poniedziałek, 7 października 2013

Grusia w wielkim mieście...

Chciałam się Wam, drodzy moi Czytelnicy pożalić! Bo komuŻ mam, jak nie Wam?
W domu tylko się popatrzą na mnie jak żaby, zero zrozumienia!
A więc przyznaję, orientacji w terenie nie mam żadnej. Mylą mi się kierunki i w ogóle nie pamiętam szczegółów topografii terenu. 
Do lasu to w ogóle sama bym nie poszła! Choć NIBY wiem, że mech obrasta drzewa od północy, ale co z tego!!!!!!
Cmentarz Bródnowski jest dla mnie gorszy jak ten labirynt co to ten potwór w nim siedział - Minotaur czy jakoś. Od tej Ariadny nici!






Ale nie tylko to! Ja w Warszawie się gubię! Te domy takie podobne, ulice...
Kiedyś miałam gdzieś jechać tramwajem, dobrze wsiadłam, ale wyjechałam w przeciwnym kierunku niż zamiarowałam - gdzieś na Marymont, a wieczór był czarny, zima...Oj, jak ja żem się zdenerwowała!
A dziś to było jeszcze gorzej!
Ale zacznę od początku.
Wizytę miałam lekarską prywatną. U specjalisty. Nie powiem jakiego, bo będą zaraz komentarze, że się na łeb leczę i na co mi to!:))))))
Owoż ta miła pani doktor przyjmuje na ulicy Długiej.
Miałam wizytę zaklepaną, opłaconą. Na 16.00.
Raz tam byłam już, z obstawą w postaci męża. 
Ale dziś...Mąż był bardzo spracowany, więc stwierdził :
- Pojedziesz sama...Byłaś przecież, trafisz bez problemu...
OKRUTNIK! Zna mój talent do błądzenia!



No ale, myślę, nie ma co, trzeba jechać! A tam dojazd ciężki, oj ciężki! Tam na tYj Długiej to wróble zawracają, a psy szczekają pupami, a wodę piją...oj, zagalopowałam się!
Koniec świata ta Długa...
Ano wsiadłam w autobus, nawet w dobry, pojechałam w stronę DOBRĄ! Pełny sukces!
Ano wysiadłam sobie na Bankowym. Ano idę sobie, oglądam wystawy i...wszystko mi się pomyrdało!
Tak żem się zdenerwowała, chyba tą wizytą lekarską!
Poszłam całkiem gdzie indziej, o Ogród Saski nawet zahaczywszy lekko...Za jakie grzechy, na pomoc! - myślę ja sobie smutno, a raczej dusza ma krzyczy o ratunek,  błądząc w tym wielkim labiryncie. I nijakiej pomocy znikąd. A czas leci...A wizyta na 16.00!
Pytam jednej kobity:
- Pani kochana, gdzie ta Długa ulica?
Wymruczała coś machając ręką w nieokreślonym kierunku. Śpieszyła się.
Spróbowałam podążyć we wskazaną stronę, ale gdzie tam! Coraz gorzej mi się kićka!
Widzę, jakiś pan ze słuchawkami w uszach..
- Proszę pana, proszę pa...
Nawet nie zwrócił uwagi. Nie słyszał.
Już mi łezki stanęły w moich pięknych, nieco kałmuckich , oczkach, już usteczka robią podkówkę...
Idzie jakaś para.
- Bardzo przepraszam, może państwo się orientujecie, jak na Długą dojść...
- My turyści! Nie wiemy!
Stoi kobita koło jezdni...
- Proszę pani, może pani wie...
- Nie mam pojęcia!
No żesz kuźwa, myślę ja sobie, co za Warszawiacy! Znana ulica w końcu. Historyczna!
I już modlę się do Św. Antoniego (od rzeczy zagubionych) i Św. Judy Tadeusza (w sprawach BEZNADZIEJNYCH).
Patrzę ja, jakaś pani, życzliwie wyglądająca...
- Bardzo panią przepraszam... - tu powtarzam formułkę głosem łzawym, pełnym determinacji...
Pani popatrzyła na mnie miłosiernym wzrokiem i rzecze:
- Pójdzie pani prosto Miodową, minie pani Kapitulną, dalej jest Kościół Garnizonowy i tam jest Długa.
- UFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFF!
Pogalopowałam.
Veni, vidi, vici! Rubikon zdobyty!
Pomógł Św. Juda Tadeusz ze Św. Antonim!
Spóźniłam się TYLKO 15 minut.




- Pani doktor, przepraszam, zabłądziłam! A WSZYSTKO PRZEZ MOJEGO MĘŻA!!!!
Chłopy są lenie!!!!!

1 komentarz:

Margolcia pisze...

No Kochana, teraz banknocik w zęby i do skarbonki Św. Antoniego- u niego się nie wykpisz monetą, to chytry święty jest :)))

SwojO drogO, straŚne sloiki w tY stolYcY sO :P
:))))