czwartek, 17 stycznia 2013

Opowiadanie o zwyczajnej rodzinie

W małym, parterowym domku, na skraju niewielkiego miasteczka mieszkała sobie pewna rodzina. Rodzina jak rodzina, żyło im się skromnie. Był tam tata, mama i dwóch synów - starszy, piętnastoletni Marcin i młodszy trzynastoletni Konrad zwany Konkiem. Ojciec pracował w fabryce. Wychodził codziennie świtem, wracał zaś o zmierzchu, fabryka bowiem była aż w sąsiedniej miejscowości. Ojciec pracował ciężko i trochę już nawet zaczynał niedomagać na zdrowiu. Mama natomiast zajmowała się domem, ale miała też niewielkie stoisko na bazarku przy rynku, gdzie handlowała warzywami z przydomowego ogródka. Pieniądze zarobione przez rodziców ledwo starczały jednak na jedzenie i opał, rodzinie zdarzało się czasem biedować. Chłopaki mieli wilczy apetyt i mama sporo musiała się nagimnastykować by ich nakarmić. Bracia rośli zdrowo i w zasadzie, mimo niedostatku, nie byli nieszczęśliwi. Rodzice starali się z całych sił by niczego im nie brakowało. Kochali ich bardzo i w miarę możliwości spełniali ich marzenia, zachcianki, czasem nawet kosztem swoich potrzeb. Chłopcy nie byli źli, ale nieco rozpuszczeni. Zdolni, dobrze się uczyli, a rodzice wymagali od tego przede wszystkim. "Waszym najważniejszym obowiązkiem jest nauka" - często powtarzał ojciec. "Człowiek niewykształcony ma źle w życiu, a nauka to potęgi klucz" - przekonywał swoich synów. Tak mijały lata, bracia nie wiedzieli co to praca przy gospodarstwie, dużo czasu poświęcali na zabawę i wyobrażali sobie, że tak będzie zawsze. Ale rodzice byli coraz starsi, a dzieci nieprzyzwyczajone do pomocy, nie stawały się dla nich wyręką. Pewnego dnia ojciec musiał wyjechać na długi czas do odległej miejscowości. Miał tam większe możliwości zarobku, więc wraz z matką podjęli decyzję, że opuści dom na jakiś czas.
- Jakoś sobie poradzimy - powiedziała mama. Popatrzyła jednak na chłopców z niepokojem. Do pomocy się nie garnęli.
Tak to ojciec, czule żegnany przez rodzinę, opuścił dom.
Życie potoczyło się w zasadzie normalnym rytmem.
Jednak stało się coś, co zakłóciło wszystkie plany.
Pewnego dnia matka ciężko zachorowała. Nie mogła ruszyć się z łóżka. Chłopcy byli przerażeni. W dodatku nie mogli skontaktować się z ojcem. Zawołali lekarza.
- Musicie teraz dbać o mamę. Mama ma leżeć i wypoczywać to choroba minie. Tu zapisuję leki.
- Ale kto nam będzie gotował? - zdziwili się bracia.
- Jesteście już duzi. Możecie sami ugotować i dla siebie i dla mamy - odpowiedział pan doktor spokojnie.
- Ale my nie potrafimy! - powiedział starszy.
- Spokojnie. Nauczycie się. To nic trudnego. Mama ma leżeć, może wam powiedzieć jak się co robi.
Po tych słowach lekarz wyszedł żegając się z domownikami i życząc chorej szybkiego powrotu do zdrowia.
Chłopcy zostali sami. Trochę się uspokoili, że choroba mamy nie jest aż tak straszna i wymaga tylko czasu, spokoju i leków.
Zaraz też starszy pobiegł do apteki kupić lekarstwa. Młodszy pod okiem mamy zajął się sprzątaniem. Szło mu opornie. Nie miał wprawy. Ale jakoś udało mu się choć trochę uporządkować dom.
Marcin wrócił właśnie z apteki i przyniósł wszystkie medykamenty.
"Brać po posiłku" - napisano na opakowaniu proszków. Posiłek? Ano, coś trzeba tej maminie uszykować..
Jest chleb jeszcze. Masło. Marcinek zajrzał do spiżarki...Coś się z tego wyrychtuje - pomyślał.
Ale co na obiad? Może zupę ugotować..
- Mamo, jak się gotuje rosołek? - spytał chorej.
- Ano, synku, musisz wziąć z piwnicy warzywa , kupić kawałek mięska i makaron w spółdzielni.
- To ja mogę iść - odezwał się Konek z kąta.
Wszystko powoli zaczęło się organizować.
Jak mus to mus.
Rano Konrad biegł po zakupy. Szykował mamie śniadanie. Marcin robił kanapki do szkoły. Potem szli na zaęcia. Przychodzili i pod kierunkiem mamy gotowali obiad. Dania początkowo były proste. Potem chłopcy zamarzyli by ugotować coś bardziej wyszukanego. Stopniowo nabierali doświadczenia. Już po kilku dniach, to co kiedyś wydawało im się trudne i ciężkie, teraz szło im sprawnie.
W tym czasie odezwał się tata. Dowiedział się o chorobie żony, co go bardzo zasmuciło. Chciał natychiast wracać. Jednak łączyło by się to z poważną stratą finansową.
- Tatusiu, my sobie dajemy radę, nie martw się. Mama już czuje się lepiej - uspokajały go dzieci.
Tak więc dalej bracia sami prowadzili gospodarstwo, nie tylko robili zakupy, gotowali, szykowali posiłki, ale też sprzątali, zmieniali mamie pościel. A mama....nadspodziewanie pojaśniała. Choć cierpiąca jeszcze, ale....jakby w jakiejś tęczy...Tak jej się buzia śmiała i oczy!
Tak mijały dni, potem tygodnie....
- Dzielne mam dzieci! - myślała tuląc do siebie chłopięce główki, Andrusy i łobuziaki, a jakie kochane!
Po jakimś czasie choróbsko zaczęło odpuszczać. Mama powoli wstawał i chodziła po domu.
- Leż mamusiu jeszcze, odpocznij sobie - prosił Marcinek.
- Oj, dość mam już tego odpoczywania! - odpowiadała ze śmiecham matka.
A potem wrócił ojciec. Ucałował czule żonę i swoich dzielnych synów, którzy tak doskonale sami sobie poradzili. I wszystko wrociło do normy. Rodzice poszli do pracy. Dzieci chodziły do szkoły.
Lecz coś się jednak zmieniło. Co? Ano chłopcy zaczęli bardziej pomagać rodzicom, wyręczając ich w wielu zajęciach. I wcale nawet nie trzeba było ich o to prosić. Czasem nawet ugotowali obiad dla całej rodziny.
Rosołek z makaronem.
A po wielu latach zostali nawet..kucharzami:) Ale to już całkiem inna historia....


Brak komentarzy: