piątek, 27 września 2013

Nasze dorosłe pociechy

Mój syn jest chory. Jestem zdenerwowana.
Stary koń, ale serce mnie boli, gdy patrzę jak zmaga się z zawalonym katarem nosem i kaszlem, który go męczy. Nie dbają nic a nic o siebie ci młodzi! Głowa ogolona, zimno w taki łeb bez futra! Co to za moda!
Cienko ubrany, szyja goła..I jeszcze ten wyjazd w góry...Na jeden dzień! Po co i na co?
Pojechali, weszli na Giewont i przyjechali! A przeziębiony już był wtedy!
W górach zaklimatyzowanie następuje po dwóch tygodniach! Zresztą nie tylko w górach, wszelkie zmiany klimatyczne zaczynają skutkować po takim czasie, a tu wyjazd na 1 dzień (bo sama droga ok. 16 godzin)!
Patrzę z niepokojem na załzawione oczka mojego wielkoluda...A kaszel szarpie moje serce. Serce matki.
Wiem, wiem, od tego się nie umiera, to tylko przeziębienie...
Matka zawsze potrzebna, czy małemu, czy dużemu...
Zaparzy ziółka, poda syrop "do dzioba" jak małemu dziecku, pogłaszcze po głowie...I wcale nie tylko jest potrzebna tym maminsynkom, bo mój syn nie należy do takich. Pracuje, wyjeżdża, prowadzi swoje życie...Ma swój świat, do którego ja nie mam wstępu. Choć nie powiem, czasem się pcham :)))) Chcę polubić to co on i to co on poznać...Próbuję w ten sposób go zrozumieć, być bliżej niego, choć jestem "wapno"...
Ot, konflikt pokoleń, stary jak świat, zawsze wyłazi...
Ale to chyba to, że jak się kogoś kocha, chce się pokochać to, co on...Choć nie zawsze się to udaje...
A może przynajmniej poznać...Czy to jest sport, czy muzyka, czy historia, czy teatr...
- Co tam w pracy, synku? - pytam z czułością. Czasem odpowie, opowie coś, a czasem...burknie:) Bo akurat zajęty bardzo, ma kogoś na skypie, albo muzyki słucha...
Cóż, trzeba umieć się też wycofać, nie można się narzucać...W końcu nikt nie lubi jak mu się przeszkadza...
Ale wiem, że jestem mu potrzebna, że lubi jak jestem gdzieś obok...
Choć wielki jak dąb i w bicepsie ponad 40 centymetrów....
Patrzę na niego z dumą. Mój syn...Jeszcze wczoraj maleńki w wózeczku, kwilący...
Nie zawsze jest radością, nie zawsze się z nim zgadzam, nie zawsze pochwalam to, co robi i jak żyje...Ale nadal to moje dziecko...



Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo ten nasz pyskaty nastolatek, czy dorosły młodzieniec nas potrzebuje...
Albo ta wyfiokowana panna, która kokietuje kolczykiem w pępku i chodzi na niebotycznych szpilach...Gdzie jest ta nasza mała córeczka?
Ojciec zerka na nią ukradkiem. czasem z niepokojem...Za późno wraca do domu i nie podoba mu się to! Może pamięta siebie z tego okresu i po prostu się boi, by nie wpadła w szpony jakiegoś uwodziciela...Takiego, jakim kiedyś był ona sam :)))
Ale co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie!



Pamiętam Jolę...Dwa lata mija jak nie żyje. I pamiętam jej syna...
Gdy przyszedł na świat i zobaczyłam go po raz pierwszy, miał może z miesiąc....
Kiedy na niego spojrzałam, popatrzyły na mnie poważnie, identyczne jak matka oczy - szafirowe, z cudnymi czarnymi podwiniętymi w górę rzęsami, sztywnymi i gęstymi, oczy o charakterystycznym, nieco wąskim kształcie...Cała Jola, skóra zdarta - pomyślałam...
Marcinek rósł, potem był prześlicznym przedszkolakiem...Śliczne kręcone włosy i te oczy...Piękne, poważnie patrzące oczy Joli w twarzy dziecka...
Rodzice się rozwiedli...Ojcu palma odbiła, gdy poszedł pracować do teatru. Specyficzne, ekscentryczne środowisko, alkohol, imprezki, nocna praca zrobiły swoje...Przestała go interesować rodzina. Ot, życie...Jola została sama z synem...
Potem wyszła ponownie za mąż za bardzo porządnego człowieka....
Ale ja wówczas nie miałam z nią kontaktu.
Zobaczyłam "małego Marcinka" po latach kilkunastu. Nie poznałabym go. Wygolony łeb (a takie miał piękne kręcone loki po matce), osiłek z grubym karczychem, a z twarzy patrzyły na mnie te same, znajome oczy mojej przyjaciółki...Łazikował, popalał trawkę, rapował...
Uczyć się nie chciał, ale Jola "pchała" swojego jedynaka do szkół, ile sił...
No to skończył jakieś tam liceum, potem siłą zmobilizowała go na studia. Kochała go za siebie i za ojca, który nie bardzo się synem interesował, o ile wiem...
Marcin żył sobie beztrosko, łazikował....Jola nigdy złego słowa o nim nie powiedziała, ale aniołkiem to on nie był, ani maminsynkiem, trzeba było troszkę go kontrolować...Ale czy to się da? Dorosły chłop, imprezy, towarzycho...Muzę robił...Ano. Muzyka hiphopowa była wyrazem jego buntu, skłócenia z rzeczywistością...
Z życiem...
Taka z niego bardziej była chyba wrażliwa natura pod skorupą tej pozy twardziela i byczka...
Gdy miał 22 lata, matka zachorowała na raka...
Rzucił wszystko. Nosił matkę na rękach, dosłownie i w przenośni....
Zmarła, a on dwa dni po niej poszedł za nią bo nie chciał iść dalej sam...

Dorosłe dzieci często przekonują się jak im jest rodzic potrzebny, gdy już go nie ma przy nich...
I nie mogą sobie poradzić z tym "porzuceniem", ani się z nim pogodzić...Choć ci niezależni , tacy niby twardzi, a jednak...
A więc cieszmy się, drodzy Rodzice i Dzieci, tymi wspólnymi chwilami, gdy jesteśmy razem.
Okazujmy sobie uczucia, nie bójmy się słów pełnych czułości do naszych "starych koni". Nie bójmy się powiedzieć "syneczku", "córuniu" do tych wielkoludów i wypindrzonych panienek. Nie bójmy się poklepać po ramieniu, pogłaskać, przytulić, choć się jeży, czasem chcąc przykryć tą nonszalancką pozą ,wzruszenie i czułość do matki czy ojca...
Nie bójmy się dawać dowodów pamięci, robiąc sobie małe przyjemności, niespodzianki, a nade wszystko nie szczędzić czułych gestów.
Czasem to nawet może być zrobienie dobrej herbatki, kupienie ulubionej gazety czy przygotowanie potrawy, którą lubi...
A dzieci tę miłość oddadzą, zapewniam Was...
Jeśli nie teraz, to kiedyś...

Brak komentarzy: