ja mu męża...
- Ooooooo! - westchnął - wygląda na szalenie inteligentnego! Widać, że bardzo poważny człowiek...
No cóż, każdy ma to na co zasługuje. Widziały gały co brały!
PannaM była inteligentna, piękna, zgrabna i atrakcyjna to i taki skarb otrzymałam!
Jak to mówią, los na loterii...
Ale co to ja chciałam? Aha...
Siedzimy sobie więc na tej  ławeczce, ja sobie kształtne nogi ułożyłam wzdłuż siedzenia i oparłam się plecami o mojego ukochanego. Stęknął nieco. E tam, chłop zawsze stęka! Mnie tam dobrze i wygodnie!
Przyleciała para wróbli. Wróblowa gapi się na mojego męża. Chyba jej się spodobał. Podleciała całkiem blisko, okiem zerka...Aż się jej mąż, stary wróbel,  wkurzył, zaraz zabrał ją i odlecieli razem.
Pewnie chlebka chciała...Ale ja akurat nie miałam.
Dalej tatuś z córeczką, ze cztery lata kaczki karmią...Zapobiegliwie przynieśli bułę. Kaczki podpływają bliziuteńko. Przyzwyczajone...
- Łazi ci BIEDRONKA po plecach - sennym głosem cedzi mąż.
- Jak to? - dziwię się.
- Normalnie. Łazi - kontynuuje sennie mąż.
- To ją zdejmij! - mówię kategorycznym tonem.
- Po co?
- Bo mnie ugryzie!
- No co ty!
- No zdejmij no, a nie dyskutujesz! - wkurzam się.
- Jesteś bez serca! - mąż strąca biedronkę pstryczkiem palców.
- Dlaczego?
- Tak traktować swoją żywicielkę!
- ????????
- No jak! Biedronka. Przecież tam robisz zakupy!
BIEDRONKA -  CODZIENNIE NISKIE CENY!
:)




Zakupy

Kobiety uwielbiają zakupy.
To sprawa bezdyskusyjna. Są co prawda EGZEMPLARZE UNIKALNE czyli tzw. białe kruki, które nie uwielbiają, ale to są wyjątkowe przypadki notowane przez MEDYCYNĘ.
Dziś nawet przypadkowo na taki kabaret trafiłam w TV - PARANIENORMALNI.
Dwóch facetów parodiowało kobiety. Jak wraca kobita z zakupów spożywczych - przygarbiona, smutna, ręce powyciągane do kolan, wiadomo pańszczyzna...
A potem jak wraca z zakupów ciuchowych. Wesoła, mina pełna triumfu i dumy, że jej się udało zdobyć/upolować coś tak WYJĄTKOWEGO! TYPOWE!
No, ale....Już przed drzwiami obmyśla się plan, co zrobić, by nie poczuć na sobie ciężkiego spojrzenia męża, że siódma bluzka w tym miesiącu. Chłopy NIC nie rozumieją! Są tacy...małostkowi!
Owoż już w przedpokoju kobieta musi się zamienić w...czujnego konspiratora!!!!! Ja osobiście wrzucam torbę na dno szafy zaraz przy wejściu.
Niech sobie TA RZECZ poleży chwilę.
W kabarecie zalecali miesiąc, przy mniej pamiętliwym i spostrzegawczym mężu, dwa tygodnie, ale KTO BY TYLE WYTRZYMAŁ????
Ja przymierzam rzecz jak nikogo nie ma w domu, a zakładam za dwa , trzy dni...No i mówię: STAAAAREEEE! I nie kłamię! Bo toć nie nowe jak nie dziś kupione!
Tylko dwa dni temu:))))))
Byłam dziś na bazarku.
Bo ja naprawdę nie muszę kupować w Złotych Tarasach czy innych centrach handlowych. Nie muszę mieć oryginalnego napisu: Nike, Adidas, Marks & Spencer, Puma, Tommy Hilfiger, Lacoste itd.
Mnie wystarczy made in India albo nasze rodzime:) W ostateczności China.
Kupiłam sobie dwa dni temu rybaczki. Czarne.
A było to tak. Kupowałam jaja tam gdzie zwykle kupuję jaja, czyli tam, gdzie mają najlepsze jaja i gdzie zawsze kolejka. Pani od jaj miała na sobie czarne rybaczki. Nie była szczupła. Spytałam jej więc gdzie je kupiła i kiedy. Okazało się, że niedawno, u sąsiadki ze stoiska obok. No to kupiłam tych jaj klatkę i poszłam do sąsiadki. Wisiały! Z euforią odkryłam , że są duże rozmiary na moją "PANIĄ":))))
Kupiłam więc i schowałam. Mąż i tak nie pozna , że nowe, bo czarnych rybaczek mam...z 6 par chyba:)
Ale TAKICH nie mam!
Ale to było przedwczoraj.
Aha, jak szłam z tymi rybaczkami (czarnymi) to sobie zobaczyłam na stoisku INNE rybaczki - dżinsowe.
Też był mój rozmiar.
Ale nie kupiłam ich bo mam podobne. Zresztą...dwie pary jednego dnia to przesada. A ja jestem...ROZSĄDNA przecież, nie jakaś tam...ZAKUPOHOLICZKA!!!!PHIIIIII!!!!
Ale myślałam o nich....Bo fajne. Dżins ładny. A te moje to mają ze dwa lata! I nie mają suwaczków!
No to dziś poszłam do tej kobity od tych rybaczek...Tylko obejrzeć chciałam. Jeszcze raz...
Miały coś przy kieszonce, krzywo zeszyte czy co...Fakt, nie firmówki, co wymagać!
W pierwszym momencie odetchnęłam z ulgą: NIE KUPIĘ! Ale potem...zrobiło mi się smutno i zaczęłam szukać innego EGZEMPLARZA w tym samym rozmiarze. I ZNALAZŁAM!!!! I kieszonka była jak trzeba!
No to co, miałam PRZEPUŚCIĆ taką OKAZJĘ?
Schowam je na dno szafy, niech se "dojrzeją" ze trzy dni zanim je założę.
Kłamać nie lubię. Jak mąż okaże się spostrzegawczy, będę mogła z czystym sumieniem powiedzieć : STAAAAREEEE!
:))))))