czwartek, 12 września 2013

Bajka Grusi - O cudownym lekarstwie

Ta opowieś zacznie się może tak: była sobie wioska....
Wioseczka ani nie duża, ani nie mała, ot taka jaka być powinna.
Położona w pięknym miejscu, bo i lasek był tam śliczny, pachnący sosnami, pełen jagód, malin, poziomek i grzybów i rzeczka płynęła czyściusieńka, niewielka, ale krówki schodzące z pastwiska można było napoić. W środku wioski stał mały drewniany kościółek, troszkę dalej była remiza strażacka, jeszcze dalej mieszkał wójt. Na krańcu znajdował się targ, gdzie w dni "targowe" zjeżdżali się gospodarze z sąsiednich wsi, zwożąc na sprzedaż nie tylko swoje płody rolne i bydełko, ale i pięknie wykonane przedmioty codziennego użytku i różne ozdoby: łyżki, półeczki, wieszaki z drewna, popielniczki, świeczniki, korale, spinki, rzeźbione fujarki, koguciki.... trudno wymienić te wszystkie rzeczy!!!! Gosopodynie handlowały serami, masłem, kiełbasą swojej roboty i innymi pysznościami.
Taka to była wioska. Pełna życia, pracy, a czasem i nawet zabawy.
W każdą sobotę w remizie były potańcówki i grała orkiestra.
Napić się piwa czy zjeść dobry posiłek można zaś było w oberży o nazwie "Pod kogutkiem", która znajdowała się w sąsiedztwie remizy, po drugiej stronie drogi.
Daleko, pod laskiem stała leśniczówka. Drewniana, z ganeczkiem i spadzistym dachem. Dom był niebogaty, ale zadbany, widać było rękę gospodarzy. Po podwórku chodziło parę kurek, a w obórce porykiwały dwie krówki. Takie sobie zwyczajne gospodarstwo, ani bogate, ani ubogie...
W leśniczówce mieszkał leśniczy Jan ze swoją rodziną: żoną Małgorzatą , trójką dzieci:  trzynastoletnim Michałkiem - najstarszym synem, dziesięcioletnią Kasią - oczkiem w głowie taty i najmłodszym pięcioletnim Marcinkiem, słicznym jak aniołek. Mieszkała też z nimi babcia Lusia.
Babcia dawno już owdowaiała, jeszcze jako młoda kobieta, jej mąż, który był drwalem, zmarł przywalony drzewem w lesie. To była smutna historia, ale na szczęście babci udało się wyprowadzić "na ludzi" jej czterech synów: najmłodszego Janka, starszego Mateusza, Marka i Łukasza. Babcia kochała bardzo swoje dzieci, dawała im całe życie wiele serca, dla nich pracowała ile sił, a lekko jej nie było, o nie..Samotna wdowa z czwórką dorastających chłopców czasem popłakiwała w kącie, gdy bieda zaglądała do chaty, a nierzadko głód...
Ale jakoś dzieci udało jej się wychować i szkoły synowie pokończyli.
Jan został leśniczym i mieszkał razem z nią i swoją rodziną. Mateusz pracował na kolei w miasteczku oddalonym od wioski wiele kilometrów. Widywała go rzadko. Też miał już swoją rodzinę, dwoje dzieci, swoje obowiązki...Marek był strażakiem. Jednak również nie miał zbyt wiele czasu dla matki, ożenił się, miał jednego syna...Łukasz był natomiast nauczycielem w sąsiedniej wiosce, miał żonę i córeczkę. Widywała go cztery razy do roku, w Święta i w Imieniny i w Dzień Matki. Dobrzy byli synowie dla matki, ale nigdy nie mieli dla niej czasu, a ona tak tęskniła...Wiedziała, że każdy ma swoje sprawy, ale tęsknota nie dawała jej spać. Często myślała o nich z czułością, wspominając czas, gdy byli maleńkimi dziećmi, kiedy jeszcze żył jej mąż. Rozpamiętywała każdą chwilę spędzaną z chłopcami, pamiętała swoje szczęście gdy przychodzili na świat, pamiętała każdego pierwszy płacz. Potem nieprzespane noce i pierwsze buziaki, gdy każdy po kolei mówił: kocham cię, mamusiu...Pierwsze piątki w szkole, pierwsze miłości, rozterki...Zawsze była przy nich, w ich radościach i troskach...Służyła dobrą radą, pomocą...
Wiedziała, że to już nie wróci, a te maleńkie dzieci to wielkie jak dęby chłopy z własnymi żonami i dziećmi, ale tęskniła. Za swoimi "chłopcami", za wnukami, których tak dawno nie widziała..A było ich ośmioro: cztery dziewczynki i czterech chłopców. Nawet już powoli zapominała jak wyglądały..Troje było już prawie dorosłych...Ano, tak to bywa - wzdychała kobieta..Ale tęsknota nie dawała jej spokoju...
Pewnego dnia babcia zaniemogła. Nie chciała jeść, źle spała i tak jak zając pod miedzą. Zmizerniała i wychudła. Widać było, że jakaś choroba ją trawi..
Jan bardzo martwił się zdrowiem matki.
- Oj, chyba będzie trzeba lekarza...- powiedział z troską.
- Nie trzeba, syneczku, nie trzeba, nie róbcie sobie turbunku - słabiutko odpowiadała babcia Lusia
- Nie ma o czym mówić, mamo - synowa Małgorzata była zdecydowana - trzeba zawołać lekarza i koniec!
Ano pojechali do sąsiedniej wioski, sprowadzili medyka. Był to starszy człowiek, bardzo mądry i doświadczony. Zbadał babcię, popatrzył na nią badawczo przez wielkie szkła okularów...Opukał , ostukał, zajrzał w gardło...Nic tam nie wypatrzył. Co to może być?
- Dobrze macie tu, kobieto, niczego wam nie brakuje. Widzę, że dbają tu o was, pościele czyste, porządek w chacie...
- Ano dobrze, dobrze, panie doktorze, ale tęskno mi za moimi pozostałymi synami i ich rodzinami, tak rzadko ich widzę - tu łzy zalśniły w zmęczonych oczach kobiety.
- A ile macie dzieci?
- A jeszcze trzech synów, i wnucząt pięcioro jeszcze oprócz tych co tu...
Lekarz przyglądał jej się badawczo, po czym poszedł porozmawiać z rodziną...
- Co jej jest? Co jest mojej mamie? - spytał z niepokojem Jan.
- Ano, jedno jej tylko może pomóc...Zbliża się noc świętojańska. W tę noc dzieją się cuda i dziwy. Musicie zebrać się tutaj wszyscy i czekać. Całą rodziną. Żadne z was nie może zasnąć. Nad ranem przyjdzie tu Wielka Wróżka Leśna. Przyniesie lekarstwo i uzdrowi waszą babcię Lusię. Ja dla niej nijakiego lekarstwa nie mam, bo żadne inne jej nie pomoże! Tylko pamiętajcie, cała rodzina: wszystkie dzieci, synowe i wnuki!
Inaczej wróżka nie przyjdzie.
- Dziękujemy, panie doktorze! Bardzo dziękujemy! Musimy ratować moją mamę! Zrobimy wszystko co potrzeba! - zapewniał Jan.



