poniedziałek, 29 października 2012

Moje dzieci cz. II

Poleżałam sobie trochę, spanikowana tym co niebawem nastąpić miało....Baby się darły, mnie chciało się spać...W końcu zainteresowali się mną. Zbadali, dali oksytocynkę i jazda! Parę razy e e e i już! LEEEEEEEEEEEEE LEEEEEEEEEEEEEE LEEEEEEEEEEEEEE! - usłyszałam kwilenie i zobaczyłam coś czerwonego i..takiego sobie. Mój syn! 4,150 kg!!!HURRRA! Potem było normalnie, nie umiałam karmić,  maluch dostał żółtaczki dość silnej, ja temperatury i..zaczęła się karuzela, nerwy i płacz - mój i dziecka...Synka kochałam nad życie, trwa to do tej pory oczywiście, choć to stary kUń. Byłam na każde jego wezwanie. Wpatrywałam się w niego, oglądałam kupki, kąpałam, przewijałam..Jeszcze w ciąży pokupowałam w KOMISIE ciuszki na..2 latka. Wyobrażałam sobie jak w tych ślicznych turkusowych porciątkach będzie stawiał pierwsze kroczki...Ta miłość mnie wypełniała jak balon, aż mnie dławiło szczęście...Musiałam mieć drugie. Może ta miłość się podzieli na dwa - myślałam...Może mi odpuści trochę ten lęk, to ogarniające mnie wariactwo.  Zaszłam w drugą ciążę. Bałam się bardzo, mały był ciężki i domagał się na rączki, a mój brzuchal był coraz większy. Na porodówkę pojechałam w terminie. Już wiedziałam co i jak. Było dużo lżej. Krócej. Nie bolało. Zresztą perwszy raz też nie...Gdy mnie przywieźli prawie byłam gotowa rdzić. Bez bólu, bez specjalnych symptomów. Drugi syn przyszedł na świat bez problemu, sprawnie, ale...nie usłyszałam jego płaczu..Zamarłam przerażona...Lekarz dał mu klapa dwa razy i....rozległ się potężny ryk, prawie basem:) Moje maleństwo! - wyszeptałam...Ładne maleństwo! - śmieli się lekarze. 4, 550 kg:) Wózek, sala, szczęście, ulga... Wjechałam jak królowa zwycięstwa , uśmiechnięta i rozpromieniona na wspólną salę. Potem pacjentki mówiły: jakby słońce do nas przybyło! Bo one takie biedne, stękające, obolałe, a ja radosna, śmiejąca..Dzień dobry! - wrzasnęłam na przywitanie. Potem już karmiłam małego żarłoka, a on spał..A ja pomagałam innym pacjentkom i pocieszałam je...
I zaczęło się normalne życie. Przy dwójce dzieci miałam mniej pracy niż przy tym jednym pierwszym płaczku, bo drugi synek jadł i spał..Taki mały smutasek! Oczka jak kasztany, pulchniutki, wiecznie nienażarty. Wychodziłam z chłopcami na spacerki. Wszyscy zaglądali do wózka i podziwiali małego grubasa. Była jedna Włoszka, która miała synka Lukę i mojego młodszego nazywała "proboszcz" - uwielbiała go...Dzieciaczki rosły szybko, ale problemów nie brakowało..jak to z dziećmi...Choroby, nieprzespane noce, radości przeplatane ze smutkiem...Ale powiem jedno, stałam się najszczęślliwszym człowiekiem na świecie. Dzięki NIM. A mój mąż stał mi się bardzo bliski bo...miał w tym moim szczęściu swój WKŁAD:)

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

...i to OGROMNY wkład...:)))))))))