I nastała noc świętojańska..Ale nikt nie szukał kwiatu paproci.... Przy łóżku chorej zebrała się cała rodzina: czterech synów, ich żony i ośmioro wnucząt. Wszyscy odświętnie przyodziani.
I było jak dawniej...Małgorzata upiekła dla gości dwa wielkie placki z jagodami. Ugotowała też duży garnek kompotu z jabłek, żeby im było milej czekać na wróżkę. Były też czekoladowe cukierki i małe pierniczki. Babcia leżała w bieluchnej, nakrochmalonej pościeli i blady uśmiech błądził jej po twarzy. Była szczęśliwa. Cała rodzina była przy niej.  Spełniło się jej największe pragnienie.





Patrzyła na swoje wnusie i myślała, że prawie wcale ich nie zna...Takie są już duże! Dorosłe prawie...A synowie! Chyba są szczęśliwi, żony mają ładne, gospodarne, kochające...
Wnuki...Co myślą, czym się interesują? Te śliczne dziewczynki to naprawde jej krew? A ci chłopcy dorodni? I wszyscy przy niej. Małgorzata z troską poprawiała jej poduszkę pod głową. Jan był wzruszony, dawno nie widział braci i ich rodzin.
- Mamusiu, może ci czegoś potrzeba? - zwrócił się do niej Mateusz.
- Nie kochanie, usiądź tu bliżej mnie. Opowiedz, jak w pracy.
- Och mamo, wszystko dobrze! Nowy budynek stacyjny budujemy! Będzie wygodnie czekać na pociąg podróżnym. Dzieciaki dobrze się uczą, Leszek kończy już szkołę podstawową, Lenka chce zostać w przyszłości nauczycielką jak wujek Łukasz!
- Mamo, napijesz się jeszcze kompotu? - spytała nieśmiało synowa Karolina, żona Łukasza.
- A co u ciebie, kochana?
Karolina wymownie pogłaskała się po brzuchu.
- Będziecie mieli dziecko! - ucieszyła się babcia Lusia.
Śmiechom i radości nie było końca, choć okazja tego spotkania nie była wesoła. Choroba przecież...
Starsza kobieta nabrała rumieńców. Już dawno nie była taka szczęśliwa! Czuła się...wspaniale, silna i zdrowa!
I tak minęła cała noc... A Wielka Wróżka Leśna nie przyszła, choć słońce już zajrzało w okna...
Ale tak było im dobrze wszystkim razem, tak mieli o czym rozmawiać! Żarty, przekomarzanki, opowiadania...Wnuki miały okazję w końcu bardziej się poznać. Bracia w mogli ze sobą się nagadać...
A babcia...Babcia ozdrowiała...W sposób niespodziewany wrócił jej i apetyt, humor i siły!
I wtedy wszyscy zrozumieli, że starszej kobiecie są potrzebni oni, jako rodzina! Że to tęsknota za nimi doprowadziła do tej choroby! Zrozumieli, jak bardzo babcia Lusia ich kocha, wszystkich razem i każdego z osobna! Że chce ich częściej widywać, bo inaczej usycha jak niepodlewany kwiat!
Tak więc decyzja rodziny zapadła. Raz na miesiąc będą się spotykać wszyscy, jak dziś! Jakoś wygospodarują czas dla mamy, teściowej i babci! Tak trzeba!
Jak postanowili, tak też zrobili. I babcia żyła w szczęściu i zdrowiu jeszcze wiele, wiele lat, otoczona miłością rodziny.

Bo najlepszym lekarstwem na każdą chorobę jest miłość i bliskość ukochanych osób!
Pamiętajcie o tym!








1 komentarz:

Margolcia pisze...

Piękna.....